Archive | November 2019

Przeżyliśmy pod ziemią prawie dwa lata. W końcu uwierzyłem, że jako Żydzi nie jesteśmy ludźmi

Przeżyliśmy pod ziemią prawie dwa lata. W końcu uwierzyłem, że jako Żydzi nie jesteśmy ludźmi

Noach Lasman


Jidł Wajnsztajn i Noach Lasman przeżyli okupację, ukrywając się w ziemiankach w okolicy Łosic. 1946 r. (Fot. Archiwum Noacha Lasmana)

Mieliśmy wrażenie, że zostaliśmy jedynymi Żydami w powiecie, a może nawet w całej Polsce. Może Hitler skapitulował i niepotrzebnie siedzimy w ziemiance? Nie podlegało dyskusji, kto z nas pójdzie do miasta. Było zrozumiałe, że będę to ja. Fragment książki Noacha Lasmana “Wspomnienia z trzech światów”.

Weszliśmy do ziemianki 22 listopada [1942 r.], a pięć dni później Niemcy otoczyli małe getto w Łosicach i kilkuset pozostałych w nim Żydów polscy policjanci popędzili do stacji kolejowej w Niemojkach. Ktoś, komu udało się uciec z tego marszu, opowiadał mi potem, że po drodze co lepiej ubranych mordowano i ograbiano. Widział, jak pod Zakrzem granatowy policjant „sprzedał” Żyda jakiemuś chłopu, bo tamtemu spodobały się jego eleganckie oficerki. Uprzednio oczywiście musiał go zastrzelić, i to tak, żeby nie poplamić ubrania i butów.

W Niemojkach załadowano nieszczęśników do towarowych wagonów i wysłano pod Siedlce, do kolonii Gęsi Borek. Od kilku dni gromadzono tam Żydów ze wszystkich małych gett i obozów w pobliżu. Musiał tam trafić także Lichtenfeld, bo w tym czasie zlikwidowano także obóz pracy przy Brzeskiej, a resztę obozowców odesłano do małego getta w Siedlcach. Stamtąd wszystkich zgromadzonych tam Żydów popędzono po paru dniach do Gęsiego Borku (1). Solidna firma Wolfer und Goebel ukończyła budowę odcinka ważnej strategicznie drogi Siedlce – Międzyrzec i oddała ją do użytku w terminie, przed pierwszymi śniegami, mimo że w ostatnich trzech miesiącach istnienia obozu niewolnicze kadry gwałtownie topniały.

Jeszcze przed 1 grudnia wszystkich zgromadzonych w Gęsim Borku Żydów – w sumie kilka tysięcy ludzi – Niemcy wywieźli do pobliskiej Treblinki. Tych, którzy zdołali gdzieś się ukryć, ale potem wpadali w niemieckie łapy, od grudnia 1942 roku po prostu zabijano na miejscu. Za każdego żywego lub martwego Żyda okupant płacił teraz polskiej ludności litrem wódki, dwoma litrami nafty i pięcioma kilogramami cukru.

Blisko jedna trzecia ludzi transportowanych do obozów zagłady ginęła, zanim do nich dojechała. W zatłoczonych do granic możliwości bydlęcych wagonach umierali z wycieńczenia, chorób, głodu i pragnienia. Na zdjęciu żydowskie kobiety z Grecji przewożone do obozu zagłady w Treblince Fot. domena publiczna

My na razie wygraliśmy swój wyścig z czasem, ale życie non stop, dzień i noc w zamkniętej ziemiance, która miała sześć metrów kwadratowych powierzchni i w której musiało pomieścić się sześć, a potem siedem osób, nie było łatwe. Kiedy do niej schodziliśmy, byliśmy przekonani, że będziemy ukrywać się najwyżej kilka miesięcy. Potem wojna powinna się wreszcie skończyć. Przeżyliśmy pod ziemią dwadzieścia miesięcy, prawie dwa lata.

Nie chcę opisywać warunków, głodu, strachu i różnych wypadków, jakich w niej doświadczyliśmy. Warunki były nieludzkie, a w takich sytuacjach wszystko jest krańcowe. Początkowo mieliśmy ukrywać się w niej w piątkę: rodzina Mordkowiczów i ja, ale już w małym getcie rodzice Zalusia i Borysa przygarnęli dodatkowo Fulego Perelmana, a potem także jego jedenastoletniego brata Arona, razem więc było nas siedmioro. Nie zawahali się zabrać ze sobą nas trzech, choć wiedzieli, że spotęguje to problemy z wyżywieniem i zmniejszy szanse na przetrwanie.

Duszą naszej małej grupy była pani Mordkowiczowa. To ona w miarę możności dbała o nas, zażegnywała między nami, młodymi, różne starcia i przez cały czas pobytu w ziemiance zachowywała pogodę ducha. Na każdą sytuację miała jakiś przykład lub opowiastkę, która poprawiała nam samopoczucie. Choć w Poznaniu dobrze znałem jej synów, dopiero wojna zbliżyła obie nasze rodziny. Teraz stała się dla mnie drugą matką.

Nasze współżycie z Józefem, chłopem będącym naszym łącznikiem ze światem, nie było idealne, ale układało się znośnie.

Był człowiekiem inteligentnym, prawym i uczciwym, ale przy tym chytrym i małostkowym. Mimo że był dobrze opłacany, starał się wycisnąć z nas jak najwięcej i miał na to różne sposoby.

Nie dostarczał dość jedzenia albo przynosił je nieregularnie. Środków medycznych, nawet nnajprostszych, nie kupował, bo uważał, że to zbyt ryzykowne (co z jego punktu widzenia było słuszne). Nagle przestawał przynosić gazety, które wcześniej dostarczał nam regularnie, i w ogóle wymyślał masę historii, którymi nas niepokoił. Nie wiedział, ile Mordkowiczowie mieli pieniędzy, ale sądził widocznie, że nasze życie i jego ryzyko są warte więcej, niż ustaliliśmy. Może miał rację? Kto może ocenić w złocie, ile kosztuje ludzkie życie oraz ryzyko, jakie on i jego rodzina ponosili?

To Mordkowiczowie finansowali całe przedsięwzięcie, ale wszyscy rozumieliśmy, że nie wolno nam tak łatwo ustępować przed naszym opiekunem. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a nikt nie mógł przecież przewidzieć, jak długo jeszcze potrwa wojna. Trzeba było talentu dyplomaty i doświadczenia psychologa, żeby zażegnywać powstające spięcia i pani Mordkowiczowa zawsze wychodziła z tych trudnych sytuacji zwycięsko. Józef zresztą pewnych granic nie przekraczał. Nie był złym człowiekiem. Faktem jest, że przeżyliśmy.

Deportacja Żydów z getta w Siedlcach w sierpniu 1942 r. podczas akcji ‘Reinhardt’ – zagłady Żydów z Generalnego Gubernatorstwa i Okręgu Białostockiego. Z siedleckiego getta wywieziono i zamordowano w Treblince około 18 tys. Żydów. Szacunki dotyczące całkowitej liczby zgładzonych w tym obozie są różne, niektórzy badacze piszą o blisko 800 tys., inni nawet o 1,5 mln. Wiadomo na pewno, że do końca 1942 r. wymordowano w Treblince 713 555 osób. Aż do likwidacji obozu w listopadzie 1943 r. cały czas ginęli w nim Żydzi. Fot. domena publiczna

Najbardziej dramatyczny moment w naszych relacjach, który mógł zakończyć się dla nas tragicznie, wydarzył się po kilku miesiącach pobytu w ziemiance. Któregoś wieczoru nasz opiekun przyszedł i oświadczył, że musimy natychmiast odejść. Jego żona miała sen, w którym Niemcy otoczyli ich zagrodę i podpalili zabudowania, a ich wszystkich zastrzelili. Strasznie się boi i on nie może nam dalej pomagać. Mamy się wynieść i zerwać z nim wszelki kontakt.

Ja i moi koledzy byliśmy młodzi, więc zaczęliśmy go przekonywać, że to tylko sen.

– Pana żonie przyśniło się nieszczęście, bo niebezpieczeństwo realnie istnieje, a ona stale o nim myśli. Stale o nim pamięta i sen też nie uwalnia jej od strachu – perorowaliśmy. – Ale jesteśmy tu już długo i nic złego się nie stało. Nikt się o nas nie dowiedział i nikt się nie dowie.

– Tak, ale musicie mnie zrozumieć. Mam dobre zamiary, ale nie mogę walczyć z moją żoną – odparł.

Gdy odszedł, zaczęliśmy gorączkowo dyskutować nad sytuacją. My młodzi nadal myśleliśmy w sposób racjonalny: trzeba pójść do Józefowej i wytłumaczyć jej, że wiara w sny to przesądy. Ale pani Mordkowiczowa się sprzeciwiła.

– To tak, jakbyście z człowiekiem religijnym dyskutowali o istnieniu Boga albo o życiu pozagrobowym! – powiedziała. – Z takimi ludźmi trzeba rozmawiać, używając innych argumentów. Załatwię tę sprawę sama, a wy nie ważcie się rozmawiać o tym z Józefem.

Następnego dnia chłop znów przyszedł i jeszcze raz zażądał, żebyśmy odeszli. Pani Mordkowiczowa odparła, że chce przedtem porozmawiać z jego żoną, i następnej nocy wybrała się do naszych opiekunów. Noc była ciemna, więc dla bezpieczeństwa poszedłem razem z nią. Przed wejściem do chałupy pani Mordkowiczowa się zatrzymała.

– Nojusiu, ani słowa, jak tam wejdziemy! – powiedziała. – To ja przyszłam porozmawiać, a ty masz siedzieć cicho!

Chana i Chaim Mordkowiczowie, Łódź, 1964 r. Fot. Archiwum Noacha Lasmana

Weszliśmy i zaczęła rozmawiać z Józefową, a ja się przysłuchiwałem. Żona naszego gospodarza tłumaczyła, że chciałaby nam pomóc, ale niedawno urodziła, ma małe niemowlę i bardzo się boi. Pani Mordkowiczowa wysłuchała jej i powiedziała, że ją rozumie, też miewa różne sny i wie, że nie wolno ich lekceważyć.

– Ale trzeba umieć je odpowiednio zinterpretować – tłumaczyła. – Istnieje wiele senników wyjaśniających sny a my, Żydzi, jesteśmy starym narodem i już w Biblii, w Starym Testamencie, mówi się o tłumaczach snów. Najpoważniejszym sennikiem jest babiloński i Józefowa może w nim sprawdzić, że ogień we śnie nie znaczy nic złego, tylko zwiastuje szczęście – cierpliwie objaśniała. – Jeżeli Józefowej przyśnił się ogień, to znaczy, że wojna i całe to nieszczęście niezadługo się skończy i Niemców szlag trafi.

Opowiedziała jej kilka przykładów potwierdzających, że jest tak, jak mówi, i udało jej się przekonać żonę gospodarza. Wróciliśmy do naszej ziemianki i wszystko, ku naszej uldze, pozostało po staremu. Zresztą pani Mordkowiczowa chyba naprawdę znała się na snach, bo wojna się skończyła, a Niemców wygnano, choć nie tak prędko.

Noach Lasman w rozmowie z Amiją Boasson:

„Żona Józefa po rozmowie z panią Mordkowiczową poszła do kościoła wyspowiadać się i opowiedziała o wszystkim księdzu. A ten powiedział, że źle zrobiła i że pójdzie z tą informacją do żandarmerii.

Nasi gospodarze nie wyrzucili nas, ale od tego czasu było już gorzej. Józef nie chciał nam dawać jedzenia i były z tym problemy. Nie wolno nam było wyjść z bunkra ani z nikim rozmawiać i opowiadać o nas. Żądał, żebyśmy nie mówili o kryjówce i o nim nawet naszym krewnym, choć tylko Fule miał małego brata”

***

Tygodniami i miesiącami tkwiliśmy pod ziemią odcięci od świata, mając czasem wrażenie, że zostaliśmy jedynymi Żydami w powiecie, a może nawet w całej Polsce. Mieliśmy teraz całe dni na rozmowy i dyskusje i często zadawaliśmy sobie pytanie, dlaczego nas, Żydów, tak bardzo „biją w dupę”. Szukając na nie odpowiedzi, postanowiliśmy nawet przeczytać Biblię. Mnie przypomniało się stare postanowienie jeszcze z Poznania, żeby przeczytać po polsku Stary Testament. Plany pokrzyżowała mi wówczas wielka polityka i wybuch wojny, teraz zdecydowałem, że czas je zrealizować. Chłop zdziwił się, że właśnie my chcemy poznać tę „katolicką” książkę, ale dostarczył ją nam w twardej, czarnej oprawie razem z Nowym Testamentem. Może miał nadzieję, że któreś z nas nawróci się na prawdziwą wiarę?

Dyskutowaliśmy też nad tym, dlaczego się nie buntowaliśmy. Początkowo było to zrozumiałe. Kiedy byłem w obozie, każdy z nas miał w getcie jakichś bliskich, którzy byli zakładnikami w ręku Niemców. A potem, po akcji, kiedy wszystkich wymordowano, nie było dokąd uciec. Każdy bunt czy ucieczka ma jakiś sens, jeżeli istnieje miejsce, w którym ktoś gotów jest przyjąć uciekiniera. Wiedzieliśmy, że polska ludność jest sterroryzowana i obawia się kar za udzielanie pomocy Żydowi. Znałem z własnego doświadczenia to poczucie strachu i bezradności wobec brutalnej siły.

Byliśmy głodni informacji z „wolnego świata” i bardziej niż kiedykolwiek nasłuchiwaliśmy wszelkich plotek i informacji na temat losów wojny. Te wiadomości były dla nas nie mniej ważne niż żywność. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że nasze życie zależy teraz tylko od klęski Niemiec. To była jedyna nadzieja, jaką mogliśmy jeszcze mieć. Józef dość regularnie przynosił nam okupacyjną prasę i każdą gazetę czytaliśmy kilkakrotnie, a każdy artykuł czy notatkę uważnie omawialiśmy, zawsze dochodząc do wniosku, że koniec Hitlera się zbliża. W wydawanych w Reichu gazetach wiadomości o alianckich nalotach oraz ich skutkach były skąpe, ale wiele na temat niemieckich strat można było wywnioskować z licznych nekrologów. Często pojawiała się w nich wzmianka, że „poległy bohater” jest drugim czy trzecim członkiem rodziny, który zginął dla Grossdeutschland. Był to aż nadto wymowny dowód na koszty wojny, jakie płacą Niemcy.

Niemiecki żołnierz salutuje nad świeżo usypanymi grobami grobami Fot. Zasoby Narodowego Archiwum Cyfrowego

Artykuły o tym, jak ludność wiosek i miasteczek w Bawarii i Wirtembergii z entuzjazmem przyjmuje pozbawionych dachu nad głową uciekinierów z Hamburga i Berlina, świadczyły, że również zwyczajni Niemcy cierpią z powodu wojny. Zaczynaliśmy rozumieć niemieckie określenie Schadenfreude. Zamieszczane w warszawskiej gazecie ogłoszenia o chęci sprzedaży domów i działek w okolicach większych miast dowodziły według nas, że ludzie liczą na szybkie oswobodzenie Polski przez Armię Czerwoną. System sowiecki nacjonalizował ziemię i majątek, więc kto mógł i był przewidujący, starał się zawczasu pozbyć gruntów czy nieruchomości. Duża liczba chętnych do ich kupna miała z kolei świadczyć o tym, że część ludzi liczy na przyjście aliantów z Zachodu.

Dla nas osobiście obojętne było, kto nas oswobodzi. Każdy wyzwoliciel w naszej sytuacji był dobry.

Trafił mi wtedy w ręce stary numer „Biuletynu Informacyjnego” wydawanego przez polskie podziemie. Był 1943 rok i żadnych rewelacji w nim nie znalazłem, ale zainteresowały mnie dwie krótkie wzmianki o akcjach AK, które za szantażowanie i wydawanie ukrywających się Żydów ukarało kilku Polaków. Była to dla nas miła niespodzianka. Wiedzieliśmy przecież, że większość chrześcijańskiej ludności pozostaje na nasz los obojętna, a wtedy wręcz każdy Polak był dla nas potencjalnym szantażystą.

Notka o wykonaniu wyroku śmierci na szmalcowniku Janie Grabcu, który szantażował mieszkańców wsi ukrywających Żydów, Biuletyn Informacyjny z 1943 r. (fot. Wikimedia.org / Domena publiczna) Notka o wykonaniu wyroku śmierci na szmalcowniku Janie Grabcu, który szantażował mieszkańców wsi ukrywających Żydów, Biuletyn Informacyjny z 1943 r. (fot. Wikimedia.org / Domena publiczna)

Na wiosnę 1944 roku zaczęliśmy odczuwać w ziemiance wielokrotne, o różnych porach dnia, drgania ziemi. Powtarzały się nieregularnie, jakby w pewnej odległości wybuchały bomby, co nas dziwiło, bo front znajdował się jeszcze daleko od Podlasia. Wkrótce nasz opiekun przyniósł wiadomość, że okoliczni mieszkańcy widzieli maleńkie samolociki lecące z wielką szybkością. Krążyły pogłoski, że w różnych miejscach na pola spadają bomby, wyrządzając czasem szkody, a na miejsca wybuchów przyjeżdżają Niemcy i szukają szczątków tych bomb. Zaniepokoiło nas to, bo podczas takich przeczesywań terenu mogli przypadkiem wpaść także na nasz trop. W maju Józef opowiadał znowu, że nad Bugiem pojawiły się spore oddziały polskich partyzantów i że Niemcy przeprowadzają tam duże obławy.

W małe samolociki nie wierzyliśmy, a inne wydarzenia nie wiązały nam się ze sobą w żadną całość. Patrzyliśmy na nie z egoistycznego punktu widzenia: jakie kłopoty mogą z ich powodu dla nas wyniknąć.

Noach Lasman: „Dopiero kilka lat po wojnie dowiedziałem się, że bezwiednie byliśmy świadkami prób rakiet V2, niemieckiej Wunderwaffe, na której doświadczalny poligon Niemcy wybrali południową i wschodnią Polskę. Wyrzutnie rakiet zainstalowali na Podkarpaciu i wystrzeliwali je kilkaset kilometrów na północ, w kierunku nadbużańskich okolic powiatu siedleckiego, sprawdzając między innymi rozrzut wystrzelonych rakiet. Koło Sarnak jedna z tych rakiet utknęła w bagnie nad Bugiem, nie wybuchając. Niemcy bezskutecznie jej szukali, za to udało się ją przechwycić Armii Krajowej i po rozmontowaniu oraz zbadaniu przetransportować jej najważniejsze części samolotem do Londynu”.

Rakieta V-2 w trakcie stawiania jej pionowo na stole startowym.  Zdjęcie wykonano prawdopodobnie w Peenemünde. Procedura startowa odbywała się w trakcie rekultywacji terenu przez spychacz i wycinkę drzew prowadzoną w głębi kadruRakieta V-2 w trakcie stawiania jej pionowo na stole startowym. Zdjęcie wykonano prawdopodobnie w Peenemünde. Procedura startowa odbywała się w trakcie rekultywacji terenu przez spychacz i wycinkę drzew prowadzoną w głębi kadru Internet

Wizyta u aptekarza

Na początku lipca 1943 roku Józef przyniósł nam gazetę, z której dowiedzieliśmy się, że Niemcy rozpoczęli wielkie natarcie w okolicy Orła. Po kilku dniach prasa doniosła, że Rosjanie przeszli do przeciwnatarcia i że zadano im olbrzymie straty. Wyciągnęliśmy z tego wniosek, że Niemcy ponieśli klęskę większą niż pod Stalingradem. Już od czterech lat czytaliśmy między wierszami i we wszystkim, obojętnie co pisano, dopatrywaliśmy się klęski Trzeciej Rzeszy.

Potem nasz chłop przestał się pokazywać i straciliśmy kontakt z bieżącymi wydarzeniami. Może w Niemczech wybuchła rewolucja? Może Hitler skapitulował i niepotrzebnie siedzimy w ziemiance? Już od dawna myśleliśmy, że dobrze byłoby skontaktować się z kimś jeszcze i dowiedzieć się, co słychać na świecie. Wiedzieliśmy, że są sprawy, o których opiekun nam nie opowiada. Prasa niemiecka informowała swoich czytelników o losach wojny i pisała o wielkiej polityce, ale nie podawała wiadomości o tym, co się dzieje w Generalnej Guberni. Nigdy nie napisano, że Żydów wymordowano, nigdy nie wspomniano nazw obozów ani nie pisano o wielkich łapankach w Warszawie. Wiadomości o tym ludzie przekazywali sobie z ust do ust. Może gdzieś w okolicy istnieje jednak miejsce, w którym legalnie przebywają Żydzi, i moglibyśmy z nimi nawiązać kontakt? Nie chcieliśmy tam pójść, już dawno straciliśmy zaufanie do Niemców, ale żyliśmy w ciężkich, nieludzkich warunkach i chcieliśmy znać wszystkie swoje możliwości.

Ukrywaliśmy się już od ośmiu miesięcy i na początku lata okazało się, że mamy świerzb. Od początku dokuczały nam wszy, które przynieśliśmy ze sobą, a w starych deskach, z których zbudowaliśmy kryjówkę, gnieździły się pluskwy. Zimą, zwabione ciepłem, z pól i lasu ściągnęły do nas myszy, ale wszystkie te plagi były arystokratyczne wobec świerzbu, który w warunkach ciasnej ziemianki mocno zatruwał nam życie. Wyleczenie z niego było stosunkowo proste – potrzebna nam była szara maść rtęciowa – ale nie mieliśmy do kogo się zwrócić.

Długo na ten temat debatowaliśmy. Problem polegał na tym, że nikt z nas nie był miejscowym Żydem. Trafiliśmy do Łosic podczas wojny, a warunki okupacji nie sprzyjały zawieraniu znajomości z Aryjczykami. Niemcy postawili ostre granice między rasami i traktowali takie kontakty na równi z sabotażem. W końcu zgodziliśmy się, że warto się zwrócić do Kowalskiego, właściciela składu aptecznego w Łosicach, w którym można było kupić także lekarstwa. Z pierwszych dwóch lat wojny wiedzieliśmy, że Kowalski odnosił się uprzejmie do wszystkich klientów i wszystkich traktował równo, nie dyskryminując Żydów, co często było normą. Również znajomi łosiczanie mówili o nim zawsze jako o solidnym i życzliwym człowieku.

Kto z nas ma pójść, nie podlegało dyskusji. Było zrozumiałe, że będę to ja. Wszyscy Mordkowiczowie mówili wprawdzie świetnie po polsku, ale wygląd mieli fatalny, a z oczu wyzierały im dwa tysiące lat galutu, jak określała to pani Mordkowiczowa. Obaj bracia Perelmanowie pochodzili z domu o tradycjach żydowskich i ich codziennym językiem był jidysz, co każdy mógł zauważyć, gdy tylko otwierali usta. Borys naciskał, żeby ze mną pójść, ale nie zgodziłem się, ryzyko byłoby wtedy o wiele większe. Omówiliśmy wszystkie szczegóły: o co mam pytać, jakie kupić lekarstwa i ile, jak mam się zachowywać. Pieniądze mieliśmy, ale nie bardzo wiedzieliśmy, ile mogą kosztować potrzebne środki. Pani Mordkowiczowa zdecydowała, że wyjdę w środę, czyli w dzień targowy, kiedy w miasteczku będzie większy ruch i obecność obcego człowieka nie powinna rzucać się w oczy. Ubrałem się tak, jak ubierali się chłopcy z okolicznych wsi, czyli w buty z cholewami, szerokie sukienne spodnie, kurtkę pomimo lata i kaszkiet.

Noach Lasman ok. 1945 r.Noach Lasman ok. 1945 r. arch. Noacha Lasmana

Problemem była tylko sprawa samego wyjścia. Podstawowym warunkiem umowy z naszym gospodarzem było to, że nikt o nas nie będzie wiedział i z nikim nie będziemy się kontaktować. Jego żądanie wydało nam się logiczne, bo każda inna sytuacja zwiększała ryzyko ukrywania nas, ale z czasem okazało się, że byłoby dla nas lepiej, gdybyśmy mieli kontakt jeszcze z kimś innym. I dobrze byłoby, żeby nasz opiekun nie był go pewien, ale żeby się domyślał, że ktoś inny także o nas wie. Wszystko to należało do takiej małej gry psychologicznej, którą musieliśmy z nim prowadzić: żeby on wiedział, że ja wiem, że on nie wie, że ja o tym wiem. W każdym razie nasz chłop nie powinien się dowiedzieć, że wyszedłem, ale byłoby dobrze, gdyby mnie o to podejrzewał.

Wymknąłem się z ziemianki w środę wczesnym rankiem, by dojść do miasteczka, gdy będzie w nim już wielu ludzi. Było chłodno, ale zapowiadał się ładny, słoneczny dzień, jakie często zdarzają się w czasie żniw. Szedłem bocznymi ścieżkami, unikając ludzi i zatrzymując się w kępach drzew. Chciałem dostać się w pobliże Toczny i ścieżką ciągnącą się wzdłuż jej prawego brzegu dojść do miasteczka. Na tym odcinku wsie i domy leżały po przeciwnej stronie rzeki.

Wychodziliśmy z ziemianki rzadko i jedynie w nocy, więc świat, mimo niebezpieczeństwa i napięcia, jakie odczuwałem, wydawał mi się piękny i kolorowy. W okolicy nie było dużych lasów, ale tkwiące gdzieniegdzie kępy zielonych drzew wspaniale odcinały się od żółtych pól dojrzałego zboża. Kiedy doszedłem do Toczny, na ciągnących się wzdłuż niej soczystych łąkach pasło się już bydło. Po drugiej stronie rzeczki widziałem mozaikę pól żyta przeplatanego zielonymi zagonami kartofli, wyki, łubinu oraz jakichś roślin strączkowych.

W takie dni niewielu gospodarzy wybierało się na targ do miasteczka. Każdy wykorzystywał je na żniwowanie, a ci, którzy mieli coś do załatwienia, wybierali dobrą polną drogę na Zakrze lub trakt łączący Nowosielce z drogą do Niemojek, który przechodził obok nowej siedziby żandarmerii.

Na przeciwległym brzegu wyłoniły się Woźniki, potem duża wieś Świniarów, z której dochodziły głosy ludzi i porykiwanie bydła. Za zakrętem natknąłem się nagle na parę starszych ludzi, żniwiarzy. Nie mogłem się cofnąć, więc przyspieszyłem i szedłem dalej. Przechodząc koło nich, krzyknąłem, jak nakazywał zwyczaj, „Szczęść Boże”. Odpowiedzieli tym samym.

– A dokąd to Bóg prowadzi? – zapytał mężczyzna.

– Na targ do miasta – odparłem, nie przystając.

Mój głos mnie zdziwił. Miałem trudności z normalnym mówieniem.

Od ośmiu miesięcy rozmawialiśmy tylko szeptem i teraz z gardła wychodziły mi przytłumione słowa, co mogło wydać się podejrzane.

Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Rozejrzałem się. Na drodze ani na polach nie było nikogo, więc zacząłem do siebie mówić, ćwicząc głos.

1944 rok, Łosice, Noach Lasman stoi pierwszy z prawej
1944 rok, Łosice, Noach Lasman stoi pierwszy z prawej  archiwum Noacha Lasmana

Doszedłem do „gaju”, niedużej kępy drzew nad Toczną, gdzie kiedyś w dzień bawiły się żydowskie dzieci, a wieczorem młode pary przychodziły w celach romantycznych. Stan wody w rzeczce był teraz niski, więc przeszedłem po kamieniach na drugi brzeg i ruszyłem ścieżką do bliskich już zabudowań miasteczka. Szedłem szybko, wymachując rękami, jak człowiek, który jest zajęty i nie ma specjalnych zmartwień, nuciłem nawet pod nosem jakąś piosenkę. Nieliczni przechodnie nie zwracali na mnie uwagi, tylko jakaś stara kobieta powiedziała mi: „Niech będzie pochwalony”, a ja odpowiedziałem jej jak trzeba. Z duszą na ramieniu przeszedłem obok domu kowala Korsaka. Znałem całą jego rodzinę i bałem się, że ktoś spośród nich może mnie rozpoznać. Nie wiedziałem co prawda, jak mogą się zachować, ale zasadą było nie ujawniać się, jeżeli tylko nie było to konieczne.

Ulicą Kilińskiego dotarłem do rynku. Plac wydał mi się zupełnie obcy, dopiero po chwili zorientowałem się, że wyburzono trzy długie budynki tworzące niegdyś miasteczkowy bazar, przez co przestrzeń zmieniła się i powiększyła. Teraz stragany koncentrowały się głównie po tej stronie, po której mieszkał kiedyś Lewin. Ale obecny targ był zaledwie cieniem tamtego, który znałem z pierwszych lat wojny, kiedy zjeżdżali tu straganiarze i kupcy z całego województwa. Kontrast był olbrzymi. Wtedy Żydzi, mimo zakazów, jeszcze jakoś uczestniczyli w handlu – teraz wszyscy zniknęli, zostali tylko Polacy. Targ był też znacznie biedniejszy. Niemal wszystkie towary były przez okupanta reglamentowane, a coraz ostrzejsze ograniczenia, kontrole i konfiskaty zredukowały rynek do minimum. Część sprzedawców nadal przyjeżdżała z towarem z okolicznych miasteczek i z Siedlec, a kupcy-szmuglerzy z Warszawy zjawiali się po żywność, ale teraz kupowano ją nie przy straganach, ale w bocznych uliczkach, w prywatnych mieszkaniach. Zachowywano ostrożność, bo Niemcy mogli się przyczepić o każdą rzecz i dość często urządzali łapanki.

Przechodząc przez rynek, kątem oka obserwowałem sprzedawany towar. Na straganach leżały prawie same używane rzeczy, nie tylko odzież, ale również stare zamki, kawałki mydła domowego wyrobu, jakieś odrapane lustra, lekko zdeformowane garnki, różnego rodzaju narzędzia, nawet zardzewiałe gwoździe. Podejrzewałem, że są to głównie rzeczy pożydowskie, ale może byłem na tym punkcie przewrażliwiony. Kilka wieśniaczek sprzedawało jaja z koszyków, ale drobiu prawie nie było.

Sklep apteczny pana Kowalskiego był już czynny i parę osób stało wewnątrz w kolejce. Przystanąłem na chodniku, ale potem pomyślałem, że komuś może się to wydać podejrzane, i wszedłem do środka. Pan Kowalski, niewysoki, tęgawy, krótko przystrzyżony mężczyzna w średnim wieku, stał za ladą i obsługiwał wiejskie kobiety, które rozwlekle opowiadały o dolegliwościach swojego dziecka czy męża. Kowalski słuchał, wypytywał o szczegóły, a potem decydował, co należy zaaplikować choremu. Czasem dobrze znał rodzinę, a nawet sąsiadów klientek i przygotowując lekarstwa, pytał o nich. Stałem jak na szpilkach, ale starałem się tego nie okazać i cierpliwie czekałem. Załatwione kobiety po kolei wychodziły, ale wszedł jakiś mężczyzna.

Kiedy nadeszła moja kolejka, poprosiłem Kowalskiego, żeby obsłużył stojącego za mną mężczyznę, któremu w widoczny sposób się spieszyło. Popatrzył trochę zdziwiony, ale zrozumiał, że chcę z nim mówić na osobności, i powiedział, żebym poczekał obok drzwi prowadzących do jego mieszkania na piętrze. Tam nie byłem tak widoczny z ulicy. Obsłużył jeszcze kilka wieśniaczek i wreszcie zostaliśmy sami.

– Czego pan sobie życzy? – zapytał.

– Potrzebuję pomocy.

– Tutaj tylko tacy przychodzą.

– Tak, ale ja jestem Żydem.

Dostrzegłem, jak zbladł.

Zmieszał się, odwrócił i drżącymi rękami zaczął przestawiać flaszki na półkach. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem jak zadżumiony. Bał się mnie, jakbym nosił w kieszeniach materiał wybuchowy.

– Jeżeli nie życzy sobie pan ze mną rozmawiać, to wyjdę – powiedziałem przyciszonym głosem.

Odwrócił się.

– Niech pan się nie dziwi. Niecodziennie spotyka się takich… – Nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. – Jeżeli jednak pan przyszedł, to oczywiście, że pomogę w miarę możliwości.

– Przede wszystkim potrzebujemy lekarstw oraz środków opatrunkowych. – Wyjąłem z kieszeni kartkę ze spisem. – Chciałbym też uzyskać pewne informacje. Już dawno nie rozmawiałem z człowiekiem ze świata.

– Niech pan chwilkę poczeka. Zawołam kogoś z góry, a potem pomówimy w pokoju obok.

Wyszedł i zostawił mnie samego z myślami, które biły się ze sobą. Głos rozsądku mówił, że jeżeli mu zaufałem, to trzeba mu wierzyć do końca. Drugi głos brzmiał wręcz przeciwnie: „Uciekaj! On zaraz kogoś zawoła i to będzie twój koniec. Zanim cię zastrzelą, będą cię jeszcze torturować, żebyś wydał pozostałych”.

Nie wiem, jak długo to trwało. W końcu wrócił z jakimś młodym mężczyzną, nieco tylko starszym ode mnie, który stanął za ladą. Weszliśmy do małego pokoiku bez okien. Pod ścianami stały półki, z rzędami jakichś flaszek, pudeł i dużych słoi, oraz stolik z dwoma krzesłami, a na nim mała waga i kilka słojów wypełnionych suszonymi ziołami. Kowalski przejrzał kartkę z wypisanymi lekami, którą mu dałem, i powiedział, że dzisiaj trudno o niektóre rzeczy, ale mój przypadek potraktuje ekstra. Da mi wszystko, nawet maść rtęciową którą sprzedaje tylko „swoim”. Dostaniemy także kilka paczek żyletek, żebyśmy mogli wygolić się w intymnych miejscach, co należało do kuracji antyświerzbowej. Wyjaśnił mi, w jaki sposób i jak często mamy się smarować, a potem obmywać w gorącej wodzie. Nie było sensu mu tłumaczyć, że ciepła woda już od miesięcy jest dla nas nieosiągalnym luksusem.

Wyszedł, oddał swojemu pomocnikowi kartkę ze spisem i znów wrócił. Zadałem mu szereg pytań, które od dawna nas męczyły. Czy w okolicy są jakieś getta lub obozy z Żydami, a jeśli tak to gdzie? A może są gdzieś dalej? Może wie o jakichś polskich organizacjach, które pomagają Żydom? Czy Kościół pomaga takim jak my? Jak wygląda teraz sytuacja na froncie, bo od pewnego czasu nie mamy żadnych wiadomości?

Odpowiedzi nie były pocieszające. Wiedział, że rząd londyński protestował przeciw mordowaniu Żydów, ale o organizacjach, które by nam pomagały, nie słyszał. Co do Kościoła, to z tonu jego odpowiedzi wywnioskowałem, że poczuł się urażony tym, iż w ogóle o to pytam.

– Taka instytucja nie może pochwalać podobnych morderstw! – odparł, ale nie powiedział mi, że mogę zwrócić się do księży o pomoc.

Ostatnich Żydów w okolicy wymordowano w maju w Międzyrzecu – tam małe getto zachowało się najdłużej. W Warszawie wywieziono wszystkich na Wielkanoc, ale słyszał, że istnieje jeszcze getto w Łodzi. Najlepiej wyglądała sytuacja na frontach: Ruscy i alianci bili Niemców.

– Niech panowie się trzymają – powtarzał. – Lada miesiąc ich pobiją i wojna się skończy. Anglosasi wyrzucili ich z Afryki i są już we Włoszech, a teraz Rosjanie znów idą naprzód. Niemcy są bombardowane w dzień i w nocy, cały przemysł im rozwalili. Muszą przegrać! Trzymajcie się panowie! Musicie przeżyć!

Przyjemnie było słuchać tego, co mówi, i jak z całego serca nam radzi, ale z miejsca zrozumiałem, że do końca jeszcze daleko.

Chłopak zapukał do drzwi i Kowalski odebrał od niego pakunek. Podał mi go i powiedział:

– Z forsą u was na pewno krucho. Obejdzie się bez zapłaty.

– Bardzo panu dziękuję, ale na razie stać nas na to, by zapłacić. Jeśli przyjdą gorsze czasy, skorzystamy z pana dobroci.

Zapłaciłem sumę, która chyba nie była wygórowana. Próbował mnie jeszcze pocieszać, potem wyszedł zobaczyć, czy w pobliżu nie ma kogoś podejrzanego. Siedziałem sam chyba pół godziny. Wreszcie wrócił i powiedział, że mogę wyjść. Nie spytał ani razu, gdzie, w jakich warunkach i z kim się ukrywam.

Noach Lasman z córką w 2006 r. ŁUKASZ CYNALEWSKI

***

Wyszedłem przed sklep i nagle zauważyłem, że obok apteki, w małym sklepiku, który kiedyś należał do Wiernickiego, nadal sprzedaje się gazety. Jeszcze przed wyjściem z ziemianki ustaliliśmy, że nie zrobię w mieście niczego poza tym, co konieczne. Moim zadaniem było zdobycie lekarstw i informacji. Wszystko inne było zbędne i niebezpieczne tak dla mnie, jak dla tych, którzy zostali w lesie. Wiedzieliśmy, że złapanych Żydów Niemcy męczą i biją, dopóki nie wydadzą swoich towarzyszy. Mimo to coś mnie korciło i przymuszało, żebym tam wszedł. Jestem jeszcze człowiekiem, myślałem, i nie jestem tchórzem. Stać mnie na to, żeby to zrobić.

Moje pragnienie było dziecinne, ale w pewnym sensie byłem jeszcze dzieckiem.

Tyle naczytałem się w niemieckiej prasie, że Żydzi nie są ludźmi, że jesteśmy tchórzami i boimy się własnego cienia, aż w końcu podświadomie w to uwierzyłem. Może była w tym jakaś doza prawdy?

Dużo o tym myślałem i nagle teraz fakt, czy jestem, czy nie jestem w stanie kupić gazet, urósł w mojej głowie do roli sprawdzianu, czy Niemcy mają rację.

Wszedłem do małego sklepiku, który znałem z dawnych lat. Wiernicki sprzedawał w nim gazety, materiały piśmienne i używane książki. Przed wojną być może sprzedawał także nowe, ale ja kupowałem u niego tylko stare i podniszczone albo za kilkugroszową dopłatą wymieniałem już przeczytaną książkę na inną. Był rudawy, niski i w okularach, zawsze zagoniony, ale znajdował czas, by zapytać mnie, co myślę o przeczytanej książce. To on polecił mi „Głód” Knuta Hamsuna, mówiąc, że pozostanie on wielkim pisarzem, choć jako człowiek zbłaźnił się, idąc na współpracę z Hitlerem.

Norweski pisarz Knut Hamsun z rodziną, 1917 r.Norweski pisarz Knut Hamsun z rodziną, 1917 r. Fot. Wikimedia Commons

Teraz w sklepiku panował większy porządek niż dawniej, ale na małych stosach leżały tylko gazety oraz jakieś broszurki. Dwaj mężczyźni płacili właśnie za „Nowy Kurier Warszawski”. Tyle miesięcy nie kupowałem sam gazet, że trochę mnie to oszołomiło. Wziąłem z każdego stosu po egzemplarzu: „Kurier…” z dwóch dni, niemieckie „Krakauer Zeitung” i „Warschauer Zeitung”, „Der Adler” wydawany przez Waffen SS, „Deutscher Beobachter”, a na koniec jeszcze „Nowoje Słowo” – gazetę w języku rosyjskim wydawaną przez białą emigrację w Berlinie. Wiedziałem, że kupowanie tylu gazet, do tego w trzech językach, jest niebezpieczne, ale nie mogłem się powstrzymać. Niemieckie gazety kupowali uchodźcy z Poznańskiego, a rosyjskie starsi ludzie z okolicy, dlatego młody człowiek biorący równocześnie i niemieckie, i rosyjskie musiał zwrócić uwagę.

Poprzedni klienci już wyszli, więc spytałem sprzedawczynię, ile płacę.

Dziewczyna zaczęła liczyć na skrawku papieru. Podniosła głowę, popatrzyła na mnie i spytała:

– Pan to wszystko przeczyta?

 – Nie ja. Mamy w domu wysiedleńców z Pomorza, a tę rosyjską dziadek sobie poczyta.

 – To może zechce pan jeszcze mapę?

 Zdjęła z półki złożoną mapę Europy wydrukowaną na gazetowym papierze.

Kiwnąłem głową na znak, że biorę. Próbowała kontynuować rozmowę, ale powiedziałem, że ktoś czeka na mnie z furmanką, przeprosiłem i wyszedłem. Sam fakt, że chciała nawiązać ze mną kontakt, bardzo podniósł mnie na duchu. Więc wyglądam jeszcze na człowieka i nawet dziewczyna może mnie potraktować jak chłopca! Człowiek w takich warunkach, w jakich żyliśmy, zaczynał wątpić, czy w ogóle jest jeszcze człowiekiem. Nie miałem wątpliwości, że gdyby wiedziała, kim jestem, patrzyłaby na mnie innymi oczyma.

Mali gazeciarze sprzedający na ulicach Krakowa 'Krakauer Zeitung', najważniejszy niemieckojęzyczny dziennik okupowanego Krakowa. 1940Mali gazeciarze sprzedający na ulicach Krakowa ‘Krakauer Zeitung’, najważniejszy niemieckojęzyczny dziennik okupowanego Krakowa. 1940 Fot. Ze zbiorów Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

 Przeciąłem rynek, na którym panował teraz trochę większy ruch. Kilku ludzi lekko się zataczało, widocznie opili jakiś interes. Wracałem ulicą Sokołowską, którą w miasteczku nazywano trochę makabrycznie Tojtngesł, ponieważ prowadziła do żydowskiego cmentarza. Przeszedłem obok księżej pumpy i nagle natknąłem się na dwunastoletnią córkę Korsaków. Poznałem ją od razu, ale przeszedłem obok niej obojętnie. Przyglądała się mi chwilę, widocznie kogoś jej przypominałem, ale nie rozpoznała mnie. W pobliżu cmentarza przebrnąłem przez rzeczkę. Tutaj w zimie 1941 roku pochowałem babcię, dwóch wujków i ciocię Lifcię, ale teraz nie mogłem na nim niczego rozpoznać. Był całkowicie zniszczony, jakby poryły go olbrzymie krety, wszędzie walały się połamane szczątki nagrobków. Niemcy wyrwali z tej ziemi wszystko, co mogło świadczyć o naszej obecności na niej. Nawet zmarłym nie darowali. Byli zwariowani na punkcie Żydów.

Znów szedłem ścieżką nad Toczną, tylko w przeciwnym kierunku. Słońce stało wysoko i miałem dużo czasu przed sobą. Ustaliliśmy „żelazne prawo”, że nie wolno nam się zbliżać do ziemianki w dzień. Mniej więcej w połowie drogi wlazłem w wysokie zboże i położyłem się między żółtymi źdźbłami. Zjadłem kawałek chleba, który zabrałem z ziemianki, a potem leżałem i rozmyślałem. Najgorsze chwile w tym czasie przeżywałem, kiedy byłem sam albo budziłem się w nocy i nachodziły mnie różne myśli. O czymkolwiek zaczynałem rozmyślać, zawsze wracałem do naszej sytuacji i dochodziłem do jednego wniosku: wpadniemy! Musimy wpaść! Przecież nie można tak długo oszukiwać świata! Co prawda Niemcy przegrają wojnę, ale my tego nie dożyjemy. Dlaczego mielibyśmy być wyjątkiem? Czy w ogóle mamy prawo żądać tego od losu?

Noach Lasman w 2006 r.Noach Lasman w 2006 r. Fot. Piotr Skórnicki / AG

Mój dom nie był religijny, ale nikt nie wychowywał mnie na ateistę. Kwestia istnienia Boga nigdy mnie specjalnie nie interesowała. Uważałem, że nie robię niczego, czego On nie mógłby akceptować. W pierwszej akcji likwidacyjnej zginęła cała moja rodzina, tak samo jak rodziny większości moich kolegów z obozu. Uderzyło w nas to jak grom. Wielu z nich złorzeczyło Bogu, ale ja tego nie robiłem. Nigdy nie miałem z Nim żadnych porachunków i nie uważałem, że coś mi się od Niego należy. Doszedłem jednak wtedy do wniosku, że jeżeli istnieje jakaś wyższa siła, to jest ona ślepa.

Jak świadoma i dobra wola mogła akceptować zamordowanie takiej masy zupełnie niewinnych ludzi? Jak po tym wszystkim mogę mieć szacunek dla Boga?

Leżałem w zbożu i moje myśli znów obracały się wokół tych spraw. Było ciepło, słońce grzało i zasnąłem. Obudziły mnie jakieś głosy. Zapadał już zmierzch i parę osób gadało ze sobą niedaleko. Zrozumiałem, że to żniwiarze, i na czworakach odsunąłem się od nich na bezpieczną odległość. Poczekałem, aż zapadnie noc i odejdą, i dopiero wówczas ruszyłem dalej.

Doszedłem do ziemianki późną nocą. Nikt nie spał, wszyscy czekali na mój powrót. Ucieszyli się, że wróciłem szczęśliwie i załatwiłem lekarstwa, ale za gazety zmyli mi głowę. Byli zadowoleni, że mamy co czytać, ale mieli mi za złe, że niepotrzebnie narażam nie tylko siebie, ale ich wszystkich. Może mieli rację? W końcu dowiedzieliśmy się z tych gazet tyle, że wojna wciąż jeszcze się nie skończyła.

(1) Gęsi Borek – kolonia pod Siedlcami. 25 listopada 1942 r. pod pretekstem zagrożenia epidemią tyfusu przeniesiono tam wszystkich Żydów z małego getta w Siedlcach – ok. 2 tys. osób. Gromadzono tam również Żydów z innych skupisk na Siedlecczyźnie. 28 listopada zaczęto wywozić zgromadzonych tam kilka tysięcy ludzi do Treblinki. Część wywieziono żywych, część miano wymordować na miejscu, a ich ciała przetransportować w wagonach do Treblinki w celu spalenia.


Fragment książki Noach Lasman, “Wspomnienia z trzech światów”, wybrał i opatrzył posłowiem Andrzej Niziołek, Wydawnictwo Miejskie „Posnania”

Noach Lasman, ‘Wspomnienia z trzech światów’, wybór i opracowanie Andrzej Niziołek Fot. Wydawnictwo Miejskie Posnania


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Secrets and Lies: Scenes From the 1947 UN Partition Plan for Palestine

Secrets and Lies: Scenes From the 1947 UN Partition Plan for Palestine

Ofer Aderet


A deep dive into the UN archive reveals a lively trade in ideas and plans that were thrown into the ring but ultimately left on the cutting room floor of history

The 11 members of UNSCOP during one of their sessions in Jerusalem.Hans Pinn / GPO

Two states for two peoples, one state for both peoples or perhaps only a Jewish state or an Arab one? Behind the scenes of the Partition Plan the United Nations approved 72 years ago, which paved the way for Israel’s establishment, there was a lively trade in ideas and plans that were thrown into the ring but ultimately left on the cutting room floor of history.

In this case, that floor is some 9,000 kilometers from Jerusalem, in the UN archive in New York. Thousands of documents — letters, memoranda and meeting minutes that lay unexamined for decades offer a glimpse into one of Zionism’s foundational moments: the proceedings of the UN Special Committee on Palestine, which was appointed to decide the land’s fate in 1947 and produced the Partition Plan.

Elad Ben-Dror, the head of Bar-Ilan University’s Department of Middle East Studies, spent many hours poring through those documents in an attempt to follow the debates among committee members that preceded the historic recommendation. His doctoral dissertation, which has just been published in Hebrew under the title “The Road to November 29 – UNSCOP and the Beginnings of UN Involvement in the Arab-Israeli Conflict” (Ben-Zvi Institute), offers fascinating material.

One of his discoveries is that the committee chairman and some of its members opposed the plan to divide the land into two states. The chairman, Emil Sandstrom of Sweden, thought the territory’s educated Arab population was anti-Semitic, so he proposed a different solution — establishing a Jewish state in part of the land while annexing the remainder to Jordan, rather than establishing a separate, independent Arab state.

“The committee later sought to cover up this disagreement,” Ben-Dror said. “But the issue comes up clearly in the reports I read.”

According to Ben-Dror, Sandstrom “didn’t believe in the chances for Jewish-Arab cooperation,” and that is also apparently why he objected to the idea of one state for two peoples. In addition, the UNSCOP chairman thought the land between the Jordan River and the Mediterranean Sea could not support two states economically; he said the economic problems would have to be solved in another way, though he didn’t elaborate.

David Ben Gurion testifying before the UNSCOP members in Jerusalem. Hans Pinn / GPO

It was while he was trying to determine what this other way was that Ben-Dror discovered Sandstrom’s view that the areas the Partition Plan assigned to an Arab state should instead be annexed to Jordan and made a district or province of that kingdom.

To promote this idea, Sandstrom organized a visit to Jordan, where he “heard clear support from King Abdullah for the idea of dividing [the land] and then annexing the rest of it to his kingdom,” Ben-Dror said.

During that visit, Sandstrom also spoke with British officers of the Arab Legion, the military unit Britain set up for Jordan, to hear their assessment of the legion’s ability to conquer and hold the Arab portion of the land. The answer he got evidently bolstered his support for this solution.

Another idea, which never generated much interest or support, was presented to the committee by Rabbi Judah Magnes, president of the Hebrew University of Jerusalem. Instead of dividing the land between two states or between a Jewish state and Jordan, he supported a single, binational, Jewish-Arab state. In his testimony before the committee, he argued that Jewish-Arab cooperation was not only essential for making peace in this part of the world, but also possible.

Moreover, Magnes said, the Land of Israel is neither exclusively Jewish nor exclusively Arab. The Arabs have significant natural rights to this land, because they have lived there for generations and cultivated it throughout those generations, and it holds both the graves of their ancestors and relics of their culture, he argued.

Yet at the same time, the Jews also have historical rights. The Jews have never forgotten the Land of Israel, Magnus said, and since they began returning a generation ago, they have created a national home there — through their fallen, their scientific talents, their love of the land and their hopes for the future — of which, in many respects, they have a right to be proud.

He therefore proposed a binational state in which all citizens would have equal rights regardless of which people constituted the majority and which the minority. Under his plan, Jews and Arabs would have separate “national committees,” with a supreme governing council above them.

Magnus also argued that it would never work to have one people in charge and the other oppressed, as it would lead to wars, unrest and rebellions.

But the committee was unimpressed by Magnes’ proposal, Ben-Dror said. Members had many questions about how it would work in practice to which they didn’t receive persuasive answers.

Jewish Agency and executive members David Horowitz and Moshe Sharett (1st and 2nd from left) appearing before UNSCOP members in Jerusalem.Hans Pinn / GPO

A brutal occupier

Another plan was proposed to the committee by Ahmed al-Khalidi, head of the Government Arab College in Jerusalem. At his meeting with committee members, he sought to rebut Jewish arguments.

Khalidi alleged that the Jews had never had an independent state in the Land of Israel, that they had always been a minority there and that the historical rights claimed by Jewish speakers were a falsification of the facts. Regarding the Zionist argument that Jewish settlement had led to accelerated development of the land, he argued that this didn’t give the Jews any rights to it.

The problems between Jews and Arabs, Khalidi said, began when the Jews announced their desire for an independent Jewish state. He illustrated with a personal story. His father had a good friend who was Jewish, he said, but he himself had no Jewish friends, and his son never even sees a Jew.

The Khalidi family, he continued, had been in Palestine for 700 years and knows every inch of the land. The Jews, in contrast, are strangers: Of the 600,000 Jews then living there, only 100,000 were considered citizens of Mandatory Palestine, he said; all the rest were citizens of the lands from whence they came.

“In Khalidi’s view, the solution was clear — an independent Arab state that the Arabs would control democratically,” Ben-Dror said. No more Jews would be allowed to enter it, and the Jewish refugee problem created by World War II would be solved with the help of other countries. The United States, for instance, could absorb 300,000 Jews without undermining its economy, Khalidi argued, and the Arabs shouldn’t suffer for what the Nazis did.

The committee also sought to hear competing views. Therefore, members met with Menachem Begin — the head of the pre-state Irgun militia, who became Israel’s prime minister three decades later – even though he was wanted by the British.

Ben-Dror described how committee members switched cars in Tel Aviv several times before they finally reached the secret meeting place. Ralph Bunche, an American member of the committee who later was awarded the Nobel Peace Prize for his work mediating between Israel and the Arab states in the run-up to Israel’s War of Independence, later described this trip as his most exciting adventure in the Land of Israel.

Dr. Chaim Weizmann and his wife Vera at a UNSCOP session in Jerusalem.Hans Pinn / GPO

Begin had no creative solutions for the complex problem. But in his address to the committee, he termed Britain a brutal occupier and predicted that the Jews would soundly defeat the Arabs if the Arabs launched a war against them after the British left.

When word of the meeting with Begin leaked to the press, the British were furious. Members of Parliament demanded to know how the chairman of UNSCOP had managed to find Begin without any problem when the British had been searching for him for five years without success.

A merry band

Ben-Dror also found evidence of the problems that afflicted the committee’s work, including internal wrangling, politics, ugly dynamics, lack of discipline and conduct that, in the words of its chief administrator, damaged the UN’s reputation.

For instance, Ben-Dror said, Australian committee member John Hood wrote that he preferred to spend his time having fun. He and his deputy often went out drinking at night and returned to the hotel in the wee hours of the morning, singing and generally raising a ruckus; this resulted in them being absent from the committee the next morning.

Ben-Dror even discovered that Bunche’s patience ran out one night as he was trying unsuccessfully to sleep. So he called the local police in an attempt to restore peace and quiet.

The Dutch representative, Nicolas Blom, sprained his ankle shortly after arriving in Jerusalem, so he missed almost all the committee’s tours of the area. As for the Guatemalan representative, Jorge Garcia Granados, and his Uruguayan colleague, Enrique Rodriguez Fabregat, they “were exceptional in every respect,” Ben-Dror said, “riding roughshod over the committee’s rules of secrecy” and giving the Jewish Agency information about internal committee discussions.

There can be no doubts about their contribution to the Zionists’ success in getting the Partition Plan passed, Ben-Dror added. Their information arrived almost in real time, enabling Jewish Agency personnel to wage their diplomatic campaign more effectively.

The committee’s critics had various names for it, Ben-Dror said, of which one of the least crude of which was “the YMCA summer camp,” after the hotel where its members stayed in Jerusalem. Granados, the Guatemalan, said that rather than UNSCOP being an 11-member committee, it was more like 11 separate one-man committees.

The paper trail of the committee’s work has never before been studied as thoroughly as Ben-Dror did. Not only historians, but also committee members themselves “had trouble dealing with the plethora of material sent to them,” he explained.

For instance, Zionist leader Chaim Weizmann once invited the committee to dine at his home. He couldn’t understand why no one ever responded, until he discovered that his letter had been placed in a large pile of documents that hadn’t yet been sorted. It was finally found just a day before the proposed dinner was to take place.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Polish Tango 1934 in yiddish

Polish Tango 1934 in Yiddish

  Olga Mieleszczuk



Originally this tango ‘Ja mam czas, ja poczekam’ (I have time, I will be waiting), was sung by legendary Eugeniusz Bodo in ‘Stara Banda’ theatre. Yiddish lyrics was written by Benzion Witler, music: M.Mierzejewski.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


ŻYDZI W NIEMIECKICH OBOZACH PRACY PRZYMUSOWEJ NA TERENIE WARSZAWY I OKOLIC (1940–1943)

ŻYDZI W NIEMIECKICH OBOZACH PRACY PRZYMUSOWEJ NA TERENIE WARSZAWY I OKOLIC (1940–1943)

MARTA JANCZEWSKA


W dniu 27 listopada 2019 r. o godz. 11.00 w Parku przy ul. Picassa odbyła się uroczystość upamiętnienia więźniów niemieckiego obozu pracy przymusowej w „Piekiełku”. Z tej okazji publikujemy tekst wykładu, który podczas uroczystości wygłosiła Marta Janczewska z działu naukowego ŻIH. Odsłonięcie tablicy pamiątkowej jest wspólnym projektem Żydowskiego Instytutu Historycznego i Urzędu Dzielnicy Białołęka.

Robotnicy żydowscy z obozu w Buchniku lub Piekiełku. Zdjęcie wykonane prawdopodobnie podczas inspekcji obozów pracy przeprowadzonej w 1941 roku, mające wyjaśnić niską wydajność pracy pracowników z getta warszawskiego. / Źródło: Archiwum Państwowe w Warszawie

Już na drugi dzień po utworzeniu Generalnego Gubernatorstwa Hans Frank wydał dwa rozporządzenia dotyczące pracy Polaków i Żydów (oba datowane 26 października 1939 r.). Pierwsze z nich wprowadzało obowiązek pracy dla Polaków w wieku 18–60 lat, rozszerzone rozporządzeniem Franka z 14 grudnia 1939 r. na młodzież w wieku 14–18 lat. Na mocy drugiego rozporządzenia przymusowi pracy podlegali wszyscy Żydzi od 14. do 60. roku życia, z zastrzeżeniem, że granice wieku mogą zostać w razie potrzeby rozszerzone. Te dwa akty prawne stały się podstawą tworzenia wszystkich obozów pracy powstających na terenie Generalnej Guberni.

Niemcy korzystali z darmowej (lub prawie darmowej) żydowskiej siły roboczej już od pierwszych dni okupacji, wraz z upływem czasu zmieniały się jedynie formy jej organizacji. Stałym elementem pozostawał terror, który temu towarzyszył oraz prymat ideologii nad rachunkiem ekonomicznym. Od wiosny 1940 r. poszczególne Rady Żydowskie zostały zobowiązane do dostarczania codziennie stałej liczby robotników żydowskich, którzy byli zatrudniani na licznych placówkach pracy (czyli w warsztatach, fabrykach, urzędach itp. znajdujących się w miejscu zamieszkania robotników, w miejscach, gdzie istniały społeczności żydowskie). Ponadto musiały one dostarczać robotników do obozów pracy, czyli zamkniętych miejsc pracy przymusowej w miejscowościach odległych, do których pracownicy byli przewożeni z miejsc stałego pobytu (często robotników do obozu dowożono z kilku miejscowości jednocześnie). Obozy takie zaczęły powstawać od maja 1940 r. i były podporządkowane SS (pierwsze w dystrykcie lubelskim, potem w innych dystryktach). Od lipca 1940 r. do czerwca 1942 r. wszelkie kwestie związane z dysponowaniem pracą Żydów zostały podporządkowane niemieckim władzom cywilnym. Wydział Pracy przy Urzędzie Generalnego Gubernatora oraz sieć podległych mu urzędów pracy zarządzały odtąd tysiącami żydowskich robotników. W tym właśnie okresie nastąpił gwałtowny rozwój sieci obozów pracy (Arbeitslager), w których zostali przymusowo zatrudnieni żydowscy robotnicy zwerbowani za pośrednictwem Judenratów. Jednocześnie istniała stale pewna liczba obozów podległych nadal SS i policji (Zwangsarbeitslager). Rozwój sieci obozów na terenie Generalnego Gubernatorstwa wiązał się z trzema kwestiami: chęcią gospodarczego wykorzystania podbitych terenów (obozy melioracyjne, rolne, w fabrykach i kopalniach), a także przygotowaniami do wojny z ZSRR (obozy budowy dróg) oraz wzmacnianiem potencjału zbrojeniowego Rzeszy (obozy w fabrykach zbrojeniowych). Ogółem w różnym okresie na terenie Polski działało ok. 450 obozów pracy przymusowej dla Żydów. Większość z nich funkcjonowała krótko, a jedynie nieliczne przetrwały do 1944 r.

W latach 1940–1942 większość obozów pracy przymusowej w dziedzinie gospodarki wodnej, rolnictwa oraz budowy dróg była związana z wielkimi niemieckimi planami zagospodarowania podbitych terenów – w tych rozważaniach skupię się na obozach gospodarki wodnej, z uwagi na specyfikę obozu w Piekiełku.

Wiosną 1940 r. rząd Generalnego Gubernatorstwa rozpoczął zakrojone na ogromną skalę roboty melioracyjne i regulacyjne mające na celu uporządkowanie stosunków wodnych w dystryktach. Czteroletni program (opracowany zimą 1940 r.) zakładał prace melioracyjne, regulowanie potoków górskich i niespławnych rzek, zakończenie budowy zapory w Rożnowie, rekultywację nieużytków itp. Należy podkreślić, że w dużej części były one realizacją przedwojennych polskich planów gospodarczych. Równolegle z tym programem opracowano drugi projekt regulacji Wisły (aby połączyć Rzeszę z Generalnym Gubernatorstwem oraz Białorusią i Ukrainą).  Nadzorowaniem robót w terenie zajmowało się 12 inspekcji gospodarki wodnej (Wasserwirtschaftsinspektion). W urzędach tych pracowali polscy inżynierowie oraz polskie kadry administracyjne. Największe prace tego typu prowadzono na terenie dystryktu lubelskiego (powiaty Biała Podlaska, Chełm, Hrubieszów, Zamość, Radzyń), a na drugim miejscu — warszawskiego i krakowskiego. W okolicach Warszawy największe przedsięwzięcie związane były z budową i umacnianiem wałów przeciwpowodziowych na brzegach Wisły. Od 1940 roku powstawały kolejne obozy pracy, w których żydowscy robotnicy pracowali przy budowie wału Moczydłów (w obozach w powiecie grójeckim, na Kępie Zawadowskiej i w Wilanowie), wzmacniali Wał Golędzinowski, Potocki i Miedzeszyński. Piekiełko, które dziś w sposób szczególny wspominamy, było jednym z kilkunastu obozów pracy przymusowej zorganizowanych nad brzegami Wisły w okolicach Warszawy.

Żydzi stanowili główną siłę roboczą w wymienionych projektach. W całym  Generalnym Gubernatorstwie na 175 obozów gospodarki wodnej (pełnej i dokładnej listy nie sposób ustalić) 118 było obozami pracy przymusowej dla Żydów. Przeszło przez nie ok. 60 000 robotników żydowskich. W dystrykcie warszawskim obozów takich było 48, w tym opartych tylko na żydowskiej sile roboczej — 38.

Jak w praktyce zorganizowane była organizacja obozów? Po pierwsze, odpowiednia instytucja niemiecka (np. inspekcja wodna) ogłaszała przetarg na wykonanie konkretnego zadania. Zwycięska firma inżynierska, melioracyjna czy budowlana (niemiecka lub polska – w przypadku Piekiełka była to polska firma Contraktor) zgłaszała zapotrzebowanie do miejscowego urzędu pracy, który z kolei wydawał nakaz dostarczenia robotników Radom Żydowskim. W naturalny sposób najwięcej robotników pochodziło z warszawskiego getta, ponieważ było to największe skupisko żydowskie nie tylko w Generalnym Gubernatorstwie, ale w ogóle w Europie. Od drugiej połowy 1941 roku Niemcy chętniej zatrudniali robotników z mniejszych miejscowości, bo byli oni w lepszej kondycji fizycznej – z powodu panującego w Warszawie głodu tamtejsi Żydzi przestali nadawać się do pracy (i tak w Piekiełku w latach 1940–41 pracowali Żydzi z getta warszawskiego, a w 1942 — około 350 robotników pochodziło z getta w Legionowie, 40 to byli policjanci żydowscy z Otwocka, przywiezieni po likwidacji getta otwockiego). Rekrutacja do obozów pracy w gettach wiązała się z ogromnymi problemami – nikt nie chciał stawić się dobrowolnie, a przymusowo wyznaczani uciekali lub – gdy tylko mogli — wykupywali się ogromnymi łapówkami. W praktyce do pracy trafiali najubożsi mieszkańcy gett.

Wybór robotników i koszty ich transportu leżały całkowicie po stronie Rad Żydowskich, natomiast przygotowanie infrastruktury – po stronie firmy.  W obozach robotnicy byli pilnowani przez straż. Do pewnego momentu w wielu obozach (choć nie we wszystkich) straż pełnili policjanci żydowscy, zawsze byli też strażnicy niemieccy lub ukraińscy. Samą pracę zaś nadzorowali inżynierowie czy majstrowie z danej firmy. Calek Perechodnik, więzień Piekiełka wspominał:

Nadzór mieliśmy polski, polskich inżynierów, techników oraz stójkowych. Była to firma „Contractor”, która prowadziła roboty na odcinku Żerań, nad Wisłą. Stójkowy Gródek, chłop śląski, któremu bezpośrednio podlegaliśmy, był niezłym człowiekiem, robił wielki szum, dużo krzyczał, dużo przeklinał: „Ty tyfusie, chodzący…”, ale w gruncie rzeczy specjalnie nas nie naganiał do roboty. Gorzej było, jak nadzorował nas technik Nowak, niski, podły człowiek o sadystycznych skłonnościach. Poganiał nas wciąż witką, jak bydło, krzycząc i przedrzeźniając niby nas: „Ny, ny, ny.

Z uwagi na rodzaj prac obozy melioracyjne miały charakter efemeryczny – tzn. powstawały na krótko, w naprędce przystosowywanych pomieszczeniach gospodarczych, a następnie – po wykonaniu prac – robotnicy byli przenoszeni w kolejne miejsce lub odsyłani do getta (były to najczęściej obozy niewielkie, prowizoryczne – i z tego powodu nie zachowała się po nich najczęściej żadna dokumentacja, dlatego też świadectwa takie jak Calka Perechodnika mają szczególne znaczenie.

Praca w obozach gospodarki wodnej była niezwykle ciężka – robotnicy stali często godzinami w lodowatej wodzie, bez odzieży ochronnej – np. w obozach w Kampinosie, gdzie więźniowie pogłębiali kanał – istniejący do dziś. Na tym tle praca w Piekiełku była stosunkowo nieuciążliwa, choć ciężka fizycznie. Oddajmy znów głos Perechodnikowi:

Codziennie o piątej rano szliśmy do roboty sypać nowy wał nad Wisłą. Obóz nasz był oddalony o jakieś trzy kilometry od miejsca pracy. Tam pracowaliśmy początkowo na dwie zmiany, od szóstej rano do pierwszej po południu i od pierwszej do siódmej wieczorem. Później, jak dni zrobiły się krótsze, pracowaliśmy na jedną zmianę od ósmej rano do czwartej. To już byłą cała tragedia; wychodziliśmy z rana, jak było jeszcze ciemno, wracaliśmy jak już był zmrok. Czasu na umycie się, oporządzenie się nie było, trzeba było czekać z umyciem, z ogoleniem od niedzieli do drugiej niedzieli. [warto wspomnieć, że w obozie nie było elektryczności]. Praca była bardzo ciężka – sypanie piasku do specjalnych wagonetek, pchanie tych wagonetek i tak dalej. Praca ta wymagała zarówno siły fizycznej, jak i większej wprawy. Byłem z natury dość słaby, nigdy w życiu nie pracowałem fizycznie – było mi bardzo trudno na początku przystosować się do warunków pracy. – pisał Perechodnik.

Za wyżywienie robotników odpowiadały firmy prowadzące roboty, które z reguły nie wywiązywały się z tego zadania, oszczędzając na tym wydatku. Robotnicy po prostu głodowali, a ich całodzienne wyżywienie składało się najczęściej z kubka gorzkiej kawy z kromką razowego chleba oraz talerza wodnistej zupy. I tak np. w obozie w Piekle (tj. w Kampinosie, nie mylić z Piekiełkiem) całodzienne wyżywienie dla 360 robotników stanowiło zaledwie 290 kg kartofli. W Roztoce – całodzienny wikt to 18 dag chleba i 1 kg kartofli na osobę. Wygłodzeni robotnicy ratowali się handlem z Polakami z okolicznych miejscowości, choć niosło to ze sobą dla obu stron duże niebezpieczeństwo śmierci (jak wiemy ze wspomnień Perechodnika proceder handlu z Polakami był w Piekiełku bardzo rozpowszechniony).

Fatalne warunki mieszkaniowe były drugim po głodzie źródłem codziennej udręki robotników. Baraki wybudowane pospiesznie z myślą o miesiącach letnich nie były ogrzewane. Więźniowie cierpieli z powodu przeciekającego dachu i nieszczelnych ścian. W budynkach nie było możliwości osuszenia ubrań, w związku z czym po całym dniu pracy w wodzie robotnicy kładli się spać w mokrej odzieży. Z powodu fatalnych warunków sanitarnych w zastraszającym tempie rosło zawszenie, a z nim niebezpieczeństwo tyfusu (przenoszonego przez wszy) – to właśnie na wszy najbardziej skarży się Perechodnik, pisząc o Piekiełku.

A tak wyglądał sam obóz, widziany jego oczami: 

Duży plac nie zalesiony, ogrodzony wysokim drutem kolczastym, dwa duże baraki dla robotników, jeden mniejszy barak, w którym mieści się wartownia policji żydowskiej, magazyn żywnościowy oraz pokój komendanta. Studnia na placu, z daleka widać duży dół służący za ubikację, ogrodzony deskami. Po placu kręcą się robotnicy, przeważnie odziani w łachmany. Na drucie kolczastym od strony wewnętrznej jak chorągwie wiszą mokre koszule, kalesony i inne łachy, prane przez robotników w balii pod studnią. Obóz znajduje się na dużej polanie, w promieniu jednego kilometra nie widać żadnych zabudowań; tylko tuż przy samym obozie stoją trzy małe chatki, zamieszkiwane przez Polaków.

Głodowe racje żywnościowe, fatalne warunki sanitarne, zimno, wilgoć i ciężka praca powodowały, ze więźniowie masowo zapadali na choroby. W obozach melioracyjnych szerzyła się np. nieznana z nazwy choroba, objawiająca się obrzmieniem stóp i pękaniem naskórka, co uniemożliwiało chodzenie. Nagminnie zdarzały się zapalenia płuc, biegunki, choroby kardiologiczne, odnawiała się gruźlica. W obozach nie było praktycznie żadnych możliwości leczenia – nie tylko nie było lekarzy czy medykamentów, ale nawet często zwykłych sienników. Niemcy uciekali się do takich rozwiązań, jak to w obozie Narty (grupa Kampinos) — po wybuchu tyfusu wśród więźniów zostało w ramach „akcji sanitarnej” zastrzelonych przez niemiecką żandarmerię 50 chorych.

Z powodu skrajnego wyczerpania wydajność pracy robotników żydowskich była bardzo niska: przeciętnie w ciągu dnia pracy byli w stanie przekopać około 1 m sześciennego ziemi, podczas gdy norma wynosi 4–5 metrów sześciennych.  Praca w obozach melioracyjnych (i innych tego typu) była według niemieckich rozporządzeń płatna – ale pozostawało to najczęściej jedynie teorią. Płacić miały firmy organizujące pracę, a z wypłacanych pieniędzy potrącać kwotę za wyżywienie robotników. Najczęściej jednak firmy odmawiały płacenia robotnikom. I tak np. polska firma „Ferszt”, która prowadziła prace w jednym z obozów kampinoskich tłumaczyła, że nie może płacić robotnikom, gdyż po potrąceniu z przyjętej stawki dziennej (wyznaczonej przez Niemców) 2 zł za wyżywienie robotnika, 50 groszy na zakwaterowanie i 20 groszy na opłacenie straży, to pracujący robotnicy po kilku tygodniach pracy są winni firmie 2 tysiące złotych!

 Jednym z największych niebezpieczeństw dla robotników była straż obozowa, która dawała upust swoim sadystycznym skłonnościom, bijąc i szykanując robotników. Straż ta pochodziła z werbunku, który ogłosił gubernator dystryktu warszawskiego Ludwig Fischer w lutym 1941 roku. W wyniku tego werbunku, skierowanego głównie do Polaków i Ukraińców, stworzono jednostki straży obozowej, które nadzorowały obozy w dystrykcie warszawskim. Zwykłą praktyką strażników było wymuszanie pieniędzy, katowanie robotników, budzenie w nocy i organizowanie karnych ćwiczeń itp. W czasie pracy nienadający się do pracy robotnicy byli bici do nieprzytomności i wrzucani do wody, co najczęściej kończyło się śmiercią.

Z obozów do rodzin robotników dochodziły dramatyczne listy, jak ten, wysłany przez nieznanego z nazwiska robotnika z obozu w Wildze (gdzie Żydzi przekopywali i zabezpieczali łożysko rzeki) do rodziców w getcie warszawskim w maju 1941 roku:

Kochani rodzice! W obozie jesteśmy już dziewiąty dzień. Wyobraźcie sobie, co przeżywamy, skoro prawie nic nie jemy, jeszcze się nie rozebraliśmy. Biją nas strasznie, a praca jest bardzo ciężka. Wyobraźcie sobie naszą sytuację, kiedy widzi się śmierć przed oczami. Ratujcie nas, jak możecie, abyśmy mogli się stąd wydostać. Jeśli nie, to nie wiem, czy jeszcze się zobaczymy. Kilo chleba kosztuje tu 16 złotych. I tak za pieniądze nie można go dostać, zabrali nam pieniądze i zostaliśmy kompletnie bez grosza przy duszy. Kochani rodzice! Ratujcie nas, abyśmy jeszcze się zobaczyli, aby moje dziecko nie zostało sierotą, a wy, moi kochani rodzice, bez żadnej pomocy w życiu.

Nic dziwnego, że strach przed obozami wzrastał, a wysyłka do nich stawała się najgorszą karą. Kronikarz warszawskiego getta – Emanuel Ringelblum — zapisuje wymowną scenę, kiedy to w warszawskim getcie zgromadzeni do wyjazdu robotnicy w gmachu urzędu pracy widzieli przez okno wóz, wiozący skatowanych powracających robotników: 

Zobaczywszy, w jakim stanie powrócili [ich poprzednicy], zbuntowali się i krzyczeli: «Zabijcie nas, ale tam nie pojedziemy!» I zaczęli wyskakiwać przez okna.

Izrael Lang z Miedzeszyna przed wyjazdem do obozu rozważał samobójstwo, które dawałoby jego rodzinie pewność, co do okoliczności jego śmierci, gdyż był pewien, że z obozu pracy nie wróci żywy.  

Sytuacja zmieniła się, gdy rozpoczęła się masowa eksterminacja bezpośrednia (od wiosny 1942 roku) – Niemcy getto po getcie, miasteczko po miasteczku wywozili do obozów zagłady, gdzie całe społeczności były uśmiercane w komorach gazowych. Obozy pracy – miejsce zsyłki, które wysyłani tam robotnicy odbierali jako wyrok – podczas likwidacji żydowskich gett wydawały się oazą bezpieczeństwa i jedynym ratunkiem. Według podobnego scenariusza ocaleńcy z akcji likwidacyjnych próbowali znaleźć bezpieczne schronienie w najbliższym obozie, który wydawał się dawać gwarancję nietykalności. Powszechnie wierzono, że Żydzi pracujący, „produktywni” unikną śmierci. Właśnie Piekiełko stało się sceną dramatycznych wydarzeń, kiedy po zlikwidowaniu getta legionowskiego w październiku 1942 roku ostatni ocaleni Żydzi szukali tu pomocy. Coraz to nowi Żydzi, uciekinierzy z Legionowa, zjawiają się pod naszymi drutami, jedno mają przy sobie małe dzieci, drudzy ciężkie tobołki, plecaki. […] Wszyscy oblegli druty, proszą o gorącą kawę czy tez o talerz zupy. Mężczyźni, którzy płacili przedtem po 50 kg kartofli tygodniowo, żeby nie iść do obozu, teraz ze łzami w oczach proszą, żeby ich przyjęto do obozu – pisał Perechodnik. Ostatecznie wszyscy zgromadzeni pod drutami Piekiełka zostali wyłapani i rozstrzelani przez oddział pijanych żandarmów. Inne mieszkanki getta w Legionowie szukały ocalenia w pobliskim obozie na Żeraniu. Zachowało się świadectwo Chany Ruty Magied, mówiące o ich losie: 

Tam w Żeraniu zebrało się kilkadziesiąt kobiet z dziećmi – matki, żony, siostry i dzieci tych, którzy pracowali w tym obozie żerańskim. […] Kobiety te kręciły się tam, rozmawiały przez druty ze swoimi, gdy szli do pracy lub wracali z niej. W dzień chowały się w pobliżu, w ubikacji, w polu, w krzakach. A gdy ukazywali się Niemcy, przypadały plackiem do ziemi.[…] Przed wieczorem tego dnia przyjechali Niemcy. Zebrali 68 kobiet wraz z dziećmi. Wzięli jednego z lagru, który akurat nie pracował, żeby tymczasem kopał grób. Policja żydowska miała pilnować, żeby nikt z tych nieszczęśliwych skazańców nie uciekł, za każdą osobę mieli odpowiadać własnym życiem. […] Niemcy zebrali wszystkie kobiety i dzieci nagie nad samym dołem w szeregu i strzelali po kolei. Na samym końcu zastrzelili i tego, który kopał grób dla wszystkich.

Podobne sceny rozegrały się w obozie w Wildze i w wielu innych.

Obozy pracy przymusowej dla Żydów, mimo że organizowane były dla osiągnięcia celu zagospodarowania podbitych terenów, to jednak stały się przede wszystkim miejscem kaźni żydowskiej społeczności i miejscem triumfu hitlerowskiej ideologii. Dziś gdy mijamy efekty pracy żydowskich robotników, takie jak wiślany wał, powinniśmy o tej ofierze żydowskich więźniów pamiętać.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Marilyn Monroe’s Menorah Predicted to Sell For Up to $150,000 at New York Auction

Marilyn Monroe’s Menorah Predicted to Sell For Up to $150,000 at New York Auction

Shiryn Ghermezian


Marilyn Monroe. Photo: Wikimedia Commons.

A menorah that belonged to the late Hollywood icon Marilyn Monroe is expected to sell for up to $150,000 when it gets auctioned off next week in New York, The Jewish News reported.

A private collector who purchased the menorah in 1999 at a Christie’s auction of Monroe’s personal belongings asked Kestenbaum & Company to sell the religious item on November 7.

“Marilyn Monroe’s spellbinding magnetism knows no bounds. We are thrilled to be able to offer Marilyn’s personal Menorah at auction next week,” Kestenbaum & Company director Daniel Kestenbaum said. “The market for memorabilia from the Golden Age of Hollywood goes from strength to strength, as does Fine Judaica, and as such this extraordinary item has remarkable provenance. We anticipate substantial interest from competing collectors.”

The menorah, which features a wind-up mechanism that plays Israel’s national anthem, was a gift to the American actress from the parents of her third husband, famous playwright Arthur Miller, after she decided to convert to Judaism when the couple married in June 1956.

Monroe, who was 30 at the time, studied Jewish texts with the Miller family’s rabbi, Robert E Goldburg, before converting. The menorah was found among her possessions when she died in 1962, at the age of 36.

The menorah was briefly displayed at The Jewish Museum of New York as part of the exhibition, “Becoming Jewish: Warhol’s Liz and Marilyn,” as well as at the Museum of American Jewish History in Philadelphia.

A Jewish prayer book owned by Monroe was auctioned by J. Greenstein & Company last year.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com