Der szwarcer jungermanczik (rozdział I)
JANKEW DINEZON
Fragment okładki „Chiduszu” 8/2019 będącej ilustracją do powieści Jankewa Dinezona „Der szwarcer jungermanczik”. Autorka: Edyta Marciniak
POCZĄWSZY OD „CHIDUSZU” 8/2019 PUBLIKUJEMY W ODCINKACH PIERWSZE TŁUMACZENIE NA JĘZYK POLSKI POWIEŚCI JANKEWA DINEZONA DER SZWARCER JUNGERMANCZIK (CZARNY MŁODZIENIASZEK). POWIEŚĆ, PO OPUBLIKOWANIU W 1877 ROKU, STAŁA SIĘ PIERWSZYM JIDYSZOWYM BESTSELLEREM – LOSY ROZY I JÓZEFA PRZEŻYWAŁ NIEMAL KAŻDY POLSKI ŻYD [CZYTAJ WIĘCEJ O AUTORZE POWIEŚCI]. CHOĆ DO NIEDAWNA ZAPOMNIANY, JANKEW DINEZON BYŁ SWEGO CZASU JEDNYM Z NAJWAŻNIEJSZYCH PISARZY JIDYSZ. PO ŚMIERCI SPOCZĄŁ WRAZ Z PRZYJACIÓŁMI – PERECEM I AN-SKIM – W JEDNYM GROBOWCU NA CMENTARZU ŻYDOWSKIM W WARSZAWIE.
PONIŻEJ PREZENTUJEMY PIERWSZY ROZDZIAŁ POWIEŚCI.
1.
PÓŁNOC W BESMEDRESZU
Jest późna noc, na ulicach cisza i mrok. Sklepy już dawno pozamykano, pogaszono wszystkie lampy. Tylko gdzieniegdzie przez szparę w okiennicy czy lufcik w dachu sączy się odrobina światła. Tam pracuje ktoś, kto nie zdążył za dnia zarobić na chleb; albo ktoś czuwa przy chorym, wciąż wierzącym, że ujrzy kolejny świt.
Po ulicach krążą strażnicy, opatuleni w szale i chusty, płaszcze i znoszone żołnierskie szynele. Od czasu do czasu wykrzykują swoje „Sluszaj!”. Czasem charakterystycznym, szybkim stukaniem uderzają w okna gospodarzy, jeśli ci jeszcze nie śpią. Za swój trud otrzymują od nich co miesiąc trzydzieści, może trzydzieści pięć kopiejek.
Ale już godzinę lub dwie później zamiast znajomego pukania usłyszymy ich głęboki, senny oddech. I choć śpią w zimnie, na czyimś progu, z głową wspartą o drzwi, choć są ubodzy i nieszczęśliwi, to ich sen jest smaczny i głęboki. Może nawet smaczniejszy od snu bogaczy, którzy wylegują się wśród poduch i pierzyn. Nie powinniśmy dziwić się strażnikom, że tak śpią, ani mieć do nich pretensji, że odpoczywają, zamiast stać na straży. Człowiek to nie anioł! Musi jeść, gdy jest głodny, i spać w nocy, gdy pracuje w dzień! A nawet jeśli nie dane jest mu spać w wygodnym łóżku, z dachem nad głową, to wciąż jest człowiekiem. Zaśnie wówczas na mrozie, z głową opartą o zaciśniętą pięść.
Ach, ludzie! Dlaczego chcecie, by wasi bliscy byli aniołami, a zapominacie, że sami nimi nie jesteście? Oczekujecie wręcz, by tamci byli od aniołów lepsi. A przecież Raszi pisał, że nawet anioł wykona tylko jedno zadanie. Powiedzcie zatem, proszę, w jaki sposób strażnik, który przez cały dzień pchał wózek, nosił na plecach worki z mąką, kopał w ziemi, sprzątał ulice, piłował deski i zamiatał podwórza – jakim cudem ma on jeszcze całą noc krążyć po ulicach? Jak ten jeden spracowany człowiek ma od zmierzchu do świtu, nie zmrużywszy oka, pilnować waszych sklepów? I za co? Za te, za przeproszeniem, paskudnie małe pieniądze, które mu płacicie? Jakże ten nieszczęsny strażnik ma wyżywić żonę i dzieci za tych trzydzieści kopiejek, które da mu może dziesięć albo piętnaście osób? Czy przy tak ogromnej pensji może sobie pozwolić na spanie w dzień, żeby móc potem czuwać dla was całą noc? Czy on nie jest człowiekiem? Życie trwa tak długo, jak długo świeci przyjemne, jasne słońce, dopóki na ulicach gości ciepły dzień. Lecz gdy słońce zachodzi i nadchodzi noc, my zasypiamy, a przecież sen, jak uczy Gemara, jest jedną szóstą śmierci…
A idźcież wy, ludzie! Jakimi strasznymi jesteśmy egoistami! Chcielibyśmy, żeby drugi człowiek poświęcił dla nas całe swoje życie! Niech haruje, gdy my śpimy, niech nie odpoczywa ani chwili! Wszystko to za trzydzieści kopiejek!
A ile kosztuje przysługa bogacza? Każde tyknięcie jego złotego zegarka to jeden rubel. Tymczasem biedak nie ma zegara w ogóle. Jego minuty, godziny, całe jego dnie są z ołowiu, ze starych kawałków metalu. Wyrzuca się je na śmietnik albo sprzedaje za bezcen. Dlatego właśnie biedak żyje życiem ciężkim jak ołów i musi włóczyć się po śmietnikach.
A przecież metal jest bardzo potrzebny! Dzięki niemu otrzymujemy to, co jest dla nas konieczne. To nim wykopywane jest złoto, srebro i diamenty, które kupujemy, by zdobić nasze domy i siebie samych. I tak jak niezbędne są cyna i ołów, tak też potrzebni nam są ubodzy, choć sprzedaje się ich za bezcen.
To oni zdobywają dla nas przecież złoto, czynią z nas bogaczy i kapitalistów. Potem i krwią budują nasze szczęśliwe życie. A co biedak dostaje w zamian? Łaskawe przyzwolenie, żeby stać pod drzwiami, dopóki ktoś nie krzyknie „Won!” i nie złamie mu tym serca.
Biedacy też są na świecie potrzebni, ponieważ ciężko pracują, a każdy, kto pracuje, ma prawo cieszyć się życiem w zgodzie z własnym sumieniem. Za to próżniak, bumelant, który nic nie robi, jest dłużnikiem. Korzysta z cudzego wysiłku i nie wypełnia przeznaczenia, które zesłał nam wszystkim Bóg i które musimy wcielić w życie według własnego sumienia. I zostanie kiedyś zapytany: jak spędziłeś swoje życie? Czy byłeś pożyteczny dla drugiego człowieka? Wszyscy kiedyś usłyszymy to pytanie płynące z naszego sumienia, nawet jeśli na razie udaje nam się je zagłuszyć.
W tę cichą, ciemną noc wszyscy, nawet strażnicy, położyli się już spać. Tylko w besmedreszu na przedmieściach wielkiego, starożydowskiego miasta Mohylewa siedział próżniak lub, jak mówią w innych miastach, uczeń jesziwy, klojznik[1], biedak czy jeszcze inaczej.
Zegar w besmedreszu, który zawsze spóźniał się lub spieszył o pół godziny, wybił dwunastą. W budynku było cicho. Gdzieniegdzie dało się tylko słyszeć chrapanie dzieci bogaczy. Rodzice wysłali je tam, by zgodnie z uczniowską modą studiowały całą noc. One jednak, podłożywszy sobie futra pod głowy, skuliły się na leżankach i głośno chrapały, co jakiś czas mrucząc coś niewyraźnie przez sen.
Na bimie spał szames, kurnosy Żyd z długimi pejsami, a obok niego leżał trzyletni chłopiec. Szames jak zwykle zabrał go na noc do besmedreszu, licząc na to, że jego młody mózg napełni się Torą albo chociaż polityką, którą tak zwani Mędrcy Leżanki omawiają całymi wieczorami. Dziecko kwiliło czasem cicho niczym leśny ptaszek.
Próżniak, który wciąż jeszcze nie spał, studiował zawzięcie Maharszę[2]. Pochylał się nad księgą i łamał sobie głowę, lecz na próżno – zagadnienie nie chciało stać się jasne. Siedział tam, jak zwykle rozmyślając i główkując tak gorliwie, że nie zauważył, jak szybko mija czas. Nagle poderwał się. Poczuł, że coś parzy go w dłoń. To dogasała świeca, którą trzymał. Szukał kolejnej, ale okazało się, że zużył już wszystkie. Wstał, podszedł do zegara i sprawdziwszy godzinę, zaczął rozglądać się za miejscem do spania. Nigdzie jednak nie było wolnego kąta. Przez jakiś czas stał tak jeszcze, nie wiedząc, co począć.
– Nie mam nawet gdzie położyć głowy! – powiedział do siebie. – Nie tak to sobie wyobrażałem. Niedawno sam byłem przecież dzieckiem bogacza i też przychodziłem uczyć się do besmedreszu, lecz nigdy nie przyszłoby mi do głowy zająć miejsce biednego ucznia! O, gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że sam zostanę biedakiem! Wtedy, gdy było mi dobrze, a moja matka ledwo mogła się mnie doczekać, kiedy w mroźne zimowe noce wracałem z chederu, któż powiedziałby jej: „Twoje ukochane dziecko, twój kąpany w winie Josefke będzie się tułał po obczyźnie, zamęczał się, harował… I po co?”. Pewnie byś mnie wykąpała, matko, we łzach, gdybyś widziała, jak teraz żyję. Ale jeszcze bardziej cierpiałabyś, gdybyś czuła to, co ja czuję, i widziała, że tak oto tracę swój czas i zdrowie. I po co? Czy ktoś mi to wyjaśni? Kto wam, rodzicom, wytłumaczy, że nie uszczęśliwia mnie to, co uszczęśliwiało was, gdy byliście w moim wieku? Albo że będę musiał pozbywać się tego, czego z tak wielkim wysiłkiem się nauczyłem? Jednak nie jestem już dzieckiem, mogę cierpieć z zaciśniętymi wargami i nie okazywać bólu. I naprawdę byłbym gotów siedzieć i uczyć się Gemary tak, jakbyście tego chcieli wy, drodzy rodzice. Chcę tylko wiedzieć, czy to was naprawdę uszczęśliwi albo przynajmniej mnie nie wpędzi w rozpacz. Bo kocham was, drodzy rodzice, bardziej niż samego siebie. Niestety wiem już jednak, że pociechą rodziców jest dziecko, złoty chłopiec, który zna na pamięć tysiące kart Gemary, który czyta już nawet haftarę i megilę. Lecz mieć syna, który sam musi wieść własne życie, który próbuje zamienić karty Gemary na kawałek chleba, buty czy ubranie dla żony i dziecka… Gdy on sam zobaczy, że jego akcje straciły na wartości, wtedy, drodzy rodzice, szczęście zamieni się w pretensje. Gdyż to, że syn marnuje tyle lat i wysiłku, jest nieszczęściem nie tylko dla niego samego, ale też dla rodziców! Ale nie winię was za to. Zaślepieni jesteście pewnością. Nie widzicie, że oto nadeszły nowe czasy. Nowe książki, pisane w jidysz i po niemiecku, zerwały mi z oczu opaskę pewności, której nie mogę już odnaleźć!
Próżniak podszedł do pulpitu, zapalił świecę na jorcajt, wyciągnął ze swojej skrzyni książkę napisaną po rosyjsku i zaczął czytać.
– Ach – westchnął – gdyby gabaj widział, że czytam rosyjskie i niemieckie książki, a do tego przy świecy na jorcajt… Na szczęście wszyscy śpią. Gabaj nigdy nie będzie mnie podejrzewał. A czy zmarły wie, co robię ze świecą, która płonie na jego cześć? Cóż, jeśli nawet, to z pewnością wie też, jaką czytam książkę i nic go to nie obchodzi. A może nawet mi podziękuje, że przy jego świecy czytam Sztrafnoj Rabinowicza[3] zamiast zapalać od niej fajkę, jak to robią wszyscy ci pobożni i dobrzy chasydzi! Dlaczego właściwie nazywa się takie książki „obcymi” lub „berlińskimi”? Dlaczego Żydzi nie wiedzą, skąd wzięło się hebrajskie określenie na „heretycki” – „epikores”? Wszystko, co nie jest Gemarą ani pismem gaonów i mędrców, nazywają herezją. Dlaczego Żydzi nie widzą, kto chce dla nich dobrze, a kto źle? I czy ci, którzy uczyli, że nie wolno czytać świeckich książek, znali lektury, które opisują nasze cierpienia, często dają nam pociechę, a nierzadko sprawiają wręcz, że płaczemy rzewnymi łzami nad losem naszych cierpiących, niewinnych braci? Czy ustanawiając ten zakaz, mieli na uwadze dobro wszystkich Żydów, czy tylko swoje własne? To pytanie nie daje mi spokoju. Wydawało mi się bowiem, że rozumiem zagadnienia naszej wiary, tymczasem nie pojmuję, dlaczego zabrania się być człowiekiem wykształconym, który nie idzie przez życie jak ślepiec? Dziękuję ci, Rabinowiczu, święty pisarzu! Każda łza, którą wycisnęły z moich oczu twoje słowa, jest jak balsam. Zamierzam cię naśladować najlepiej, jak tylko będę potrafił, dla mojego narodu, dla moich braci Żydów!
Swój wywód zakończył pieśnią:
Narodu żydowskiego jestem synem,
Pomóc mu jest mym jedynym pragnieniem.
Dam mu wszystko, co mam, mą krew, moje ciało,
Jestem jednak słaby, o Boże, daj mi siłę!
Gdy tak śpiewał, podszedł do niego szesnastoletni Szneur.
– Józefie – powiedział – usłyszałem przez sen twój śpiew i zdawało mi się, że stoisz przy pulpicie i modlisz się, a wszyscy, słysząc twój głos, płaczą. Lecz gdy się zbudziłem, spostrzegłem, że to ty śpiewasz i płaczesz. Cóż się stało?
– Szneurze – odpowiedział Józef – nie jest mi, broń Boże, aż tak źle, żebym musiał płakać nad swoim losem. Lecz człowiek może płakać nie tylko z powodu własnych zmartwień. Często mamy ochotę ronić łzy, gdy zdajemy sobie sprawę z cierpienia innych. Posłuchaj, przeczytam ci coś, a zobaczysz, że i ciebie to wzruszy.
Józef czytał na głos przez jakiś czas.
– Wystarczy – powiedział, dostrzegając, że Szneur płacze. – Chciałem się tylko przekonać, że poza mną jest jeszcze ktoś, kogo ta historia wzrusza do łez.
Chłopiec spojrzał zdziwiony na Józefa. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, lecz powstrzymał się, jakby się czegoś obawiał. W końcu rzekł:
– Józefie, chcę cię o coś zapytać, tylko, proszę, nie obraź się. Wszyscy tutaj się dziwimy, jak znalazłeś się w takim położeniu. Jak to się stało, że przybyłeś do besmedreszu i jesz przy obcych stołach? Mam nadzieję, że to pytanie cię nie urazi.
– A czym ja różnię się od chłopca z Mińska, Grodna czy od pozostałych uczniów jesziwy?
PRENUMERATA
– Mówi się, że człowieka łatwo poznać po ubiorze. Ale ja ciebie rozpoznaję po twojej szlachetnej twarzy i pięknej mowie. Nie wiem dlaczego, ale coś mnie ku tobie przyciąga, musisz zostać moim bratem. Czuję to już od pierwszego dnia. Obiecaj mi, Józefie – prosił Szneurke.
– Tylko, jeśli będziesz tego godzien – odpowiedział Józef.
– Jak mam to udowodnić?
– Musisz być pilny. Przestań żyć bezczynnie, jak dotychczas. Odrzuć dziecinne zwyczaje i stań się człowiekiem!
– Czyż już nie jestem człowiekiem, Józefie?
– Jesteś nim bez wątpienia. Ale musisz wiedzieć, drogi Szneurze, że słowo „człowiek” może znaczyć wiele. I ja sam daleki jeszcze jestem od tego, by tak siebie nazywać. Och, jak ciężko trzeba pracować, by stać się godnym tego miana!
– Wystarczy mi, że będę taki, jak ty, Józefie. Bądź moim nauczycielem, opowiedz mi swoją historię. Skąd się tu wziąłeś? Chcę cię lepiej poznać. Przysiągłbym, że nie jesteś biedakiem.
– Moja historia jest bardzo długa, a już wybiła trzecia. Chcę iść spać.
– Połóż się na moim futrze – powiedział Szneurke. – Ja już nie zasnę.
Józef położył się w miejscu wskazanym przez Szneura. Nim jednak usnął, zaczął opowiadać mu swoją historię i tłumaczyć, w jaki sposób znalazł się w besmedreszu.
– Moi rodzice jeszcze niedawno byli całkiem bogaci. Nie mogę ci w kilku zdaniach opowiedzieć, w jaki sposób stracili majątek. Na tę historię przyjdzie jeszcze czas. Prędko zauważyłem, że ojciec martwi się tym, jak opłaci mojego nauczyciela. Zrobiło mi się gorzko na sercu. Zacząłem myśleć, jak choć swój własny ciężar zdjąć z jego zmęczonych ramion. Ale dokąd miałem pójść? Nie chciałem przysparzać ojcu zmartwień, jednak sam jeszcze wtedy nie wiedziałem, co jest dla mnie najlepsze. On chciał, bym się uczył. Nieważne gdzie, byle nie w domu. A czego? No cóż, jeśli się uczyć, to tylko Gemary… W międzyczasie skończyły mi się jednak pieniądze i nie mogłem dalej podróżować. Zostałem więc tutaj. Nadal nie wiem, czy dziękować Bogu za to, że mnie tu przywiódł, czy raczej przeklinać przypadek, który mnie tu sprowadził. Nie jestem zadowolony z powszedniego jedzenia, nie mogę przyzwyczaić się do tego życia ani do reszty próżniaków. Gdybym chociaż miał ucznia, który zapewniłby mi wikt, a może nawet i trochę pieniędzy! Może po roku udałoby mi się zrobić pierwszy krok w stronę, którą sobie obrałem. Wtedy byłbym szczęśliwy!
– Mam dla ciebie ucznia – powiedział Szneur. – Moja matka już dawno kazała zapytać, czy nie chciałbyś zostać moim nauczycielem. Mój szwagier do tej pory się nie zgadzał, bo uważał to za stratę pieniędzy. Ale teraz nie będzie miał nic przeciwko, zobaczysz!
Zegar wybił czwartą. Józef położył się, lecz spał może półtorej godziny, po czym zaczęli schodzić się ci, którzy chcieli odmówić szachris o wschodzie słońca. Przechodzili nad Józefem, odmawiając modlitwy i psalmy, czytając Tanja lub Noem Elimelech[4], każdy według własnych potrzeb… Józef poczuł nie raz, jak po jego ledwo okrytym ciele przesuwa się mokry but.
– Wstawaj! – krzyknął podobny do charta, wysoki, chudy młodzieniec z mokrymi pejsami. – Wstawaj, mówię! Do czego to doszło? Kiedyś w besmedreszu całą noc panował gwar, a teraz próżniacy śpią jak królowie. Brakuje im czego? Mają jedzenie i picie, żadnych zmartwień, muszą się tylko uczyć. Słowo daję, sam chciałbym być takim próżniakiem!
Józef wstał szybko. Szneurke podszedł do niego i zaproponował mu herbatę, lecz ten odmówił.
– Matka już o tobie wie, Józefie, przecież kobiety w besmedreszu wszystko sobie mówią. W poprzedni szabes nasza sąsiadka opowiadała, że gdy poszła do rabina po poradę, on poprosił ciebie, żebyś jej pomógł. Wiesz przecież, że dla wielu jesteś błogosławieństwem. Moja matka mówi, że zbliżenie się do ciebie jest micwą…
– Dziękuję ci za te słowa – powiedział Józef. – Proszę cię jednak, abyś więcej mi tego nie mówił. Nie powinno się nigdy nikogo chwalić tak, aby on to słyszał. Albowiem nawet mały kamyczek, gdy wpada do spokojnej wody, tworzy fale, które ją wzburzają. Z ludzkim sercem jest podobnie, a nawet gorzej – przecież serce uspokaja się dużo wolniej niż woda… Pamiętaj o tym, Szneurze, i sam nie przyjmuj od nikogo komplementów.
– Józefie, jeśli prawdą jest to, coś mi kiedyś powiedział – że według książek ludzie też mają swój magnetyzm – to ty jesteś moim magnesem. Całkowicie przylgnąłem do ciebie. Trzymam się ciebie i wiem, dlaczego, ale nie wiem, co to dla mnie oznacza.
Rzeczywiście niektórzy mądrzy ludzie mają w sobie magnetyzm, podobnie jak ci o silnym charakterze. Przyciągają do siebie innych tak mocno, że nie można nawet powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. To jeden z tajemnych sposobów Opatrzności na spełnienie swoich zamiarów. Bez tego na świecie nie byłoby geniuszy, a ludzie byliby cały czas na tym samym poziomie, na którym byli w momencie stworzenia.
W besmedreszu słychać już było nigun hodu – to modlili się chasydzi. Ciekawie było patrzeć na te tańczące, mokre po wizycie w mykwie pejsy i oszronione brody, spomiędzy których sterczały fajki. Tańcząc, chasydzi kiwali głowami i pstrykali palcami w duchowym uniesieniu.
Józefowi to się nie podobało. Stał z boku i modlił się cicho, bezgłośnie poruszając ustami. Szneurke, który nie spuszczał z niego wzroku, próbował modlić się tak jak on, lecz często się zapominał, kiwał głową i wykrzykiwał: „O, tatenju! O, serdeczny!”. Te okrzyki nie pochodziły jednak z serca, lecz były wynikiem przyzwyczajenia.
Józef zauważył to i obiecał sobie, że wyjaśni Szneurowi, co oznacza modlitwa i skąd pochodzi zwyczaj kiwania się. Postanowił, że oduczy go zachowań, które przejął od mełamedów i swoich towarzyszy.
Po modlitwie młodzieńcy zasiedli do nauki. Wśród nich był szwagier Szneura, Mosze Szneur. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że, jak to się mówi, bardziej niż na Hagadzie zależało mu na knedlach. Swoją udawaną gorliwością chciał tylko omamić teścia, aby zdobyć prawo pierwszeństwa dziedziczenia…