Jeden dzień zabijali, kilka dni gwałcili. Co Polacy robili we Lwowie w listopadzie 1918 r.
Andrzej Romanowski
Trumny we lwowskiejsynagodze zniszczonej podczas pogromu w listopadzie 1918 r. (Fot. East News)
Nic nie umniejsza polskiego okrucieństwa 101 lat temu we Lwowie. Krew najmłodszej ofiary tamtego pogromu, 11-letniego chłopczyka, do dziś woła o pomstę do nieba. 22 listopada 1918 roku zaczął się pogrom lwowski.
Prof. dr hab. Andrzej Romanowski – polonista, literaturoznawca. Pracuje na Wydziale Polonistyki UJ i w Instytucie Historii PAN. Jego ostatnia książka to „Wschodnim pograniczem literatury polskiej. Od średniowiecza do oświecenia” (Universitas 2018).
Tekst, który publikujemy, to posłowie do książki Grzegorza Gaudena „Lwów – kres iluzji. Opowieść o pogromie listopadowym 1918”, Universitas, 2019.
Czy to naprawdę mogło się zdarzyć? Szok, który wywołały niegdyś książki Jana Tomasza Grossa, ma w historycznym reportażu Grzegorza Gaudena siłę rażenia jeszcze potężniejszą. W przypadku tragedii Jedwabnego w 1941 r., okupacyjnych „polowań na Żydów” czy pogromu kieleckiego w 1946 można było przynajmniej mówić o ówczesnym zdziczeniu. O zarażeniu śmiercią. O klimacie Endlösung, „ostatecznego rozwiązania”. Można było przypominać Żydów witających w 1939 r. Armię Czerwoną lub narzekać na żydowską „nadreprezentację” w powojennej polskiej władzy. Jakby to wszystko mogło być usprawiedliwieniem. W przypadku pogromu lwowskiego 22-24 listopada 1918 r. brak którejkolwiek z tych okoliczności.
Mamy – my, Polacy – dobre na ogół mniemanie o sobie. Obca nam jest bezlitosna narodowa autokrytyka, tak często występująca u Rosjan. Bici przez historię, nauczyliśmy się, że nie wolno dawać argumentów wrogom. W rezultacie ulegamy solidarności plemiennej, narodowej megalomanii, kreujemy się na lepszych od otaczającego nas świata.
Owszem, są powody do tego dobrego samopoczucia. Przynosiły nam chwałę walki „za waszą i naszą”, zahamowanie w 1920 r. marszu bolszewików na Zachód, pierwszeństwo w stawieniu w 1939 r. czoła Hitlerowi, polski Sierpień ’80 czy pierwszy rząd niekomunistyczny we wrześniu 1989 r. Faktem jest też, że akty bestialstwa, których widownią była Europa w dawnych wiekach, w Polsce zdarzały się rzadko – w zaskakujący sposób pokazuje to książka Janusza Tazbira „Okrucieństwo w nowożytnej Europie”. „Polska natchnienie świata”, „heart of Europe”, „biały anioł pośrodku Europy”… Ze wszystkich stron dostawaliśmy dobre świadectwa.
I oto spada na nas pogrom lwowski – największy, jaki do epoki Holocaustu zdarzył się na ziemiach Polski historycznej, jeden z największych, jakie w ostatnich dwóch stuleciach zdarzyły się gdziekolwiek na świecie.
Więc odruchowo opędzamy się od tej wiedzy, krzyczymy: to niemożliwe! nieprawda! tak być nie mogło! to nie my!
Lwów 1918. Koniec wieku niewinności
„W entuzjastyczną atmosferę tego zwycięstwa wdarł się jednak zgrzyt w skutkach dla Polski bardzo poważny. W zatargu polsko-ukraińskim Żydzi lwowscy w znacznym odłamie stanęli jawnie po stronie Ukraińców. Polacy w trzytygodniowym okresie walk patrzyli na to z rosnącym oburzeniem.
W dniu wyzwolenia ludność przedmieść, kierowana przez nieodpowiedzialne jednostki, rzuciła się na dzielnicę żydowską; rozbijano sklepy, podpalano domy, rabowano, nie brakowało zabitych. Stanowcza interwencja wojska położyła temu kres tegoż jeszcze dnia. Wyroki sądów doraźnych były bardzo surowe, nie mogły jednak ani zagłuszyć, ani nawet osłabić echa w Europie i Ameryce; Żydzi z całego świata, wyolbrzymiając jeszcze wypadki, mobilizowali przeciw Polsce opinię i później wyzyskiwali to przez swoje wpływy na konferencji pokojowej w Wersalu”.
Tyle – i w ten sposób – miał do powiedzenia o pogromie lwowskim wielki emigracyjny historyk Władysław Pobóg-Malinowski. Informację tę umieścił w przypisie – w tekście głównym jego „Najnowszej historii politycznej Polski” nie znalazło się na to miejsce.
Nie miejmy tego Pobogowi aż tak bardzo za złe. Nie był jedyny, a powojenni historycy krajowi na ogół w ogóle pogromu nie zauważali. Wszyscy korzystali z wcześniejszych polskich opracowań, te zaś odrzucały a priori polską odpowiedzialność. Polscy historycy (czyżby wciąż w zamiarze „krzepienia serc”?) nie sięgali do archiwaliów. To wprawdzie robili za nich historycy niemiecko- i anglojęzyczni, ale ich ustalenia nie przekraczały hermetycznych barier nauki. W rezultacie Polacy przez całe stulecie jeżeli w ogóle coś mówili o lwowskim pogromie, to jego przyczyn dopatrywali się w specyficznych, wojennych okolicznościach, w prowokacji, w działaniach kogoś innego, obcego.
Ale któż miał być tym innym? Zaborca? Galicja była od półwiecza autonomiczna, rządzili nią Polacy. Rosyjscy okupanci Lwowa? Ta okupacja skończyła się trzy lata wcześniej, trwała zaledwie dziewięć miesięcy. Najczęściej więc – tak właśnie jak Pobóg – uznawano pogrom za polską odpowiedź na solidaryzowanie się lwowskich Żydów z Ukraińcami.
Grzegorz Gauden w książce „Lwów – kres iluzji” rozprawia się z tym mitem. Czy bowiem w czasie walk polsko-ukraińskich Żydzi rzeczywiście polewali Polaków wrzątkiem, rzucali w nich siekierami? Uznając to za prawdę, musielibyśmy przyjąć, że były to akty rozpaczliwej obrony – czyż bowiem takimi metodami da się atakować? Ale i więcej jeszcze: konkretnych faktów (gdzie, kiedy, z której kamienicy lał się wrzątek lub leciały siekiery) nigdy nie przedstawiono, nie zgłosił się też nikt w ten sposób poszkodowany. Dlatego dla społeczności polskiej pozostawało zrzucenie odpowiedzialności na „ludność przedmieść”, na „nieodpowiedzialne jednostki”, na margines społeczny, na lwowski motłoch.
Ba, ale to przecież też byli Polacy! Polskie władze Lwowa pogromu zaś nie potępiły, natomiast od razu oświadczyły: to nie my. I to „nie my”, to umycie rąk, trwało aż do teraz. Do książki Gaudena.
Jej autor jest z wykształcenia prawnikiem. Ale jak rasowy historyk sięgnął wreszcie do źródeł: do archiwaliów. Jak sędzia śledczy (tu jego prawnicza logika się przydała) skonfrontował świadectwa, raporty i zeznania, tropił ogólniki, niejasności i sprzeczności.
Antyżydowskie nastroje we Lwowie zauważył już wcześniej: przed wybuchem walk polsko-ukraińskich. Podkreślił, że pogrom wszczęli przybyli z odsieczą żołnierze Wojska Polskiego oraz wczorajsi bohaterowie obrony Lwowa. Do pogromu – pisze – dołączyli zaś nie tylko lwowscy batiarzy, lecz także ludzie z najwyższych sfer. Jak ów mężczyzna imieniem Jaś, ubrany w ceratową kurtkę, z sadystyczną uciechą mordujący bezbronnego i potem przez półtorej godziny grający na fortepianie – bez cienia troski i z dużą wprawą. Jak panie w modnych kapeluszach przychodzące rabować mieszkania żydowskie razem ze służbą.
„W domu napadli, pobili, grozili strzałami, rewolwerami i żonie rozbili głowę, a córce odcięli palce u ręki”. Oto tylko jedna z wielu przytoczonych w książce relacji. „Z drugiego pokoju wbiegła wtedy mała siostra Klara Sonntag – 14-letnia upadła na kolana przed nimi, prosząc, by jej nie strzelano. Wówczas i ją zabili, strzelając jej w usta”. Oto inna scena.
Pełno jest w książce Gaudena zeznań mrożących krew w żyłach. I trzeba je – w imię prawdy – zapamiętać na zawsze. Bo trwające przez stulecie próby usprawiedliwienia można złożyć na karb niewiedzy tylko w najlepszym przypadku. W przypadku najgorszym – trzeba je uznać za przejaw podłości. Polacy nie dość, że zabijali, to jeszcze kłamali, że nie zabijali.
Pogrom lwowski. Nasza hańba
Morderstw, jak widzieliśmy, dokonywano z nieprzymuszonej woli, z niepojętego okrucieństwa. A postępowano tak akurat w dniu nadejścia do Lwowa polskiej niepodległości, rzec można: uczyniono z tych morderstw pierwszy czyn niepodległości. I więcej jeszcze: działano poniekąd z ramienia powstającego państwa polskiego. Poniekąd – bo oczywiście nie nadeszło z Warszawy żadne wezwanie pogromowe, polskie działania we Lwowie były spontaniczne. Lecz przecież Żydów mordowało zwłaszcza Wojsko Polskie (bo głównie ono miało broń), w dodatku z pełnym asortymentem narodowej symboliki: z białymi orłami, biało-czerwonymi opaskami, z melodią Mazurka Dąbrowskiego. I wreszcie aspekt najbardziej przerażający: we Lwowie w listopadowe dni 1918 r. antysemityzm stał się fundamentem polskiej tożsamości. Sprawdzianem polskości.
Jan Tomasz Gross napisał kiedyś, że w czasie ostatniej wojny Polacy zabili więcej Żydów niż Niemców. Teza ta wywołała dość powszechne oburzenie, gdyby jednak przyjrzeć się lwowskiemu pogromowi, nabiera ona – per analogiam – cech prawdopodobieństwa.
Jeżeli bowiem (podaję za monumentalnym „Kalendarium Lwowa 1918-1939” Agnieszki Biedrzyckiej) w dwudniowym pogromie Polacy zabili co najmniej 73 Żydów, to znaczy, że w jednym dniu zabili ich co najmniej 36. Jeżeli zaś podczas trzytygodniowej obrony Lwowa zginęło z polskich rąk około 250 Ukraińców, to znaczy, że codziennie ginęło ich około 11.
Nie wiem, czy takie porównania mają sens, wiem jednak, że Żydów w każdym przypadku zabijać było łatwiej. Byli bezbronni. Nie stał za nimi aparat państwa – nawet jeżeli państwo takie, polskie czy ukraińskie, dopiero się tworzyło. Nie mogły ująć się za nimi własne formacje zbrojne – trudno za takowe uznać mizerne siły żydowskiej milicji. Gdy zaś przeczytamy, że niejeden z polskich mieszkańców Lwowa też ogłaszał w czasie walk z Ukraińcami swą neutralność, że niejeden wywieszał białą flagę – to znaczy, że z Żydów uczynili Polacy kozła ofiarnego. Łatwo było zrzucić na nich własne winy i zaniechania.
Żydzi byli niewinni. I nie ma tu żadnego „tak, ale…”. W trakcie walk polsko-ukraińskich istotnie przyjęli postawę neutralną i rzeczywiście mogło to Polaków rozczarować. Dlaczego jednak mieli się wiązać z jednym lub drugim, narażać się na zemstę tego, kto zmagania wygra? Ba, i dlaczego mieli się wiązać akurat z Polakami?! Wszak nie od dziś widzieli ich antysemityzm. Choć jeszcze nie wiedzieli, do czego może on doprowadzić, do czego okaże się zdolny. Ale Ukraińców i tak nie popierali, nie mogli popierać – mimo wszystko czuli się bardziej związani z Polską.
Wielu angażowało się w polski ruch asymilatorski, uważało się za Polaków pochodzenia żydowskiego, Polaków wyznania mojżeszowego, czasem może wprost za Polaków. Tak jak profesor Uniwersytetu Lwowskiego (wtedy jeszcze nie imienia Jana Kazimierza) Szymon Askenazy, twórca lwowskiej szkoły historycznej, monografista polskich XIX-wiecznych działań niepodległościowych, jeszcze nawet po pogromie broniący na arenie międzynarodowej dobrego imienia Polski.
Tę bliskość Żydów czuli i uznawali sami Polacy – nieprzypadkowo ujmowali ich czasem w statystykach mających podnieść w Galicji procent ludności polskiej. W czasie walk polsko-ukraińskich wiceprezydent Lwowa dr Filip Schleicher odrzucił propozycję wejścia do rządu Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, przystąpił do Polskiego Komitetu Narodowego. Nie przeszkodziło to „publiczności katolickiej Lwowa” żądać w pierwszym dniu pogromu jego głowy. Inżynier Herman Feldstein opublikował w 1915 r. broszurę „Polen und Juden”, żarliwie (i wbrew faktom) broniącą Polaków przed oskarżeniami o antysemityzm. Nie wystarczyło to, by jego słowo u komendanta Lwowa Czesława Mączyńskiego mogło w 1918 r. znaczyć cokolwiek.
Wszystko to wygląda mało logicznie, na pewno jednak jest z gruntu antysemickie. Oto więc tragiczny paradoks: po odzyskaniu Lwowa polski odwet uderzył nie w Ukraińców, z którymi toczono wojnę, lecz w Żydów, którzy byli neutralni. Ich bez żadnej wątpliwości zabito WIĘCEJ.
Nie piszę tu rozprawy o źródłach polskiego antysemityzmu. Wiele z jego przyczyn można zrozumieć. Można pochylać się nad ewolucją polskiej inteligencji w stronę nacjonalizmu. Można podkreślać udział Polaków pochodzenia żydowskiego w początkach (i nie tylko w początkach) Narodowej Demokracji. Bynajmniej nie zawsze ludzie ci stawali się (jak wspominany przez Gaudena Tadeusz Feldstein) neofickimi antysemitami. Na pewno też stroniłbym od kategorycznych ocen ówczesnej roli Romana Dmowskiego – składały się na nią różne czynniki. Wszystko to w najmniejszym jednak stopniu nie umniejsza polskiego okrucieństwa. Krew najmłodszej ofiary pogromu, 11-letniego chłopczyka, do dziś woła o pomstę do nieba.
Opowieść zaś o planowym, solidarnym i systematycznym wypieraniu z polskiej pamięci tego, co się stało, jest kolejnym wstrząsającym odkryciem Gaudena. I dziś, gdy pamiętamy ubiegłoroczną, niedoszłą nowelizację ustawy o IPN-ie bądź nieopatrzne zdanie premiera Morawieckiego o „żydowskich sprawcach”, brzmi ta opowieść nader aktualnie. Przecież w 1918 r. też byli „żydowscy sprawcy”! Jak w „Rewizorze” Gogola, gdzie „untier-oficersza sama siebia wysiekła”! Jerzy Giedroyc mawiał: „Historia Polski jest jedną z najbardziej zakłamanych historii, jakie znam”. I nie bez powodu pisał (tak się złożyło, że do świadka pogromu lwowskiego, świetnego pisarza Józefa Wittlina): „Właściwie to jest straszny naród ci Polacy”.
Więc „pedagogika wstydu”? Ależ wstydu nie trzeba się wstydzić! Wstyd robi z nas ludzi, przywraca ład moralny. W czym „pedagogika wstydu” jest gorsza od „pedagogiki dumy”? Owszem, nas, dziś żyjących, wtedy we Lwowie nie było, nasze ręce są czyste (choć – jak mówi poetka – „tyle wiemy o sobie,/ ile nas sprawdzono”). Lecz przecież nie było nas też w szeregach husarii pod Wiedniem! Więc mamy być dumni z odsieczy wiedeńskiej, z czynu Lwowskich Orląt, z cudu nad Wisłą – a milczeć na temat lwowskiego pogromu?
Pogrom lwowski. Szwadrony śmierci
Powiedzą na koniec nasi negacjoniści: ten pogrom to wyjątek. Ale miną się z prawdą. Bo nie chodzi tylko o inne polskie pogromy. Takie jak wcześniejszy pogrom warszawski w Boże Narodzenie 1881 r. (dwie ofiary śmiertelne) czy późniejszy pogrom kielecki (37 ofiar śmiertelnych).
Nie chodzi nawet o te, przedstawione przez Gaudena, dwa straszne lwowskie dni. Bo przecież widzimy w tej książce także kilkadziesiąt dni następnych – grudnia 1918 i stycznia 1919 r.
Oglądamy łapanki, bicie, poniżanie, naigrawanie się, odzieranie z godności, bezczeszczenie synagog i ksiąg świętych, gwałcenie kobiet, rozkopywanie żydowskich grobów, zmuszanie Żydów do pracy niewolniczej, do czynności najbardziej upokarzających, do tańczenia na zawołanie oprawców.
Gdy oglądamy te obrazy nienawiści i pogardy, gdy śledzimy eksplozję bestialstwa i sadyzmu, nie mogą nam się nie przypomnieć sceny z getta warszawskiego, kadry z filmów takich jak „Pianista” czy „Lista Schindlera”. Czyżbyśmy naprawdę działali tak jeszcze przed II wojną światową? Jeszcze przed Niemcami?
Czytam, że 17 grudnia 1918 r., więc prawie miesiąc po pogromie, „Jakuba Schlechtera, właściciela realności przy ul. Zamarstynowskiej, inwalidę po ranie w nodze, chodzącego o kijach, zmuszono wśród bicia do pracy”.
Nazwisko Schlechter jest w kulturze polskiej znane. Emanuel Schlechter był w międzywojennym dwudziestoleciu jednym z najpopularniejszych twórców tekstów piosenek. To jego autorstwa były takie szlagiery jak „Każdemu wolno kochać”, „A mnie jest szkoda lata”, „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, „Przyjacielu, co chcesz, to mów,/ nie ma jak rozśpiewany Lwów”… Emanuel urodził się w 1904 r. we Lwowie, zginął tamże w 1943 jako ofiara Holocaustu. Jego ojciec miał na imię Jakub, był malarzem pokojowym, później restauratorem. Czy więc inwalida, którego w grudniu 1918 r. „zmuszono wśród bicia do pracy”, mógł być jego ojcem? Czyżbyśmy także w przypadku lwowskiej rodziny Schlechterów wyprzedzili hitlerowców?
A przecież jeszcze przed Lwowem, 11 listopada 1918 r., wybuchły rozruchy w Kielcach: zamordowano tu czterech Żydów. Potem, 27 maja 1919, doszło do pogromu w Częstochowie: „miejscowy tłum – pisze Gauden – poranił wielu Żydów, a pięciu zatłukł na śmierć”. Wcześniej, 6 maja 1919, w Kolbuszowej zamordowano ośmiu Żydów, tu jednak spotkało się to ze zdecydowaną kontrakcją polskich władz (jednego z napastników rozstrzelano).
Jakkolwiek jednak patrzeć, wydarzenia z lat 1918-19 wycisnęły piętno na początku naszej niepodległości. Wszak – jak we Lwowie – Polacy zdobywali wolność, bijąc nie zaborców, nawet nie konkurentów do posiadania tej samej ziemi, lecz Żydów. Czy więc przypięta nam przez świat łatka antysemitów naprawdę jest nieuzasadniona? Czy rzeczywiście powinniśmy się oburzać na dawne słowa Icchaka Szamira, że „Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki”? Czy któraś ze scen rozgrywających się w latach 1918-19 nie przypomina wspomnianego już „polowania na Żydów” – osławionego Judenjagd?
Im dalej na wschód posuwało się w 1919 r. Wojsko Polskie, tym straszniejszy był los Żydów. Komunista i Żyd zostali opatrzeni znakiem równania, także więc na ziemiach białorusko-litewskich zastosowano – znów jak we Lwowie – odpowiedzialność zbiorową. Ale również w tym przypadku Żydzi odpowiadali za winy niepopełnione.
Powtórzmy więc za autorem i również te wydarzenia dobrze zapamiętajmy: w kwietniu 1919 r. polskie szwadrony śmierci zabiły w Lidzie 30-35 Żydów, w Wilnie – 55, w Pińsku – 35.
I tylko w tym ostatnim mieście – gdy rozstrzelano ich pod murem w zbiorowej egzekucji – ludność polska post factum żałowała niewinnych ofiar. Gdzie indziej było dokładnie odwrotnie: ogół wyrażał satysfakcję z mordu, a współczucie i pomoc świadczyły tylko jednostki. Te jednostki były obecne także podczas pogromu we Lwowie. Ale zawsze tylko jednostki. „Sprawiedliwi wśród narodów świata”.
W wykładzie wygłoszonym w 2009 r. w Bundestagu ocalony z Zagłady prof. Feliks Tych poddawał refleksji europejską odpowiedzialność za Holocaust. Zagłada – twierdził – byłaby niemożliwa, gdyby nie bierność, a często i współudział, społeczeństwa niemieckiego i społeczeństw krajów przez Niemcy podbitych lub zwasalizowanych.
Wykładu tego w Polsce nie zauważono, nie był wygodny – tak jak i osoba prof. Tycha. A przecież tezy te nabierają również – jak u Grossa – wiarygodności właśnie w kontekście pogromu lwowskiego. „Lwów jest wszędzie” – pisze poeta. Niestety, wszędzie jest także ten inny, pogromowy, rasistowski Lwów. Lwów jako prefiguracja tego, co stało się już w dwadzieścia parę lat potem.
Polska – kres iluzji
Książka zatytułowana „Lwów – kres iluzji” mogłaby nosić również taki jak wyżej tytuł. Bo obraz malowany przez Gaudena można uzupełnić innymi relacjami, i to nie tylko dotyczącymi spraw żydowskich. Józef Rybicki, wybitny działacz antyhitlerowskiego i antykomunistycznego podziemia, wspominał u schyłku życia miesiące bezpośrednio po obronie Lwowa:
„Kiedyś Ukraińcy zamordowali w nocy siekierą dwóch naszych żołnierzy stojących na czujkach. Akcja naszego dowództwa była natychmiastowa i bezwzględna; zastosowano odpowiedzialność zbiorową. Miejscową wieś otoczono, odbyto sąd nad tamtejszą ludnością, po czym podpalono domy, a wszystkich mieszkańców wymordowano. My, ochotnicy, na szczęście nie braliśmy w tym udziału, aleśmy wszystko słyszeli i widzieli. Do dziś to pamiętam: płonąca wieś, wrzaski ludzkie i strzały naszej żandarmerii, która likwiduje wszystkich po kolei” („Jak wybuchła Niepodległość. Rozmowa z Józefem Rybickim”, w: Andrzej Romanowski: „Ludzie tamtego czasu. Wywiady z lat 1977-1998”, Kraków 2000).
Rybicki nie pamiętał nazwy wsi, wiedział tylko, że „było to niedaleko Rakobut” (więc w rejonie Kamionki Strumiłowej). Wydarzenia tego nikt chyba nigdy nie opisał, zapewne utonęło w kompletnej niepamięci (sprawcy milczeli, świadków zabito). Czy jednak fakt ten mógł być odosobniony? I czy nie widzimy w nim tego samego przejawu nienawiści, jaki objawił się parę miesięcy wcześniej we Lwowie? Pytajmy zatem: jak w Polsce niepodległej odnosiliśmy się do współmieszkańców tej samej ziemi? Nie tylko do Żydów i Ukraińców – także do Białorusinów i Litwinów? A również do Rosjan i Niemców – wczorajszych ciemiężców, ówczesnych jednak mniejszości narodowych? W ilu przypadkach można mówić o dokonanym przez Polaków ludobójstwie?
Ktoś powie: wojna. Tak, wojna rządzi się swoimi prawami. Ale takie działania nie ustały z ustaniem wojny. Polityka narodowościowa II Rzeczypospolitej jest (przynajmniej w jej dominującym nurcie) nie do obrony. A ja mam w dodatku świadectwo ojca.
Po lekturze książek Grossa mój ojciec przypomniał sobie, jak we Lwowie lat 30., gdy był kilkuletnim chłopcem, rzucał kamieniami w Żydów jadących na targ. „Ksiądz na religii mówił, że Żydzi zabili Pana Jezusa”… Ojciec był człowiekiem pobożnym. Codziennie wieczorem klękał i kryjąc twarz w dłoniach, modlił się długo i żarliwie. Ale w przypadku stosunków polsko-żydowskich nie miał wątpliwości. „Za antysemityzm odpowiada Kościół – powtarzał sam z siebie, wielokrotnie. – Z tego grzechu Kościół będzie musiał zrobić rachunek sumienia”. Nie zdążyłem ojcu powiedzieć, jak bardzo jestem dumny z jego słów. Oraz z jego wstydu.
W książce Gaudena prawie nie widać Kościoła katolickiego. Zadziwiające. Na ulicach Lwowa mordowani są ludzie – a Kościoła jakby nie było. Nie podniósł się głos taki, jak po pogromie kieleckim 1946 r. głos biskupa częstochowskiego Teodora Kubiny: „Nic, absolutnie nic nie usprawiedliwia zasługującej na gniew Boga i ludzi zbrodni kieleckiej”. Nie podniósł się głos taki, jak w 1942 r. głos greckokatolickiego metropolity lwowskiego Andrzeja Szeptyckiego, protestującego przeciw zagładzie Żydów w liście pasterskim „Ne ubyj!”. W roku 1918 metropolita Szeptycki milczał – jednak, internowany przez Polaków, nie miał wtedy swobody działania. Ale milczał też lwowski arcybiskup ormiańskokatolicki Józef Teodorowicz.
Gauden informuje, że 25 listopada napisał odezwę arcybiskup rzymskokatolicki Józef Bilczewski. Ale wtedy było już po wszystkim. I to tym bardziej jeszcze, że odezwę tę ogłoszono (zarówno w prasie, jak w kościołach) dopiero 1 grudnia. I odczytywano ją bynajmniej nie na każdym nabożeństwie. Toteż tak już zostało: polskie bestialstwo pokryła polska bierność. Tymczasem choć pod względem liczby ofiar pogrom lwowski ustępuje wielotysięcznym rzeziom Żydów w roku 1919 na Ukrainie, to przecież wyprzedza słynne w świecie pogromy: późniejszy kielecki czy wcześniejszy, dokonany w cesarstwie rosyjskim, pogrom kiszyniowski. Nad lwowskim listopadem zaciągnęliśmy natomiast kurtynę kłamstwa i niepamięci. Pogłębia to jednak tylko i zwielokrotnia naszą hańbę.
Przed laty jeden z historyków, oburzony „pedagogiką wstydu”, zadawał prowokacyjne pytanie: Westerplatte czy Jedwabne? Odpowiadał mu inny historyk: potrzebna jest pamięć o jednym i o drugim. Niestety, dziś, gdy tyle się mówi o naszym „dumnym narodzie”, nawet ta druga postawa nie może już wystarczać.
O polskiej hańbie trzeba mówić bez końca. Trzeba powtarzać: Lwów, Kielce, Częstochowa, Wilno, Lida, Pińsk… Bo choć nie istnieje wina zbiorowa, choć nikt z nas nie ponosi odpowiedzialności, to przecież każdy powinien o pogromach początków II RP mówić pełnym głosem, bez przemilczeń, bez relatywizowania, bez żałosnych usprawiedliwień. Musimy przypomnieć o tym fakcie samym w sobie i odkryć prawdę o sobie. Nie bać się ukazać tej prawdy światu. Stanąć nagimi wobec świata, z głową posypaną popiołem. Powiedzieć potomkom pomordowanych: wybaczcie.
To jest polski, narodowy obowiązek. W przeciwnym razie stajemy się automatycznie współsprawcami. Ludźmi, którzy nawet dziś, po stu latach, wciąż jeszcze ukrywają morderców.
Profesor Andrzej Romanowski Fot. Filip Radwański / Agencja Gazeta
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com