Pogrom w Radziłowie. W 1941 r. mój ojciec zabił 16-letnią Żydówkę. Po latach obwinił za to Kościół
Mirosław Tryczyk
Tadeusz Rolke, zdjęcie z cyklu ‘Lekcja pamięci’ zrealizowanego w 16 miejscowościach Podlasia. Inspiracją do ich wykonania był tekst Mirosława Tryczyka ‘Twarde sumienie’ (‘Karta’, 85/2015) (Fot. Tadeusz Rolke)
Zaprowadzili ją na pole, kazali kopać dół. Zaczęli bić. Skrodzki kijem, Kosmaczewski kamieniem. Zasypali ją w płytkim dole – był nie głębszy niż pół metra.
Była wiosna 1940 roku – w Radziłowie stacjonowali już Sowieci – gdy 31-letni Antoni Kosmaczewski, stojąc na podwórku przed swoim domem, usłyszał, jak furmanka skręca z głównej radziłowskiej ulicy w boczną uliczkę, obok jego domu. Furmanem był Polak. Wtem ktoś zeskoczył z wozu i krzyknął: „Ruki wwierch!”. Dopiero wtedy Kosmaczewski zobaczył enkawudzistę, który mierzył do niego z karabinu. Na wozie siedzieli Żyd Milberg i 15-letnia Żydówka Dora Dorogoj, zwana przez wszystkich Dorą, oraz Polak z Radziłowa. Sowieci przeszukali go, zabrali na furmankę i razem z pozostałymi podejrzanymi o współpracę z partyzantami odwieźli do Jedwabnego, na posterunek NKWD.
Kosmaczewskiemu zarzucono szpiegostwo na rzecz Niemców i działalność w antykomunistycznej partyzantce, którą w regionie powołał ksiądz Szumowski z Jedwabnego. W końcu jednak uznano go za niegroźnego i po czterech dniach wypuszczono.
Kiedy w 1941 roku weszły wojska niemieckie i w Radziłowie zaczął się pogrom zakończony spaleniem stodoły, Antoni zaczął szukać Dory, bo chciał się na niej zemścić. Znał ją od dziecka, żyli po sąsiedzku, widywali się niemal codziennie. Rodzina Dorogojów – małżeństwo z szóstką dzieci – zajmowała się szewstwem. Szukał jej dwa dni. Ktoś mu doniósł, że ukrywa się na kolonii nieopodal Radziłowa. Wziął ze sobą polskiego krawca Zygmunta Skrodzkiego. Zobaczyli ją, jak w stodole skrobie kartofle. Była ładną dziewczyną z ciemnymi włosami. Skrodzki wygonił ją na podwórze, bił pięściami. Nie krzyczała, tylko powtarzała: „Proszę, proszę, proszę, proszę…”. Skrodzki dał jej do ręki szpadel i kazał iść. Wyjęczała: „Już ja wiem, gdzie idę”. Skrodzki odparł: „Powinnaś wiedzieć”.
Zaprowadzili ją na pole, kazali kopać dół. Zaczęli bić. Skrodzki kijem, Kosmaczewski kamieniem. Zasypali ją w płytkim dole – był nie głębszy niż pół metra.
W lutym 1945 roku Kosmaczewski spotkał się z krawcem Skrodzkim na tej samej kolonii, gdzie zabili Dorę. W spotkaniu brał też udział niejaki Ramotowski. Powiedzieli Kosmaczewskiemu, że stary Dorogoj „chce go kropnąć z zemsty za córkę”. Matka Dory i jeden z jej braci zginęli w Treblince. Ojciec z drugim bratem, Akiwą, doczekali wyzwolenia w ukryciu.
„Czym ma mnie zabić stary Dorogoj?” – spytał Kosmaczewski. Odpowiedzieli mu, że naganem, który ma po ruskim partyzancie. Kosmaczewski się przestraszył. Poszedł do dowódcy kompanii, bo należał do Armii Krajowej, zrelacjonował rozmowę ze Skrodzkim i zapytał, co zrobić z tymi Żydami. „Jeśli masz świadków na to, co mówisz, to ich kropnij” – poradził Antoni Bujnarowski, pseudonim „Torf”.
***
Ma dziś 84 lata. Z dokumentów wynika, że urodził się rok później, niż mówi, w Radziłowie. Przyjeżdżam do jego mieszkania w Gdańsku.
– Ojciec mnie rok później zaniósł do księdza Dołęgowskiego i tak mi zostało, widzi pan? Same kłamstwa. Od samego początku. Moja żona nie chce mi wierzyć, jak jej opowiadam, co się działo w Radziłowie w wojnę. Mówi, że to niemożliwe, żeby tak było, i że to nieprawda. Nawet ona nie dowierza.
Rozglądam się. Na ścianach pamiątki z dalekomorskich podróży. Jan Skrodzki jest inżynierem okrętowym i całe życie pracował w Stoczni Gdańskiej, ale jego życiową pasją było żeglowanie. Na szafce w dużym pokoju, gdzie mnie sadza przy stole, stoi popiersie Piłsudskiego. Obok przedwojenny zegar, który co pół godziny będzie odmierzał kurantami czas naszej rozmowy. Na ścianie nad stołem wiszą wyryte w miedzi płaskorzeźby – postacie dwóch Żydów, jeden z nich trzyma Torę. Obok znaczek z Lechem Wałęsą, a na półce książka o Irenie Sendlerowej. Później mi powie, że w czasie strajków w Sierpniu ’80 działał w zakładowej „Solidarności”. Na środku niewysokiej szafki stoi w złotej ramce zdjęcie mężczyzny, na oko 50-letniego. Dłonie zaciśnięte w pięści opiera o stół, ma okulary w rogowej oprawie, twarde spojrzenie. To jego ojciec Zygmunt Skrodzki, krawiec z Radziłowa, który zabił Dorę.
– Postawiłem go tam, żeby cały czas na mnie patrzył – mówi gospodarz, widząc, że przypatruję się fotografii.
Sadowi się na wersalce naprzeciwko mnie.
– A teraz niech pan pyta.
Proszę, by powiedział, co spotkało Żydów w Radziłowie.
– Byłem świadkiem tego, co się działo w miasteczku. Urodziłem się tam, a gdy był pogrom, miałem siedem lat, ale też potem przez lata słuchałem, co się w domu o tym mówiło, co mówiła matka, ciotki… Układałem to sobie w głowie.
Milknie na chwilę.
***
– W Radziłowie spalono Żydów. Kto to zrobił? Polacy. Niemcy z tym nie mieli nic wspólnego. To po wojnie słyszałem dopiero o Niemcach w Radziłowie. Najważniejszym złoczyńcą tego wszystkiego był proboszcz Dołęgowski z Radziłowa. Mówił: „Żydzi zamordowali Chrystusa”, i cały czas wzbudzał w tym ciemnym społeczeństwie, nieraz półanalfabetycznym, poczucie, jacy to Żydzi straszni! Wpajał to nam! To był człowiek, który nastawiał społeczeństwo radziłowskie przeciwko Żydom. A radziłowiacy byli mocno religijni. On powiedział, że za to, co Polacy zrobili z Żydami, że spalili ich tam, to on rozgrzesza tych, którzy w tym uczestniczyli. Rozgrzesza! To wiadomo było, o tym się mówiło po wojnie, cały czas była o tym gadka… Zaraz po wojnie służyłem do mszy świętej w kościele. Byłem ministrantem. Ksiądz Dołęgowski był taki, że gdy odprawiał mszę, potrafił przerwać celebrę, brał tacę i sam szedł, aby zebrać ofiarę wśród wiernych. Bo uważał, że kościelny, który normalnie zbierał ofiarę, podkrada pieniądze na tacę i nie przynosi mu ich do zakrystii. Ksiądz Dołęgowski był twardy i rządził Radziłowem razem z komendantem przedwojennej policji i lekarzem Mazurkiem. To były najważniejsze osoby w mieście. Ten Mazurek to nie był do końca wykształcony lekarz, felczer raczej, na pewno po jakiejś szkole, ale nie po studiach. Tak to przed wojną było, że studiów nie trzeba było mieć, by leczyć.
Znowu milknie.
– Żydzi zajmowali się handlem i rzemiosłem, Polacy im zazdrościli. Mój ojciec prowadził zakład krawiecki. Miał czeladników, wyłącznie Polaków. A jak wybudował dom przy ulicy Pięknej, to na ścianie szczytowej tego domu od strony rynku, gdzie było jedno okno na piętrze, napisał: „Pracownia krawiecka chrześcijańska”. Bo były w Radziłowie cztery pracownie, z czego trzy prowadzone przez Żydów. I oni się zwalczali, mój ojciec i Żydzi. A na dole, na tej ścianie domu od ulicy Pięknej, było napisane: „Piekarnia chrześcijańska”, prowadził ją Polak, pan Odyniec z Wizny. Przeciwko Żydom. W każdy czwartek był targ w Radziłowie i na ten targ przyjeżdżali z okolicznych wiosek chłopi na zakupy, i większość stoisk handlowych to były stoiska żydowskie… A rynek był piękny w Radziłowie, czworokątny… i też wszystkie mieszkania, domy, sklepy przy rynku były żydowskie. W bocznych uliczkach, które dochodziły do rynku, działały pojedyncze sklepiki polskie, ale było ich mało. Pamiętam dwa. Tak że ksiądz Dołęgowski miał temat do dyskusji z tym społeczeństwem…
Zresztą to byli prymitywni ludzie, wielu nie umiało ani pisać, ani czytać. Szkoły nie były tak dostępne jak teraz. A Żydzi byli bogatsi… Mieli na szkoły, a nawet na studia dla swoich dzieci. Złoto! Złoto się przewijało, wszyscy gadali o żydowskim złocie…
Wzdycha.
– W Radziłowie był Obóz Narodowo-Radykalny. To były chłopaki, które stały z pałami przed żydowskimi sklepami, szczególnie w czwartki, gdy był ten targ, i rozbijały żydowskie stoiska. Ci ONR-owcy próbowali robić bałagan. Nie nosili specjalnych mundurów, tylko pałki mieli. A policja z Radziłowa też była jakoś z nimi powiązana i patrzyła na to, co robią, obojętnie. Nie bronili Żydów i nie reagowali. Jak mieli reagować… bo Żyda biją?! Przecież Żyd nie powinien tu być! O to chodziło. Policja przymykała oko. Mój ojciec jako kawaler należał przed wojną do ONR-u. Mówił mi, że szefem ONR-u w Radziłowie był przez jakiś czas wikary z Radziłowa, ksiądz Kamiński. I zawsze mi powtarzał, że jak przychodziło co do czego, gdy Żydów bili czy inne rzeczy, to on nie był głupi człowiek, ten mój ojciec, zawsze się chował za plecami wikarego z Radziłowa. To była walka, aż czasami trudno było uwierzyć, że coś takiego się działo. A Żydzi… Co oni mogli zrobić? Ceny tylko obniżali w tych swoich sklepikach, żeby się jakoś utrzymać. Oni nic innego nie mogli zrobić. Chłopacy żydowscy nie bili się z naszymi, bo byli na to za słabi. Przecież ta nasza łobuzeria to była niesamowita! Oczywiście czasem dochodziło do scysji, do bijatyk, ale Żydzi je przegrywali.
Milczymy.
***
Po chwili Skrodzki podnosi się z wersalki i mówi, że trzeba się napić.
– Ja od 50 lat robię dla siebie nalewki. Tak że zaraz pana poczęstuję kieliszeczkiem. A mam akurat zrobioną. Robię je na spirytusie, czystym, rektyfikowanym. Spróbuje pan naleweczki i będziemy rozmawiać dalej…
Wraca z karafką z rżniętego kryształu wypełnioną wiśniowym płynem.
– U nas w domu, choć ojciec nie był alkoholikiem, zawsze alkohol był.
Wychylamy po pierwszym kieliszku. Nalewka pali w gardle. Bije zegar. Rozmawiamy już pół godziny.
– Gdy weszli Rosjanie, bo u nas ponad rok była najpierw okupacja sowiecka, to niektórzy Żydzi poszli do nich na współpracę. Ale moja matka dobrze żyła z Żydami i sąsiad Żyd, nazwiskiem Konopko, powiadomił moją matkę, że znaleźliśmy się na liście do wywózki na Sybir. Bo Rosjanie takich bardziej znaczących obywateli w miasteczkach, gdzie mieli władzę, tak likwidowali, że wywozili ich na Syberię. Ale ten Żyd sąsiad dowiedział się o tym i ostrzegł matkę i nas, żebyśmy uciekali. Tak ocaleliśmy. My z matką, bo ojciec mój już się ukrywał w tym czasie przed Ruskimi z tego względu, że od samego początku, od 1939 roku, był w konspiracji. To była konspiracja do walki z bolszewikami. Ci, co w Radziłowie razem z nim byli w tej konspirze: Kosmaczewscy, Mordasiewicze, Walewscy, to wszystko kumple ojca. Społeczeństwo było pod względem patriotycznym aktywne, a potem wszyscy zabrali się do palenia Żydów.
– Antoniego Kosmaczewskiego pan znał?
– Uuu… To był bliski przyjaciel mojego ojca. Jego bliski kumpel. On był szewcem w Radziłowie. Moja matka z domu była Kosmaczewska, więc to była też rodzina.
Przedwojenny zegar znowu bije. Pijemy. Skrodzki proponuje, żebyśmy przeszli na ty, ściskamy sobie dłonie, twardo, mocno.
– To, co widziałem w dniu spalenia, to jeszcze nic w porównaniu z tym, co widziałem w dniach poprzedzających. Bo nim Żydów zapędzono do stodoły, od kilku dni wypędzano ich z domów, szczególnie tych mieszkających przy rynku, tych, co mieli tam sklepy. Na tych szczególnie postawiono, bo byli najbogatsi. O tych chodziło. O tę biedotę żydowską, co mieszkała po uliczkach w głębi Radziłowa, nie tak bardzo. Więc tych sklepikarzy wypędzano na rynek. Kto to robił? Nasi. Rynek w Radziłowie był wybrukowany kamieniami i pomiędzy tymi kamieniami rosła trawa. Więc nasi wypędzali Żydów z rynku, żeby Żydzi wyrywali tę trawę. Pozwolono Żydom brać łyżki, widelce, noże i oni dłubali tę trawę między kamieniami.
– Bili ich?
– Oczywiście.
– Czym?
– Pał wtedy nie mieli, jak ci Żydzi pielili rynek. Mieli baty, rzemienie… Chodziło o to, żeby tych Żydów pomaltretować jak najdłużej. Gwałcili. Jak piękna Żydówka była, to pierwsza sprawa to był gwałt. Różnie to było. Raczej publicznie nie gwałcono, bo to nie tylko Żydówka była oceniana, ale też chłopak, który jej to robił, tak że robili to gdzieś za stodołami, za miastem, załatwiali te sprawy pokątnie. To było coś niesamowitego te dni przed spaleniem, to wypędzanie na rynek, to bicie, te gwałty… Aż w końcu znudziło się to tym naszym organizatorom i postanowili zapędzić Żydów na peryferie Radziłowa. Tam była stodoła, która była opuszczona, bo to była stodoła faceta, który wyjechał do Ameryki. Ponieważ ojciec wybudował dom ceglany, piętrowy, na parterze była piekarnia, którą wynajmował piekarzowi Odyńcowi, a na piętrze myśmy mieszkali. I z tego piętra 7 lipca 1941 roku patrzyłem, jak prowadzili Żydów z Radziłowa na spalenie ulicą Piękną. To do dziś pamiętam. I jeszcze, że matka krzyczała na mnie: „Jasiu, nie wychylaj się! Jasiu, tylko nie wypadnij! Tylko się trzymaj parapetu!”. Matka nie chciała mnie wypuścić na ulicę, bo było niespokojnie w związku z tym, co się działo. Tych Żydów było gdzieś około trzystu. Było gwarnie, no bo i dzieci szły i płakały, i ci nasi z pejczami wokoło… Jak się który nie spodobał, to jeszcze w czasie tego pochodu go obili. Ludzie krzyczeli. Pędzili to… Ksiądz Dołęgowski nie szedł wtedy. On nie był taki głupi, żeby tak się zachowywać. Był cwany. On robił swoje, ale w sposób ukryty. A Żydzi przeciągali ten przemarsz, to przystawali gdzieś na uboczu, to próbowali zawracać, odchodzić w boczne uliczki, ale ci nasi pilnowali. Poganiali. Krzyczeli. Żeby jak najszybciej do stodoły! To wyglądało na bardzo smutną sprawę. Żydzi wiedzieli, gdzie ich pędzą, ja, dziecko w tym oknie, wtedy też wiedziałem. Wiadomo było, że do stodoły na spalenie. A gdy przeszli, to na ulicy zostały po nich łyżki, widelce, noże, to, co mieli do wydłubywania trawy, i jak wyszedłem na ulicę, gdy matka mnie wypuściła, to widziałem to.
***
– Niemcy tam byli?
– Ależ skąd! Ani wtedy, gdy pędzili, ani wcześniej na rynku nie widziałem Niemców. Było za to dużo ludzi z okolicznych wiosek. Bo już było wiadomo w dniu, kiedy pędzono Żydów do stodoły, że te domy po nich wkrótce zostaną bez właścicieli. I z Wąsosza nawet towarzystwo na piechotę zapieprzało do Radziłowa, żeby nakraść, z okolicznych wsi, żeby coś wziąć. To biedota i nędza, tam się wszystko przydało, wszystko. Z wyposażenia mieszkania, kuchennego, nóż, widelec, buty i ubranie. Zabierali wszystko z żydowskich domów i potem sprzedawali.
– Słyszałeś krzyki, gdy się zapaliło?
– Nie, nie… Już ja nie byłem wtedy w oknie, bo nim ich zapędzono do stodoły, to skończył się dla mnie widok tego pędzenia, bo nasz dom stał blisko rynku. Jak zaczęto palić, to nic nie było słychać. Nie czułem też smrodu, byłem zamknięty w środku, stodoła stała na uboczu miasteczka. Ojca wtedy w domu nie było. Nie wiem, gdzie był…
Zegar na komodzie wybija następne pół godziny. Jan wznosi kieliszek.
– Ja mam siostrę cioteczną Jankę. I tam, w Radziłowie za stodołą, były pastwiska. Między innymi pastwisko Kosmaczewskich, z mojej rodziny od strony matki. Ojcem tej Janki był kierowca autobusu, dlatego ją nazywali „Szoferówna”. Mieszkali na co dzień w Łomży, ale ta Janka na wakacje przyjeżdżała do Radziłowa, do naszej rodziny, do Kosmaczewskich, do wuja. Wyobraź sobie, że ona w dniu palenia Żydów poszła z jedzeniem dla pastucha, który pasł tam ich krowy. Wtedy jak wpędzono Żydów do stodoły, to Janka akurat wracała z pastwiska, gdzie zaniosła pastuchowi jedzenie. I nagle powstało zamieszanie. Niektórzy Żydzi zaczęli uciekać spod stodoły w stronę tego pastwiska. I jak ta Janka wracała, to ci organizatorzy, co gonili za Żydami, dorwali ją i myśleli, że to Żydówka. Zaczęli ją prowadzić do stodoły. Ale znalazł się jakiś facet, który poznał Jankę i wydarł się na nich: „A wy co robicie?! Przecież to jest Szoferówna! To żadna Żydówka!”. I zobacz, jak niewiele brakowało… Teraz jak się widzimy na spotkaniach rodzinnych i mówimy o tym wszystkim, to Janka mówi do mnie: „Jasiu, nie przypominaj mi o tym, bo niewiele brakowało, a spłonęłabym w tej stodole”.
***
Zegar wygrywa kuranty. Pijemy.
– Słuchaj, wszystkich Żydów nie spalono. Przecież oni się rozbiegli, próbowali przeżyć. Liczyli, że to krótko potrwa, to, co się dzieje w miasteczku. Część zbiegła, zanim ich spędzili na rynek. Część się poukrywała. I tych, których dorwano potem gdzieś w mieście, to nie było już szansy, żeby się tam upiekli, to ich zabijano przy lodowni… To były doły. Zabijania nad lodownią nie widziałem, mnie tam rodzice nie puścili, ale słyszałem o tym w domu od kolegów ojca. Bo cały czas po wojnie mówiono w Radziłowie o żydowskich sprawach… O tym, jak rozbierano trupy, bo każdy ciuch się liczył, każdy but. A jeszcze zdawali sobie sprawę z tego, że Żydzi to bogaci ludzie, więc o zębach w jamie ustnej rozmawiano, o złocie gdzieś pochowanym… Ja nad lodownię specjalnie nie chodziłem, tylko widziałem to miejsce potem, bo myśmy mieli swoją krowę u wuja Kosmaczewskiego, na pastwisku za stodołą. Chodziłem na to pastwisko, inaczej nie mogłeś przejść, tylko przy tych dołach lodowych i przy stodole, w której nastąpiło spalenie Żydów. Jak ja tam poszedłem, to doły były już zasypane, ciał nie widziałem. Widzisz, wszyscy w tym uczestniczyli, przecież mój ojciec, który był w konspiracji cały czas, od wejścia Sowietów… I była Żydówka… Nazwiska Dorogoj.
– Dora?
– Dora… No więc jak przyszli Niemcy, to ludzie, którzy za Sowietów należeli do konspiracji, postanowili ukarać tych Żydów, którzy poszli na współpracę z Sowietami, i coś pierdolnęło do głowy mojemu ojcu! Że poszedł właśnie z Kosmaczewskim, zgwałcili ją i zamordowali. Dziewczynę, no… – głos mu się łamie.
– Wiesz to od niego? – pytam, patrząc w kartki, które mam na kolanach.
– Tak… – mówi cicho. – Ojciec potem, jakieś pięć lat przed śmiercią… Słuchaj, cokolwiek on zrobił, to były trudne czasy… Tam w tych czasach trudno się było znaleźć! Nie wiadomo, co ze sobą zrobić, a chciało się być aktywnym! I czegokolwiek byś się imał, to było albo złe, albo dobre, i trudno było oceniać! – prawie krzyczy. – Tutaj ojciec też się znalazł w takiej sytuacji, nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ale jednak zrobił to, co zrobił… I jakieś pięć lat przed śmiercią znienawidził za to Kościół! Bo powiedział, że to, co się działo, i to, co on robił, to była sprawa Kościoła! Kościół tak go przygotował do tego! Kościół mówił o tym! Kościół krytykował Żydów! Za tego Chrystusa… I za to, co zrobił, ojciec przed śmiercią obwiniał Kościół! Dlatego odstąpił od Kościoła. I powiedział w domu: „Jak umrę, to żeby nie wołać żadnego księdza na mój pogrzeb!”. Matka go posłuchała, zadecydowała i tak zrobiła, jak życzył sobie ojciec. Wyobraź sobie, że na ten jego pogrzeb w Otwocku, bo tam się przenieśliśmy z Radziłowa, gdy dom nam się spalił w latach 50., zwaliło się pół miasta, na ten cmentarz. Żeby pożegnać ojca. I wszyscy się zastanawiali, dlaczego nie ma księdza.
Uspokaja się. Cichnie.
– Ojciec był krawcem w Otwocku, wszyscy znali go bardzo dobrze jako świetnego faceta, który z nimi rozmawiał, jak przychodzili szyć ubrania. Lubiany był bardzo. I dlatego potem tyle osób przyszło na pogrzeb i nikt nie rozumiał, dlaczego nie ma księdza. A ja, zobacz, o… wstawiłem go w ramki. Bo on jako ojciec był wspaniały człowiek, uważał mnie, najstarszego syna, zawsze. I dbał, żebym wyszedł na dobrego człowieka. To była ojca sprawa, że finansował mnie, gdy chodziłem na studia, przedtem do technikum w Łomży, on dbał o mnie, gdy w Łomży mieszkałem u ciotki, on płacił jej pieniądze! Dbał o to, żebym ja wszystko miał! Rozumiesz? Ja byłem jak panisko dzięki niemu! Dbał o to, żebym skończył studia, tak jak ja później dbałem, żeby moje córki pokończyły. Byłem zabezpieczony, bo on zawsze powtarzał: „Jasiu musi wyjść na człowieka”.
***
– Jak to wszystko pogodzić?
– No wiesz… Był najpierw zauroczony Kościołem, tym, co Kościół mówi. No bo wychowany w rodzinie chrześcijańskiej. Tradycje chrześcijańskie i narodowe. Potem ten ONR na niego wpłynął. Oni mówili przecież, że Żyd to kara boska. Nic więc dziwnego, że po wojnie Żydzi, którzy przeżyli, zrozumieli to i się wyprowadzili. Bo wiedzieli, że w tym kraju nie ma dla nich szansy…
Wyciągam kartki i czytam mu fragment zeznań Kosmaczewskiego o tym, jak z jego ojcem poszli do Słucza, do Kopańskich, gdzie ukrywała się Dora, i jak ją zabili na polu.
– O tym, co zrobił ojciec, to matka kilka razy mówiła, matka to przypominała… W domu przy każdej okazji nawiązywała do tego. No bo była mocno religijna, męczyło ją, przeżywała to. No wiesz… kłócili się. Wtedy ta historia wracała, w pytaniach, w krzykach: „Dlaczego to zrobiłeś, po co, na co? Skąd w ogóle wiedzieliście, że ona donosiła? Może to nie ona? Taka młoda była!”. Cały czas dyskusje i kłótnie. Znam tę historię od dziecka…
Wychodzi do kuchni. Ciężko suwa stopami w kapciach. Słyszę, jak się krząta, otwiera lodówkę. Wraca, siada.
Zegar bije, nie wiem który już raz.
Czytam mu jeszcze fragment zeznania Kosmaczewskiego, jak zarąbał siekierą ojca i brata Dory w 1945 roku. Pokazuję mu też kopię rozkazu podpisanego przez majora Tabortowskiego, pseudonim „Bruzda”, dzięki któremu zabójstwo obu Dorogojów usankcjonowano jako wyrok AK wykonany na szpiclach sowieckich.
– Wiedziałeś o tym?
– Słyszałem. „Bruzda” odwiedzał mojego ojca po wojnie, rozmawiali. On był przyjacielem naszego domu. Lubili się z ojcem.
– Co ty o tym wszystkim myślisz? Jak potem można z tym żyć?
Uśmiecha się, ale smutno.
– No co, Żydów trzeba było załatwić i koniec. Tak rozumowano. Oni się nad tym nie zastanawiali. Żyd! Żydek… Nie mówili Żyd, tylko Żydek… Bo to byli Żydzi! Rozumiesz?! Żydów załatwiono. Tak należało zrobić! Tak oni tam pojęli tę sprawę. I tam nie było żadnego przeżywania tragicznego po spaleniu i wymordowaniu Żydów z Radziłowa.
– Ośmiuset ludzi…
– Nic się nie stało. Bo Żydów trzeba było załatwić! Teraz możesz sobie wyobrazić, jaki był ich stosunek do Żydów. To był wróg, którego trzeba było usunąć, koniec! Tak wychowywano od urodzenia tych ludzi. Żydzi byli tak znienawidzeni, że nawet „piekarnia chrześcijańska”, „pracownia krawiecka chrześcijańska”… Więc co tu się dziwić?
Upewnia się, czy rozumiem. Mówię, że nie. Odpowiada, że staram się myśleć po ludzku. I że to dobrze. Potem się żegnamy. Odprowadza mnie do drzwi. Mówi, że taka jest tradycja w Radziłowie, żeby zawsze gościa odprowadzić.
‘Drzazga. Kłamstwa silniejsze niż śmierć’, Mirosław Tryczyk, Znak Literanova Fot. materiały wydawnictwa
Książka Mirosława Tryczyka „Drzazga. Kłamstwa silniejsze niż śmierć” ukaże się 29 stycznia 2020 r. w wydawnictwie Znak Literanova