Socjalizm? Nie, dziękuję.
Andrzej Koraszewski
Borys Jelcyn po raz pierwszy w życiu oko w oko z liberalizmem.
Boliwia. Socjalizm umiera po raz kolejny. Potknął się na odwiecznej zasadzie – raz zdobytej władzy nie oddamy nigdy. Czy wyborcze oszustwo było kroplą, która przelała dzban? Prawdopodobnie. Ale są tu i inne sprawy niż tylko brudna gra o nielegalne pozostanie prezydenta na stanowisku na czwartą kadencję.
Ciekawe, bo początkowo ostry skręt w lewo przynosił wyraźną poprawę. Zmniejszył rozmiary nędzy, dyskryminację rasową, wzmocnił gospodarkę. Boliwia ma ogromne zasoby gazu, ropę naftową, duże zasoby litu. Jest również największym dziś producentem koki i kokainy, którą zalewa obydwie Ameryki. Prezydent Evo Morales (były plantator koki) miał z czego rozdawać i robił to bardziej ostrożnie niż jego przyjaciel w Wenezueli, Hugo Chavez.
Zapewne głównym problemem boliwarskiego socjalizmu było to, co było problemem wcześniejszego boliwarskiego kapitalizmu – niebotyczna korupcja i nepotyzm. W socjalizmie zatrudnieni przez państwo aniołowie w zarękawkach czynią dobro, dzieląc wtórnie dochód narodowy i pobierając na boku opłaty za empatię.
W Boliwii rząd od 1825 roku obalany był siłą dziesiątki razy, w ostatnich dziesięcioleciach rządy często przechodziły od władzy cywilnej w ręce generałów i ponownie w ręce cywilów. Pierwszy prezydent pochodzący z rdzennej indiańskiej ludności obiecywał walką z dyskryminacją rasową i korupcją.
Morales nie jest jednak pierwszym boliwijskim prezydentem uciekającym z kraju w obawie przed skazaniem na długoletnie więzienie. Urzędnicy państwowi kradną tam niezależnie od tego, czy zostali zatrudnieni przez rząd lewicowy, czy prawicowy. Według Transparency International Boliwia, jeśli idzie o rozmiary korupcji, plasuje się na 113 pozycji wśród 176 państw (więc mogą się zawsze pocieszać, że nie jest najgorzej). Sąsiedzi najbardziej denerwują się na to, że policja i politycy współpracują z producentami i szmuglerami kokainy, a to znowu samym Boliwijczykom podobno przeszkadza mniej niż fakt, że publiczne fundusze znikają w prywatnych kieszeniach, a kontakty z urzędami funkcjonują na zasadzie „jak się da, to się zrobi”. Jeden na trzech Boliwijczyków przyznaje, że dał łapówkę w ciągu ubiegłych 12 miesięcy. Za najbardziej skorumpowane instytucje uważa się policję, sądy i urzędy celne.
Czy trzeba zatem winić za sytuację w kraju boliwijski socjalizm, kolonializm, arogancję białych, demoralizację i niewiarę w uczciwość dyskryminowanych, kapitalizm, katolicyzm, czy wszystko razem?
Wiara w socjalizm jest naiwnością przede wszystkim dlatego, że socjalizm nieodmiennie obiecuje ludziom, że da im to, czego nie ma. Pod hasłem powszechnej sprawiedliwości gładko przechodzi się do centralnego planowania, wszechwładzy państwa, do mniej lub bardziej krwawej tyranii. Wiara w socjalizm nieodmiennie powiązana jest z nadzieją, że socjalizm rozprawi się z łajdactwem feudalizmu, gangsterskiego kapitalizmu, z nędzą i poniżeniem.
Boliwia, Wenezuela, Kuba to tylko najnowsze przykłady socjalistycznych katastrof. Wcześniej Etiopia, Indie, Chiny, Związek Radziecki pokazywały jak marzenie o ludowej sprawiedliwości zmieniało się w piekło. Obietnice powszechnej sprawiedliwości zmieniały się w pola śmierci głodowej. Wielu chciało wierzyć, że to tylko efekt nieudolności polityków w krajach wcześniej wyzyskiwanych przez imperializm, że idea opiekuńczego państwa jest piękna, i nawet jeśli komunizm jest straszny, to socjalizm jest piękny i można jego wartości realizować idąc trzecią drogą.
Kiedy mówisz „trzecia droga” myślisz Szwecja, Dania, Norwegia, kraje, w których mądrzy socjaldemokraci demokratycznie zdobyli władzę, przeprowadzili społeczne reformy nie rujnując prywatnej przedsiębiorczości, nie nacjonalizowali fabryk, ale wzmocnili związki zawodowe, inwestowali w oświatę i ochronę zdrowia, nie pozwalali, by nędza wykluczonych pozbawiała godności. Budowana na protestanckiej etyce „trzecia droga” była nie tylko organizacyjnym majstersztykiem, ale również była niemal wolna od korupcji. Jeśli gdzieś widzieliśmy przeciwieństwo sowieckiej nieudolności i bezprawia, to właśnie w Szwecji. Dla przybysza zza żelaznej kurtyny organizacja tego państwa opiekuńczego wydawała się przypominać szwajcarski zegarek. Sprawność, kompetencja i życzliwość urzędów, znakomite szkolnictwo i służba zdrowia.
Krótko mówiąc, ten skandynawski socjalizm wydawał się socjalizmem, który realizuje to, co obiecuje. I to nie tylko nie niszcząc systemu rynkowego, ale wzmacniając rynek wewnętrzny i budując gospodarkę opartą na wiedzy.
A więc socjalizm, to nie tylko piękne wartości plus cała władza w rękach partii. Tu aniołowie rozdzielający wtórnie dochód narodowy nie byli uzbrojeni, nie byli absolwentami wieczorowych kursów ludowej sprawiedliwości, nie organizowali obozów pracy dla wrogów ludu. Niepokoiło tempo, w jakim stawali się nową klasą społeczną. Państwo opiekuńcze szybko zaczęło się przekształcać w państwo nadopiekuńcze, ustawicznie szukające kim jeszcze należy się zaopiekować. Trzecia droga nie załamała się spektakularnie, gasła powoli, przestała być wielkim sukcesem, zaczęła pokazywać swoje słabości i zagrożenia. Niektórzy Szwedzi twierdzą, że zniszczyła protestancką etykę pracy, odebrała chęć wolności, nauczyła postaw roszczeniowych. Państwo ma dać, bo mamy socjalizm.
Czytelnicy czasem oskarżają mnie o lewactwo i nazywają komuchem, inni są przekonani, że jestem neoconem lub neoliberałem. Jedni i drudzy mają odrobinę racji: jeśli tzw. lewicowe wartości, to walka z nędzą, szacunek dla drugiego człowieka i przekonanie, że warto bogacić się razem, a nie jeden kosztem drugiego, to oczywiście jestem lewicowcem. Jeśli wartości lewicowe to prawa pracownicze, prawa kobiet, walka z rasizmem, to tak, jestem lewicowcem. Mam jednak wrażenie, że humanizm i lewicowość to nie jest to samo, że niektóre wartości zostały trochę bezprawnie zawłaszczone przez lewicę i nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że jestem podejrzliwy wobec monopoli.
Ci, którzy nazywają mnie neoliberałem, też mają rację, chociaż czasem mam dziwne wrażenie, że nie bardzo wiedzą, co to znaczy. Znajoma z dumą wrzuciła do sieci poniższy mem:
Nie pytałem jej, co wie o PRL-u, ani co wie o liberalizmie, ani czy zna historię jak załamało się państwo opiekuńcze i dlaczego na Zachodzie zastąpiła je era reaganizmu i thatcheryzmu; ani wreszcie, co właściwie ta zmiana oznaczała, czy rzeczywiście powrót do praw rynku oznaczał likwidację zdobytych reform społecznych, opieki społecznej, czy powszechnej oświaty.
Nie pytałem, czy wie, przed jakimi wyzwaniami stanęli ówcześni politycy, jak wydobywali swoje społeczeństwa z kryzysu i dlaczego daleko nie wszystko im się udało. Liberalizm również wysoko ceni takie wartości jak wydobywanie z nędzy, prawa człowieka, postęp. Czasem interpretuje te wartości nieco inaczej niż lewica, czasem chce je realizować innymi drogami. Czy przekonałaby ją statystyka pokazująca ile setek milionów ludzi liberalizm wyciągnął z biedy, ile godności dało ludziom prawo do wolności, czy przekonałaby ją opowieść o Indiach, Chinach, Afryce (tak, również w Afryce liberalizm zaczął wreszcie wyciągać ludzi z biedy, chociaż nie idzie to tak dobrze jak w Chinach czy w Indiach)? Wątpię, a w dodatku wymagałoby to właściwie całej książki.
Pomyślałem, że ograniczę się do jednego obrazka, ale i z tego zrezygnowałem, bo jestem przeciwnikiem pisania zbyt długich komentarzy w Internecie. Ten obrazek jest jednak ciekawy.
Kiedy we wrześniu 1989 roku tworzył się w Polsce rząd Tadeusza Mazowieckiego, Amerykę odwiedzał nowo wybrany członek Dumy, Borys Jelcyn. Jelcyn postanowił zatrzymać się w drodze i obejrzeć sklep spożywczy na przedmieściu Huston. Chodził zdumiony między półkami, pytał o ceny, dowiadywał się, czy ludzi na to stać. Kręcił głową powtarzając, że w ZSRR nawet członkowie politbiura nie mają takiego wyboru, nawet Gorbaczow…
Jelcyn szczerze wierzył w propagandę swojej partii politycznej, nic dziwnego, że jak sam przyznał, dostał w tym sklepie mdłości:
Kiedy zobaczyłem na półkach setki, tysiące puszek, kartonów, wszystkich możliwych towarów, szczerze mówiąc poczułem mdłości z rozpaczy nad losem radzieckich ludzi. Tak potencjalnie superbogaty kraj jak nasz doprowadzono do takiej biedy! Strasznie jest o tym pomyśleć.
Jeśli wyciąganie ludzi z biedy, to lewicowa wartość, to jestem lewicowcem, ale nie jest tak całkiem bez znaczenia, co kto obiecuje, a co kto robi rzeczywiście.
Miraże obietnic skusiły miliony. Czterdzieści lat temu miałem hasło: „Polsce potrzebna silna socjaldemokracja i powszechna wiedza jak z nią walczyć”.
Czasy się zmieniły, w Ameryce wśród ludzi urodzonych dwadzieścia lat temu solidną przewagę mają zwolennicy socjalizmu. Doświadczenia Boliwii i Wenezueli ich nie przekonują, są głęboko przekonani, że ten liberalizm to jakaś zaraza. Tymczasem przeczytałem streszczenie exposé naszego premiera i nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że dla wielu było bardzo przekonujące. Należy mu się medal „Pro Partia”. A opozycji umiejętność dialogu z tym, którzy mogą słyszeć co innego niż ona, by przekonywać, a nie tylko mówić do przekonanych.
Andrzej Koraszewski – Publicysta i pisarz ekonomiczno-społeczny
Ur. 26 marca 1940 w Szymbarku, były dziennikarz BBC, wiceszef polskiej sekcji BBC,