Za Marzec ’68 przesiedziałem pół roku w więzieniu, choć wiecu na Uniwersytecie Warszawskim nie organizowałem
Waldemar Kuczyński
Zdjęcia z więzienia Waldemara Kuczyńskiego, marzec 1968 r. (Fot. IPN)
Z materiałów bezpieki wyłania się obraz bardzo dla mnie korzystny, lecz nie całkiem prawdziwy, wykreowany chęcią “pokazania się” szpicli, jacy są cenni.
*
Lokował mnie wyżej w studenckiej kontestacji, niż byłem. W obserwowanym przez bezpiekę uniwersyteckim środowisku tkwiłem od 1962 roku, a od 1963 miałem u niej teczkę jako figurant z pięknym kryptonimem „Rosomak”. O więzieniu mogły przesądzić dwa wydarzenia. Po wyrzuceniu z PZPR w 66 roku i z Uniwersytetu, struty przekreśleniem szans na pracę naukową, wsadzony do pracy w Ursusie, potrzebowałem odtrucia. Zdarzało mi się po pracy jechać do Warszawy. Szedłem Nowym Światem do Uniwersytetu i z powrotem w nadziei, że napotkam kogoś znajomego. Był koniec lutego, spotkałem Sewka Blumsztajna, wtedy już śledzonego, bezpieka mogła uznać, że to fragment przygotowań do wiecu.
Czwartego marca koło rotundy natknąłem się na Alika Smolara. Powiedział, że idzie na spotkanie i zaproponował, bym z nim poszedł. Już wtedy obiegały pogłoski o organizowanym wiecu. Spotkanie odbywało się w wieżowcu przy ścianie wschodniej, w mieszkaniu Jakuba (Kuby) Karpińskiego. Pamiętam, że kiedy otwarły się drzwi i zobaczyłem kwiat “komandosów”: Jacka Kuronia, Karola Modzelewskiego, Sewka Blumsztajna, Irenę Lasotę, Jana Lityńskiego, Irenę Grudzińską i innych, doznałem w ułamku sekundy proroczego olśnienia, które pamiętam; „Kuczyński, oto przekroczyłeś bramy więzienia”. Omawiano szczegóły wiecu, Lasota miała przemawiać, Irena Grudzińska, śliczna blondynka o szafirowych oczach i twarzy madonny, została szefową wiecowej ochrony. Miałem pewność, że uczestniczę w ważnym wydarzeniu. 8 marca nie było mnie na Uniwersytecie, pracowałem. Prosiłem szefa o przepustkę. Wiedział, po co chcę wyjść. Nie dał przepustki i czułem w tym bardziej troskę o mnie niż o siebie, że nie pozwolił pracownikowi pójść na zakazaną imprezę.
W piwnicy na Mostowie
Dziesiątego o szóstej rano zastukano do naszych drzwi. W drzwiach stało dwóch panów w płaszczach i kapeluszach. Powiedzieli, że są z Komendy Stołecznej MO i mam pojechać na przesłuchanie. To był szok, ale starałem się trzymać nerwy na wodzy. Do Haliny zszokowanej nie mniej niż ja powiedzieli, że mąż na pewno szybko wróci. Przed domem stała warszawa. Jeden usiadł obok mnie, drugi obok kierowcy i ruszyliśmy. Celem był Pałac Mostowskich, złej sławy siedziba stołecznej komendy MO. Spędziłem tam dwie ponure doby; “na górce”, gdzie próbowano mnie przesłuchiwać i „na dołku”, w obskurnej piwnicy o długim korytarzu z rzędem cel po obu stronach i służbowym pomieszczeniem, gdzie mnie zarejestrowano, zrewidowano, zabrano pasek i sznurówki.
Z przesłuchań na Mostowie niewiele pamiętam. Więcej z pobytu “na dołku”. Cela była długa, wieloosobowa, z podwyższeniem przy ścianie koło wysoko usytuowanego małego zakratowanego okna. Podwyższenie służyło nocą za legowisko do spania, na którym rozkładano zużyte materace. Panował półmrok. Ubikacją była „parasza”, śmierdzące moczem i karbolem wiadro przykryte drewnianą pokrywą. Jeszcze drewniany stół i chyba dwa krzesła. Największe udręczenie spędzonych tam 48 godzin, w więzieniu na Rakowieckiej poczułem ulgę.
Ale było i coś jaśniejszego, w celi zastałem Alika Smolara i Stanisława Gomułkę, fizyka i ekonomistę, znajomego z wydziału. Bardzo mnie ich widok w tym lochu ucieszył, lepiej się siedzi z kolegami. Dali też dobrą zupę pomidorową. 12 marca późnym wieczorem sprowadzono mnie do milicyjnej budy, nie skuto, wsadzono i ruszyliśmy. Procedura przyjęcia do więzienia zaczęła się przed północą. Pozostałem w wierzchnim ubraniu, reszta poszła do depozytu. Dostałem bieliznę, pościel, to znaczy poszewkę na poduszkę i dwa prześcieradła, jedno pod koc jako zamiennik poszwy, i „platery”; miskę, kubek i łyżkę, aluminiowe, z historiami wydrapanymi na nich przez wcześniejszych użytkowników. Nazwać ten komplet “platerami”, to był majstersztyk więziennej twórczości wzbudzający zazdrość. Uderzyła mnie liczba krat i okratowanych drzwi, a także pomnożony echem w pustych korytarzach trzask dużego klucza w równie dużym zamku przy ich otwieraniu. Miał mi towarzyszyć przez pół roku.
Z więziennym dobytkiem, w towarzystwie klawisza, ruszyłem w głąb mokotowskiego więzienia, przechodząc kolejne z trzaskiem otwierane kraty, coraz dalej od wolności. Dotarliśmy do kilkupiętrowego pawilonu z galeryjkami na piętrach biegnącymi po obu stronach i rzędami drzwi do cel. Przed każdą stały taborety z ułożonymi ubraniami więźniów (w kostkę) i butami pod spodem. Przed jedną z cel jej dawno zapomniany numer 48 przypomniał mi więzienne papiery z IPN, strażnik zatrzymał się, zapalił światło kontaktem z zewnątrz celi. Rozległ się trzask klucza i znalazłem się w środku. Z piętrowych prycz patrzyło na mnie kilka par oczu wyrwanych ze snu i oślepionych światłem, były to spojrzenia zgłodniałe nowości. Ja nią byłem. Powiedziałem, że jestem z marcowej branki. „A student!” – odezwała się jedna z postaci wychylonych poza pryczę. Wyczułem sympatię, zrobiło się normalniej, tak jakoś zwykle, poczułem, że mija lęk przed tym miejscem. Nie zaprzeczałem, w końcu dopiero co byłem studentem.
Byłem więc w więzieniu. Rozścieliłem więzienną pościel na wolnej pryczy, schowałem „platery” do szafki, według wskazówek mieszkańców ułożyłem ubranie w kostkę, a gdy strażnik znów otwarł drzwi, wystawiłem ją na zewnątrz, wlazłem na pryczę i poczułem ulgę, że nie jestem w piwnicy Pałacu Mostowskich, tylko w czymś, co jednak jest krewnym pokoju, choć bardzo odległym.
Kartofle ze skarpetówą
Obudził mnie przeraźliwy dźwięk dzwonka z korytarzy i jednoczesne trzaskanie odsuwanych zasuw w drzwiach do cel, które się przybliżało, aż dotarło do naszej celi. Wstawiano z korytarza buty i taboret z ubraniami. Ten dźwięk towarzyszący mi przez tygodnie i miesiące tak mi się wbił w pamięć, że słyszę go do tej pory. Jeszcze tego dnia poznałem główne momenty dnia więźnia.
Po kostce apel, klawisz i wychowawca patrzą, czy w celi komplet i spokój. Po apelu śniadanie, czarna kawa zbożowa albo herbaciana lura, wlewane do kubków przez więźniów idących od celi do celi w towarzystwie klawisza z kotłem i pajdami razowca, pół kilo całodziennej porcji na więźnia z dodatkiem kostki margaryny i marmolady marnej jakości. Razowiec był super, pieczony w więziennej piekarni, świeżutki, pyszny. Po śniadaniu sprzątanie celi, potem spacer. Pół godziny w boksie 5 na 5 metrów otoczonym wysokim murem, zamkniętym od góry siatką i obserwowanym przez „koguta”, czyli strażnika na wieżyczce. Po spacerze dawano „Trybunę Ludu”, organ PZPR, czasami z powycinanymi kawałkami. W 1968 roku były to wiadomości, które mogły powiedzieć za wiele przesłuchiwanym studentom i utrudnić łamanie ich przez „oprawców”, jak nazywano śledczych. Potem był obiad. Zupy podławe, z trudem je jadłem. Dawano kapuśniak, pomidorową, grochówkę, czerwony barszcz. Drugie dania nie były lepsze – kartofle z kapustą, kwaszonym ogórkiem, marchewką i brunatnym sosem nazywanym „skarpetówą”. Czasem był kawałek mięsa czy ryby. Na kolację porcja lurowatej kawy lub przegotowanej herbaty. Resztę przydziału rozdzielano przy śniadaniu. Po wieczornym apelu można było położyć się na pryczy. W ciągu dnia nie było wolno ani leżeć, ani siedzieć na pryczy. Był to zakaz uciążliwy, zmuszał do siedzenia wiele godzin na niewygodnych, grubo ciosanych taboretach. Światła gaszono o dziewiątej.
Cela mogła mieć z 12 metrów kwadratowych. Podłoga z ceglanej terakoty. Była dobrodziejstwem, bo kiedy letnie upały nagrzały mury i w słabo wentylowanej celi stało się piekielnie gorąco i duszno, obniżaliśmy temperaturę, polewając podłogę wodą. Po bokach celi były piętrowe prycze z mocno zużytymi materacami, bywały pluskwy. Okno wysoko, małe, kwadratowe, wycięte w murze grubości metra, z dwoma warstwami krat i spadzistym parapetem. Pod oknem opuszczany żelazny stolik. Z boku przy drzwiach nieosłonięty WC, feluś, wyższy standard w porównaniu z kubłem w piwnicy Mostowa. Więzienny savoir vivre nakazywał wszystkim z celi stanąć twarzą do okna, kiedy jeden z więźniów załatwiał grubszą potrzebę, a jemu robić to, trzymając naciśnięty spust wody, by inni nie czuli zapachu. Obok WC była umywalka z zimną i ciepłą wodą, po drugiej stronie dociśnięty do ściany grubo ciosany, drewniany stół, a nad nim szafka na „platery” i osobiste rzeczy więźniów. Do tego cztery drewniane taborety. Przez pół roku miałem różnych współwięźniów, nigdy kogoś w związku z marcem. Jednemu należy się miejsce wyróżnione, jeszcze o nim opowiem.
O czym gadaliście w sylwestra?
Zostałem aresztowany na trzy miesiące pod zarzutem z artykułu 164 paragraf 2 kodeksu karnego o współudziale w zorganizowaniu zgromadzenia mającego na celu przestępstwo. Podstawą była notatka, że Służba Bezpieczeństwa MSW posiada informacje, z których wynika, że Marian Waldemar Kuczyński od czasu wypadków pod Teatrem Narodowym zaangażowany jest wspólnie z Karolem Modzelewskim, Jackiem Kuroniem… i innymi w inspirowanie i organizowanie wrogich wystąpień zwolenników wyżej wymienionych na terenie Uniwersytetu Warszawskiego. Waldemar Kuczyński uczestniczył w spotkaniach wyżej wymienionych, odbywanych w prywatnych mieszkaniach w Warszawie oraz w kawiarniach warszawskich, podczas których omawiano i planowano akcje kolportowania ulotek, akcje wieców i demonstracji na Uniwersytecie Warszawskim. W dniach 8 i 9 marca 1968 roku inspirował dalszy kolportaż ulotek nawołujących do dalszych wystąpień młodzieży warszawskiej.
Wszystko to było nieprawdą. Fakt, tkwiłem od pięciu lat w środowisku, które bezpieka nazwała „komandosami”, w raportach SB i donosach szpicli pełno mojego nazwiska, ale z wiecem nie miałem nic wspólnego. Sytuacja była idiotyczna, a zarazem bez wyjścia. Przekonanie śledczych o ich błędzie wymagałoby poddania się im, przekonującego dla ich zwierzchników odpowiedzenia na wszystkie pytania, najprawdopodobniej napisania rodzaju spowiedzi i zapewnień, że już będę grzeczny. Z pewną liczbą zamkniętych w marcu taki numer się bezpiece udał. Wiedziałem, że i mnie to grozi i bardzo starałem się, by bezpiece nie ulec. Więc przekonywać ich, że zarzut jest bezpodstawny, nie mogłem. Byłem zgnębiony, ale gotowy do obrony i nieufny, to było zdrowe. Trudno, usiadłem, posiedzę, ile będzie trzeba. To też było zdrowe.
Przesłuchania zaczynały się po śniadaniu, na obiad odsyłano „pod celę”. Wznawiane po obiedzie trwały do kolacji, czasami dłużej, nigdy w nocy. To były już inne czasy niż w latach 50. Pierwszy dzień po przyjeździe na Rakowiecką dali mi spokój. Zaczęło się 14 marca po śniadaniu. O nietypowej porze zazgrzytał klucz w zamku, co od razu stawia na baczność każdą komórkę w ciele więźnia, kiedyś w latach 40. czy 50. z przerażenia, ale wtedy z ciekawości. Klawisz stanął w drzwiach. Wskazał palcem jednego z więźniów, ten powiedział nazwisko, potem na mnie, więc i ja powiedziałem. Gestem kazał mi z sobą iść, po drodze stukając kluczem w metalowe poręcze barierki. Stukanie było sygnałem, by równocześnie nie wyprowadzono innego więźnia, a odpowiadanie z głębi celi nazwiskiem na wskazanie palcem przez strażnika miało zapobiegać usłyszeniu przez więźnia z celi sąsiedniej, kto siedzi obok. Przesłuchiwano w pokojach, które były celami, umeblowanymi w biurko, krzesło, stolik obok z maszyną do pisania i krzesło dla przesłuchiwanego. Za biurkiem stał niski, beczułkowaty gość. Zachowywał się poprawnie, może nawet się przedstawił, w protokole występuje jako magister kapitan Stefan Bogal, inspektor Komendy Stołecznej MO w Warszawie.
Zaczął od pytania, kiedy poznałem Karola Modzelewskiego i jaki był przebieg znajomości. Nie widziałem w tym nic podstępnego i zacząłem mówić, jak się zaczęła. Gdy wspomniałem o niedawnej Sylwestrowej prywatce, na której był Karol, bardzo go zainteresowała, choć to była tylko prywatka. Ta ciekawość wzbudziła we mnie alarm. Poczułem, że za niewinnością pytań jest zamiar, który bezpieczniak realizuje, że jestem ofiarą, którą podchodzi. Powiedziałem, że nie będę mówił o rozmowach na prywatce. Po tym moim odruchu buntu odesłał mnie do celi, bo była pora obiadu. Kiedy wszedłem, jeden z więźniów, wysoki, zwalisty, o nalanej twarzy spytał; no i jak było? E, nic takiego, ogólne pytania. I co? Kłapałeś dziobem!? Jak kłapałeś, to cię ugotują! Krew we mnie zamarzła! Spanikowany zjadłem obiad i z gorączkową niecierpliwością czekałem zaprowadzenia na górę, jakby każda minuta zwłoki powiększała grozę tego ugotowania przepowiadanego mi przez, jakkolwiek by było fachowca.
Aniołem stróżem, bo to był anioł stróż, co podał mi rękę jak dziecku przechodzącemu kładką nad wartkim potokiem w obrazku dawanym podczas kolędy i pierwszej komunii, więc aniołem był Tadzio Mazurek, zawodowy złodziej z Woli. Recydywista, lider celi, właśnie przez bogatą biografię więzienną. Odsiadywał kolejny wyrok, twierdził, że w PRL przesiedział 12 lat. Jego słowa potwierdzały zrogowacenia na bokach dłoni powstałe z opierania się o pochyłe parapety więziennych okien podczas pompek robionych przez lata. Siedział za obrabowanie w noc 10 sklepów, na 11. wpadli. Marzył o wyjeździe na Zachód, bo „tam to są sklepy? No, i wyroki mniejsze” – mówił z tęsknotą dziecka do niewidzianej czekolady. Przywieziono go z więzienia, w którym odsiadywał wyrok, bo mieszkał w domu, gdzie w piwnicy odkryto zwłoki zamordowanego syna Bolesława Piaseckiego. Wtedy, na antysemickiej fali śledztwo wznowiono, jedna z wersji obwiniała o mord wrogów szefa PAX żydowskiego pochodzenia.
Pan wie, kim jest ten Jasienica?
Wreszcie zazgrzytał klucz i klawisz wskazał mnie palcem. Bogal siedział za biurkiem, czytał „Trybunę Ludu”. Powoli zamknął ją i kiedy usiadłem, powiedział; – No tak, wszystko jasne ten Jasienica… pan wie, kto to? Kiedy potwierdziłem, ciągnął dalej: – To żaden Jasienica, to Beynar. Beynar, wiadomo – powtórzył, bym nie przegapił tej ważności i zaczął przesłuchanie. Zapytał o wspólnych znajomych moich i Karola Modzelewskiego. A mnie z ust niecierpliwie wyskoczyło już gotowe: „odmawiam odpowiedzi”. Zaskoczyło go, wstał gwałtownie z krzesła, zaczął krążyć za biurkiem. Myśląc, że wzburzyła mnie antysemicka uwaga o Jasienicy, zaczął mówić: „ja wiem, o czym pan myśli, ale się pan myli, ja tak samo szanuję robotnika izraelskiego jak robotnika polskiego i tak samo nienawidzę kapitalisty izraelskiego, jak i… – tu mu zabrakło polskiego odpowiednika, więc się zaciął przez chwilę i… “i angielskiego”, dokończył. Prawie parsknąłem śmiechem, więc bardziej wkurzony dodał, „a w ogóle nie mówi się odmawiam odpowiedzi, lecz odmawiam odpowiedzi, bo wiem, że podejrzanemu przysługuje prawo nieskładania jakichkolwiek wyjaśnień”.
Sądzę, że – zaskoczony odmową – powiedział, by w ogóle coś powiedzieć. Ja tę formułę potem powtarzałem od a do zet i zapamiętałem na całe życie. Po kilku pytaniach i takich odpowiedziach odesłał mnie „pod celę”. Wracałem zadowolony z siebie i to zadowolenie, ba, duma wróciła do mnie po czterdziestu latach, gdy czytałem protokoły przesłuchań z tego i następnych dni, nudne, bo złożone z pytania i odmawiającej „formułki Bogala”. Przez cały areszt byłem nieufny. Milczałem w celi o sprawie, dla której się w niej znalazłem w obawie przed agentami w celi. Zdarzało się, że dochodziło między śledczym i mną do ostrych spięć i niektóre zostały przez niego zarejestrowane w notatkach. Wkrótce po porażce kapitana Bogala, by nakłonić mnie do składania wyjaśnień, zastąpił go nieco ode mnie starszy porucznik, esbecki szarak.
Agent celowy
Po przewiezieniu na Rakowiecką zostałem rutynowo zbadany przez lekarza i prześwietlony. Prześwietlenie wykazało na jednym z płuc początki gruźlicy. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby nie areszt, chodziłbym z gruźlicą do wystąpienia objawów. Od razu zostałem poddany leczeniu. Szóstego kwietnia przeniesiono mnie do więziennego szpitala gruźliczego mieszczącego się w małym pawilonie. Cele były większe, trzyosobowe, bez prycz, z dużym oknem. Pożywniejsza, mniej niesmaczna była dieta, godzinny spacer na większym i słonecznym wybiegu i prawo do leżenia na łóżku cały dzień, co było dużym przywilejem. Spędziłem tam trzy miesiące.
Współmieszkańcy celi się zmieniali, dwaj pojawią się dalej. Szybko dowiedziałem się, że budyneczek ma ponurą historię, kiedyś w stalinowskich czasach nazywano go pałacem cudów, bo w nim miały torturować swe ofiary ubeckie zbiry. Z pobytem w szpitalu wiąże się więzienny agent, nietuzinkowy. Pewnego dnia zabrano z celi dwóch współtowarzyszy i zostałem sam. Coś miało się dziać. Godzinę później wniesiono na noszach wielkiego i straszliwie wychudzonego mężczyznę, około 60 lat, o urodzie Gruzina i wąsami jak Stalin. Byłem przerażony, z kim mam siedzieć, bo myślałem, że człowiek nie przeżyje paru dni. Niedoszły nieboszczyk okazał się całkiem żywym i świetnym kompanionem.
Nazywał się Stanisław Dorosiewicz i podał się za majora Ludowego Wojska Polskiego. Nie wierzyłem w to, ale przez okna z cel wywoływano go jako „pana majora”, co świadczyło o tym, że cieszył się poważaniem i że zawędrował do mnie z innej celi szpitala. Wyczuł wątpliwości, bo pokazał dokument, który mnie przekonał. Był majorem i jak twierdził dowódcą oddziału w partyzantce AL-owskiej u Moczara, miał pseudonim „Dziekan”. Polubiłem go, wiele gawędziliśmy o polityce, o wydarzeniach w Europie, we Francji. Był przecież paryski maj. Martwiłem się, by rewolta nad Sekwaną nie wywróciła rządów de Gaulle’a, a major mnie uspokajał, że generał sobie poradzi. I miał rację. Ciągle mimo sympatii do współwięźnia nie puszczałem pary o śledztwie, o tym, co robiłem, czego nie robiłem, kogo znam i tak dalej. Choć przez myśl mi nie przeszło, że może to być kapuś. Kilka lat później na kolacji u kuzynki, dziennikarki Teresy Kuczyńskiej, rozmawialiśmy o marcu 1968 i wspomniałem, że siedziałem z majorem, wymieniając go po nazwisku. Na to jeden z gości Janusz Zarzycki, w czasie wojny więzień niemieckich KL i partyzant, aż podskoczył i powiedział, przecież to agent celowy! Z kolei ja podskoczyłem, a on opowiedział następującą historię.
Dorosiewicz zaczynał karierę w przedwojennej „Dwójce”, czyli w kontrwywiadzie. Podczas wojny trafił do Oświęcimia i został kapo. Wojna się kończyła, pewien Żyd zaproponował mu ucieczkę, mówiąc, że ma ukryte kosztowności, którymi się podzieli. Do spółki Dorosiewicz wciągnął Niemca, strażnika, i zwiali. Po wydobyciu skarbu zabili Żyda, a potem major Niemca i pomknął w lasy, gdzie przystał do partyzantki Moczara. Potwierdzało się to, co słyszałem. Po wojnie miał szansę na karierę, został dyrektorem stadniny, ale narobił przekrętów i trafił do paki, “wracając do zawodu” celowego agenta. Podobno umarł w więzieniu. Diabeł objawił mi się w postaci dobra. Tak najczęściej i najskuteczniej działa. Ze mną się nie udało. Do końca. W 2017 roku znalazłem go na stronie Archiwum Państwowego w Poznaniu, jako żołnierza wyklętego i spowodowałem usunięcie go z niej.
Moje anioły stróże
Spotkałem też anioły. Człowiek w więzieniu, nawet twardy, przeżywa załamania, bo choćby najbardziej humanitarne, jest cierpieniem, a w PRL lat 60., choć już nie mordownia, humanitarne nie było. Wiedziałem, jak tylko odczytano mi sankcję, że nastał czas próby i muszę z niej wyjść niezłamany przez SB. Bardzo tego chciałem i bałem się, czy sprostam. W wędrówce więziennej spotkałem trzech aniołów stróżów. Tadzia opisałem.
Drugim była książka Conrada Korzeniowskiego “Lord Jim”, najważniejsza książka mego życia, przeczytałem ją wtedy pierwszy raz i nigdy później. Książka o złamanym życiu młodego człowieka, stworzonego do wielkich czynów, który w tchórzliwym odruchu dołącza do uciekającej po kryjomu załogi z płonącego statku, zostawiając pasażerów na pastwę losu. “Lord Jim” pokazał przyszłość, gdybym uległ bezpiece i przez to pokazanie bardzo mnie wzmocnił w oporze.
Trzecim był przypadek. Kiedy żona dowiedziała się o chorobie, złożyła wniosek o zwolnienie mnie z aresztu. Podczas przesłuchania śledczy powiedział, że wniosek jest rozpatrywany, „no, ale pan wie, jego los zależy od pana”. To był cios. Po wylądowaniu w pace zauważyłem, że jeśli mam w niej wytrwać, muszę zapomnieć o świecie na wolności, odciąć się od niego grubym murem niemarzenia, by tam wrócić. I to mi się udało, wspierając odporność na zakusy bezpieki. I nagle ten wniosek, szczelina w murze, za którym widać wolność. Tylko jej trochę pomóc. Moja bariera legła w gruzach, odczułem wściekłe pragnienie ucieczki stamtąd. Ale i strach, że zostałem bez broni, a zarazem myśl, że nie robiąc nic, stracę szansę wyjścia. W takim stanie odbyło się najcięższe dla mnie przesłuchanie 15 maja zakończone jedną stronicą protokołu z odpowiedzią na pytanie, gdzie byłem i co robiłem 4 marca. Chodziło o to zebranie w wieżowcu koło Rotundy. Powiedziałem, że byłem tam, ale nie wymieniłem żadnego nazwiska, mówiąc, że „zastałem pewne grono osób”. Nie powiedziałem słowa o temacie zebrania. Ale jednak powiedziałem, że byłem, to ze mnie wydarli w chwili psychicznego rozbrojenia i, o paradoksie, przez wniosek żony podyktowany troską o mnie! Po powrocie do celi, cierpiąc, że pozwoliłem, by mnie „napoczęli”, zacząłem wracać do równowagi. Dalszego przesłuchania oczekiwałem w nastroju prawie normalnym. Ale go nie było, do celi wrócił od lekarza więzień siedzący za niepłacenie alimentów i powiedział: „mam żółtaczkę i mamy 6 tygodni kwarantanny!”. Koszmar – sześć tygodni bez wychodzenia z celi i… szczęście; sześć tygodni bez przesłuchań. Trzeci anioł objawił się w postaci żółtaczki. Myślę, że dał bym radę bez niego, ale lepiej, że się zjawił.
Potyczki ze śledczymi
Więźniem byłem spokojnym, ale nie potulnym. Doszło kilka razy do ostrych spięć między mną a śledczym. Zostały po tym jego służbowe notatki. Tę z 29 kwietnia 1968 roku przytaczam w całości: W dniu dzisiejszym Marian-Waldemar Kuczyński w czasie przesłuchania zachowywał się arogancko, powiedziałbym wręcz ordynarnie. Powiedział m.in, że: w pracy naszego aparatu niewiele się zmieniło od czasów okresu stalinowskiego, z tym, że „teraz nie biją w mordę”, życzy mi, abym kiedyś znal azł się w takiej samej sytuacji, jak on obecnie znajduje się, przyjdzie czas, kiedy społeczeństwo nasze „rozliczy” nas, a on również będzie brał w tym udział. Społeczeństwo polskie po prostu „nie nawidzi” (tak w tekście – W.K.) S.B. Po zwróceniu mu uwagi, aby zachowywał się poprawnie i mówił na temat sprawy (odpowiadał na moje pytanie), oświadczył, że jeśli będę pytał go o kontakty z kolegami, wówczas nie będzie w ogóle podpisywał protokołu, i odmówił składania jakichkolwiek wyjaśnień. Czytałem tę notatkę, po 40 latach, z mieszaniną dumy, szczęścia i zadumy; dumy, że byłem dzielny i zadziorny, szczęścia, że doczekałem czasu, gdy moje słowa się spełniły, a zadumy, bo kiedy się spełniły, nie miałem ochoty na zamianę miejsca z porucznikiem. Wystarczyło mi, że poszli bez stawiania oporu. A udział w rozliczeniu SB mam, i to ważny, bo w 1990, jak gęś kapitolińska, podniosłem alarm, gdy nocą generał Kiszczak zaproponował Radzie Ministrów mechaniczną zmianę SB w Urząd Ochrony Państwa i przez zmęczenie godzinami obrad o mało to nie przeszło. To mego autorstwa był zapis w ustawie o rozwiązaniu SB i weryfikacji jej członków przed zatrudnieniem w UOP.
Do najpoważniejszego starcia doszło 5 lipca. Śledczy okazał mi dwa pisma SB do władz Uniwersytetu, ponoć znalezione w domu podczas rewizji, gdy już siedziałem. SB informowała o antypaństwowej działalności studentów, żądając wyciągnięcia wobec nich konsekwencji. Byłem przekonany, że nie było pism w mieszkaniu. Od razu pomyślałem, że SB je podrzuciła podczas rewizji, by były dowodem powiązania studentów i profesorów, w moim wypadku Włodzimierza Brusa, bo tylko oni mogli mieć do nich dostęp. W tamtym czasie wręcz narzucało się przypuszczenie, że moczarowcy montują sprawę o spisek polityków, profesury i studentów. Prawie krzycząc, powiedziałem śledczemu, że to prowokacja, że złożę zażalenie do prokuratora generalnego. Zrobiłem to, wróciwszy do celi. Napisałem, że dokumenty zostały podłożone w trakcie rewizji, że to potępienia godna prowokacja prowadzących dochodzenie. Nic z zażalenia nie wyszło, ale i z procesu o obrazę bezpieki, którym groził mi śledczy także. Po latach myślę, czy aby jednak nie dostałem tych pism od Sewka Blumsztajna, zapomniawszy o nich, bo były wtedy już sprzed dwóch lat? Jeśli to była prowokacja, to SB-cy mieli podstawy się zezłościć, że im się nie udało. Ale jeśli te pisma znaleźli, a ja ich oskarżyłem o podrzucenie, to wyobrażam sobie ich miny i słowa: „No popatrzcie, co za s – syn, jaka bezczelność!”. Dziś wolałbym, by te SB-ckie donosy jednak były w mieszkaniu!
Czwarty anioł stróż
Pisałem o aniołach stróżach. Był jeszcze jeden, Praska Wiosna. Anioł, którego zabito. W dawanej nam „Trybunie Ludu” były informacje o Czechosłowacji. Przefiltrowane przez cenzurę, ale czytelnik wyćwiczony na prasie PRL miał niezły obraz sytuacji. Cieszyły mnie wieści o postępach kontrrewolucji, atakach antysocjalistycznych sił, o nowych ośrodkach inspirowanych przez imperializm, o oszukaniu przez wrogów kolejnych środowisk i tak dalej. Tam trwało coś, co chcieliśmy, by stało się u nas i mieliśmy nadzieję, że zawędruje nad Wisłę, mawiano: „Cała Polska czeka na swego Dubczeka”. Dla mnie codzienna porcja kontrrewolucji znad Wełtawy była witaminą w pojedynku ze śledczym, pokazywała, że choć siła po jego stronie, to racje po mojej. Czułem, jakby z Praską Wiosną przed oczami, a nie przepuszczałem okazji, by mu ją podsunąć, był mniej pewny swej roli i to sprawiało mi przyjemność, pozwalało patrzeć na niego z wyższością.
Aż do 21 sierpnia. Dzień dla mnie potworny, nie dlatego, bym naiwnie sądził, że nie nastąpi. Lęk, że zdławią zryw Czechów i Słowaków, budził się we mnie każdego dnia, gdy klawisz dawał gazetę. Po rzuceniu na nią okiem była ulga, jeszcze się nic nie stało! 21 sierpnia na czołówce „Trybuny Ludu”, nim wziąłem ją od klawisza, bił w oczy tytuł; „Wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Czechosłowacji”. Wiele godzin przeleżałem na łóżku z twarzą do ściany, przeżywając ten dzień równie ciężko jak wielu naszych południowych sąsiadów. Kiedy strawiłem upadek praskiej nadziei, pomyślałem, że interwencja pomoże mi wyjść z więzienia. Skoro Związek Radziecki zdławił wolnościowy ruch w Czechosłowacji, to każde odchylenie, także ku czerwonemu nacjonalizmowi, nie będzie miało szansy, więc parcie moczarowców do władzy zostanie zatrzymane. Nie wiem, czy te spekulacje były trafne, dyktowało je pragnienie, by jak najszybciej opuścić to miejsce, ale faktem jest, że tydzień po wejściu wojsk do Czechosłowacji, 28 sierpnia, o nieoczekiwanej porze zazgrzytał klucz w drzwiach celi i klawisz kazał mi spakować rzeczy. Kiedy zamknęły się za mną drzwi, powiedział – idziecie do domu. Jak tylko padły te słowa, mój duch oddzielił się od ciała i już nie był w więzieniu. Znów przemierzałem tą samą co przed pół rokiem drogę, tylko w przeciwnym kierunku. Wreszcie otwarła się furtka prowadząca na Rakowiecką. Po miesiącach więziennego półmroku i bezruchu stałem z tobołkiem w ręku na chodniku oślepiony blaskiem wrześniowego słońca. Kręciło mi się w głowie od ludzkiego mrowia i ruchu ulicznego, ale największe wrażenie zrobiły na mnie liczne minispódniczki studentek z uczelni naprzeciwko. Kiedy mnie sadzano, była wczesna wiosna, a moda rozkwitła latem, jedyny wspólny kawałek polskiego studenckiego marca i francuskiego studenckiego maja, bo wszystkim się różniły. Byłem szczęśliwy, za sobą zostawiłem pole wielomiesięcznej bitwy z bezpieką, w której się im nie dałem. Czułem satysfakcję i siłę. W domu czekała na mnie żona. Także w minispódniczce.
Tekst jest fragmentem niepublikowanych wspomnień autora „Rodzina i historia”
Waldemar Kuczyński (ur. w 1939 r.), publicysta, ekonomista, w czasach PRL opozycjonista. Ekspert pierwszej Solidarności, w 1989 r. doradca premiera Tadeusza Mazowieckiego i minister przekształceń własnościowych