Gen. Wojciech Jaruzelski i Mieczysław Rakowski podczas Konferencji Delegatów PZPR w czerwcu 1989 r (Lozynski/REPORTER / LESZEK LOZYNSKI/REPORTER)
Porażka Mieczysława Rakowskiego to przestroga dla centrystów, którzy wpadli w pośrodkizm
Marek Beylin
Mieczysław Rakowski uważał, że najlepiej nadaje się do roli modernizatora dyktatury, ale nie wykorzystał swojej szansy. Może dlatego, że nigdy nie uwierzył w oddolną siłę społeczeństwa, a jedynie w siłę władzy i elit.
.
Przez blisko trzy dekady Mieczysław F. Rakowski był na ustach wszystkich. Stał się politycznym celebrytą PRL. Bardziej szanowanym niż krytykowanym, gdy w latach 60. i 70. szefował „Polityce”, tygodnikowi formacyjnemu dla sporej części inteligencji. I bardziej znienawidzonym niż aprobowanym, gdy jako wicepremier konfrontował się z „Solidarnością” w 1981 r., a potem w roli premiera był jedną z czołowych postaci stanu wojennego.
Rakowski dzielił los systemu komunistycznego od czasów jego triumfów aż po upadek w 1989 r. I przez cały ten czas ściśle do niego przylegał, choć wybijał się ponad szarzyznę PRL-owskich działaczy i często przydawał prostackiej dyktaturze partii bardziej oświeconej twarzy.
Łotry, durnie, prymitywy
Świetnie o tych przyległościach i nie przyległościach Rakowskiego do systemu opowiada książka Michała Przeperskiego. Bo wraz z biografią MFR daje nam wgląd w kulisy polityczne na szczytach władzy w PRL. A było to towarzystwo spod ciemnej gwiazdy, o czym zresztą sam Rakowski pisał w swych „Dziennikach”. Łotry, durnie, prymitywy, tępaki – sypał o nich jak z rękawa w zapiskach. Ale ta, jak się zdaje, realistyczna ocena koleżeństwa na szczytach, do którego przez długie lata aspirował, by wreszcie znaleźć się w nim pod koniec kariery, nie przeszkadzała mu przeżywać cyklicznych fascynacji kolejnymi władcami Polski.
W latach 50. i 60. wierzył we Władysława Gomułkę jako stabilizatora systemu i zakończył ten afektywny związek wraz z Marcem ’68 i antysemicką polityką partii. Potem uwierzył w modernizatora Edwarda Gierka aż do kryzysu w połowie lat 70. Wreszcie za „Solidarności” i po niej wspierał Stanisława Kanię i zwłaszcza Wojciecha Jaruzelskiego, zarówno w twardej, represywnej polityce, jak i jej luzowaniu.
Rakowski wiązał się więc z tymi przywódcami, którzy, jak sądził, są w stanie zmodernizować system, by co rusz nie chwiały nim kryzysy gospodarcze i polityczne. Chciał mniej represji i więcej merytokracji. I był też przekonany, że sam najlepiej nadaje się do roli takiego modernizatora dyktatury. Toteż od tych przywódców, których wspierał, żądał, by zadbali o jego awans na szczyty partyjnej hierarchii.
Tyle że w tej kwestii, jak i w sprawie modernizacji systemu spotykały go głównie rozczarowania. Bo aparat partii, na ogół twardogłowy, uważał go za „liberała” i niepewnego inteligenta. Dopóki PRL była w miarę stabilna, Rakowski nie miał szans na wymarzoną karierę.
Pozostawał, o czym przekonują jego „Dzienniki”, w stanie ustawicznej męki i niedosytu. Trzeba było wielkiej rozpierduchy partii za „Solidarności” i w stanie wojennym, by jego marzenia się ziściły.
Ale gdy zostawał premierem w latach 80., system, czego niemal nikt wtedy nie widział, już tylko bronił się przed upadkiem. A gdy po Okrągłym Stole zastąpił Jaruzelskiego na stanowisku I sekretarza PZPR, ta jego partia, o czym wiedzieli wtedy niemal wszyscy poza nim, była już martwa. Toteż zamiast współtworzenia polskiej polityki, przyszło mu wyprowadzić z niej sztandar PZPR i siebie wraz z nim. W 1990 r. w miejsce umarłej partii powstała nowoczesna socjaldemokracja, budowana przez młodsze pokolenia, jak Leszek Miller czy Aleksander Kwaśniewski. Rakowski odgrywał w niej rolę jedynie niezbyt słuchanego doradcy.
Drugorzędny ślad w historii
Właściwie to dziwne. Wszak MFR był inteligentniejszy, lepiej wykształcony i bardziej obyty ze światem niż inni ważni politycy PZPR. Teoretycznie świetnie się nadawał do funkcjonowania w nowej demokratycznej rzeczywistości. Dlaczego więc choć tak mocno odciskał się na codziennym życiu w PRL, pozostawił po sobie zaledwie drugorzędny ślad w historii? Gdy myślę o historycznych dokonaniach ludzi z komunistycznego aparatu na przełomie lat 80. i 90., przesuwa mi się w pamięci szereg postaci, ale nie Rakowski.
W tym gronie zasłużonych jest niewątpliwie Jaruzelski, bez którego nie byłoby Okrągłego Stołu ani pokojowej zmiany systemu. Jest Kwaśniewski, który zresztą nigdy nie był komunistą, więc w nowych czasach czuł się jak ryba w wodzie i nadał formacji postkomunistycznej oblicze nowoczesnej socjaldemokracji. Jest Miller, który jako zaufany człowiek dogmatycznego aparatu PZPR ciężko harował, by to niezbyt obiecujące towarzystwo uczynić z powodzeniem lojalnym wobec III RP. Jest choćby Włodzimierz Cimoszewicz, jeszcze na samym początku lat 90. twardy aparatczyk, jak się zdawało, niechętny nowym czasom, który później stał się ważnym strażnikiem demokratycznych reguł swej partii i polityki w ogóle. Każdy z nich i jeszcze wielu innych przekroczyli swą dotychczasową wyobraźnię, przekonania i mentalne nawyki.
A przecież Rakowski nie był gorzej wyposażony na nowe czasy niż ci politycy. Przeciwnie, nie miał na sumieniu udziału w antysemickich czystkach w 1968 r., jak Jaruzelski w wojsku. Lepiej niż Miller na początku kariery pojmował świat poza partią. Nie mniej błyskotliwy niż Kwaśniewski dysponował większym doświadczeniem w polityce i życiu publicznym. Na czym więc polega ta nieszczęsna zagadka Rakowskiego?
Nie wystarczy powiedzieć: był tak nadambitny, że jego ambicje wyradzały się w resentyment, trwałą urazę wobec tego, co blokowało jego wielkie zamiary. A tak właśnie traktował „Solidarność” i opozycyjnych intelektualistów oraz działaczy, tworzących potem trzon elit politycznych III RP. Nie wystarczy też zdać sobie sprawę z jego egocentrycznej małostkowości nakazującej mu skupianie się na własnych krzywdach, co ograniczało jego skłonność do dialogu. Ani zwrócić uwagę na autorytarny charakter, nastawiony bardziej na uwodzenie ludzi do posłuszeństwa niż wsłuchiwanie się w ich racje. Bo wszystkie te cechy występują wśród demokratycznych polityków i choć odbierają samej demokracji część siły i walorów, to jednak pozwalają jakoś funkcjonować tak im, jak całemu systemowi.
Mieczysław Rakowski. Gładki i sprężysty
Szczęśliwie Przeperski obok opowieści o tym, jakim Rakowski był człowiekiem, daje również arcyciekawe tropy systemowe, wykraczające poza PRL, które tłumaczą, dlaczego zaistniał w historii grubo poniżej tego, co uważał, że mu się należy? Dlaczego poniósł tę porażkę?
Te tropy rysują się coraz wyraźniej wraz z rozwojem jego kariery. Pochodził ze wsi wielkopolskiej i dorastał podczas okupacji. Niemcy zabili jego ojca, rolnika i działacza należącego do miejscowej elity, co wzbudziło jego długotrwałą awersję do nich. Toteż Armię Czerwoną witał jako wyzwolicielkę i jako młodzieniec przystąpił do nowego ustroju. Drogę komunisty rozpoczął w wojsku, w pionie politycznym. I choć niewykształcony, musiał wykazywać się intelektualnymi talentami, skoro partia postawiła na jego edukację. A zakończył ją w elitarnym Instytucie Kształcenia Kadr Naukowych, kuźni „janczarów” stalinizmu, z którego wyszło jednak wielu późniejszych buntowników. Akurat Rakowski pozostał wierny partii, pracował w Komitecie Centralnym i był „gładki, bardzo sprężysty, jeśli chodzi o wykonywanie poleceń” – notował jego przełożony. W IKKN Rakowski otarł się o intelektualne środowisko, które wkrótce wyznaczy drogi kontestacji PRL. I przez lata mimo narastających różnic i konfliktów czuł się częścią tyleż partii, co owego towarzystwa. A za sprawą małżeństwa z Wandą Wiłkomirską, robiącą karierę skrzypaczką, wszedł też w kręgi artystyczne.
Te sprzeczne lojalności przyczyniły się do tego, że w Październiku ’56, gdy wybuchła destalinizacja, Rakowski był rozdarty. Nie aprobował represji, ale daleko było mu też do zbiorowych nadziei na „demokratyczny socjalizm”. W geście solidarności oddał krew na Węgry po brutalnej interwencji sowieckiej, lecz nie wyszedł poza wyobrażenia o pożądanej demokratyzacji w ramach absolutyzmu. Na tę jego powściągliwość wpłynęły zarówno oddanie partii, jak i obawa przed najazdem ZSRR. W efekcie Rakowski uformował się jako „centrowiec”, zwolennik autorytarnej oświeconej modernizacji systemu.
Jednak zdumiewa, jak bardzo był ślepy na demokrację. Wszak jeździł na Zachód, utrzymywał zwłaszcza więzi z niemiecką lewicą, przezwyciężył więc antyniemiecki uraz. Ale w tych podróżach fascynowały go przede wszystkim konsumpcja i sprawność gospodarcza. Wolności i prawa obywatelskie pozostawały poza jego horyzontem.
Za i przeciw półfaszystom
Rakowski przyszedł w 1957 r. do „Polityki”, nowego tygodnika mającego dyscyplinować październikowy ferwor, i wkrótce został jej szefem. Słusznie Przeperski i inni obserwatorzy tamtych czasów uważają „Politykę” za jego największe osiągnięcie. Było to bowiem pismo wyjątkowe, jak na to, że działało w znormalizowanym socjalizmie i pod ścisłym nadzorem partii. Rakowski skupił w redakcji grono znakomitych reporterów i publicystów, tworząc enklawę względnej wolności i, co ważniejsze, przyzwoitości. Toteż „Polityka” ustawicznie i pośród konfliktów z partią testowała, co można napisać. I zgodnie z doktryną Rakowskiego o autorytarnej modernizacji oraz ustrojowym wymogiem limitowanej debaty publikowano w tym piśmie teksty o tępej centralizacji, dogmatyzmie aparatu, marginalizowaniu ludzi kompetentnych, nędzy polskiej prowincji, o zbliżających się – zwłaszcza za Gierka – kryzysach ekonomicznych. Tygodnik podstawiał partii lustro, w którym mogła zobaczyć swe złe cechy. Zdaniem aparatu była to działalność wroga, a Służba Bezpieczeństwa i towarzysze radzieccy knuli przeciw Rakowskiemu rozmaite groźne intrygi.
Trzeba oddać MFR tę zasługę: mimo takich gróźb nie zrezygnował ze swej linii. Czego najlepszym dowodem było to, że nie pozwolił, by „Polityka” wzięła udział w antysemickiej nagonce w 1968 r. Do historii prasy przeszedł tytuł polemiki – zatrzymanej przez cenzurę – Dariusza Fikusa z marcowym nożownikiem Tadeuszem Kurem: „Kur wie lepiej”. Wszystkie inne pisma ugięły się przed rozkazem partii.
Choć zarazem Rakowski zgodził się na potępienie buntu studenckiego w Marcu ’68. Tak uwidaczniała się dwoistość jego „centrowej” postawy, którą sam się chlubił.
Antysemityzm uważał za odrażające pokłosie faszyzmów (nigdy nie doszedł do wniosku, że stanowi on, przynajmniej od czasów Stalina, naturalne wyposażenie komunizmu). Wolałby żyć w kraju, w którym przeciwników politycznych nie sadza się do więzień. Jednak publiczne przejawy opozycyjności uważał za wrogie i szkodliwe działania.
Ta „centrowa” postawa znaczyła też, że, jak pisze Przeperski, w sumie „Rakowski konsekwentnie przystosowywał się do nowych warunków”. Wkrótce po Marcu ’68 flirtował choćby ze splamionymi antysemityzmem decydentami, współpracownikami głównego pogromowca Mieczysława Moczara, których wcześniej oceniał jako kanalie i „półfaszystów”. Taki był wymóg i koszt dbania o własną pozycję w partii.
Centrysta i koniunktury
„Centrum w praktyce zmuszone jest więc nie tylko brać pod uwagę problemy, jakie stawiają kierunki skrajne, ale w rozwiązywaniu ich liczyć się z materialną siłą tych kierunków i dla zabezpieczenia sobie spokojnego działania spełniać chociażby niektóre postulaty przez te kierunki wysunięte. Jeśli w konkretnej sytuacji prawica jest silniejsza i lepiej zorganizowana, centrum grozi przejście na prawo. Polityka centrum jest polityką oscylacji i kompromisu, każdy kompromis posiada jednakże pewne granice, poza którymi przestaje być kompromisem, a staje się ustępstwem. Polityka centrum jest więc potencjalną polityką ustępstw. (…) Politykę kompromisu centrum lubi określać jako politykę zdrowego rozsądku. Jednakże zdrowy rozsądek może się dość łatwo zamienić w chory rozsądek, wtedy gdy w imię zdrowego rozsądku idzie się na kompromisy takie, które w efekcie bynajmniej nie dają zdroworozsądkowych rezultatów” – pisał w latach 60. Paweł Beylin, mój ojciec, w tekście nigdy nieopublikowanym w PRL (ukazał się w 1975 r. w emigracyjnym „Aneksie”). I jak sądzę, odnosił się również do postawy Rakowskiego. Tak z grubsza jego centrowość postrzegali rewizjoniści sprzeciwiający się zamordyzmowi PRL. Trafnie. Bo wraz z zaostrzaniem się konfliktów politycznych za „Solidarności” Rakowski przesuwał się na coraz twardsze pozycje.
Jeszcze na początku 1981 r. opublikował tekst „Szanować partnera”, krytykę aparatu partyjnego traktującego „S” jedynie jako piekielnego wroga. Sądził bowiem, że wskutek nieudolności ekipy Gierka taki bunt społeczny musiał nadejść, i miał nadzieję, że uda się go poddać nadzorowi partii. „Niezależny ruch związkowy powinien przekształcać rzeczywistość, ale w ramach ograniczonych z góry” – pisze o jego postawie Przeperski. Rakowski łudził się więc, że można utrzymać w partyjnych ryzach spontaniczny wybuch wolności. Jak sądzę, widział w „S” powtórkę Października ’56: ludzie poszaleją, a potem da się ich znów ułożyć do już poprawionego systemu. Czyli nie zauważył skali zmian społecznych w ostatnich latach, przyrostu gniewu i rozczarowania systemem, choć przecież jego „Polityka” dość uczciwie opisywała te zjawiska.
Bo Rakowski nigdy nie uwierzył w oddolną siłę społeczeństwa; wierzył głównie w siłę władzy i elit.
Dziwił się, że część jego redakcji zapragnęła wolności wbrew niemu i jedynie za nielojalność uznał protestacyjne odejście części zespołu po wprowadzeniu stanu wojennego. Gdy w lutym 1981 r. został wicepremierem, sprzeciwiał się wprawdzie siłowym rozwiązaniom i postawił na negocjacje z „Solidarnością”, lecz coraz bardziej skłaniał się ku tezie, kultywowanej też przez aparat partii, że winę za radykalizację konfliktów ponoszą przede wszystkim awanturnicze elity związkowe, z Lechem Wałęsą na czele. I traktował je jak wyłącznie twardych przeciwników, a nie partnerów do szanowania. Dodam: z pełną wzajemnością.
Złudzenia i resentyment
Już jako premier od 1988 r. w Polsce pogrążonej w kryzysie gospodarczym, gdy kiełkowały rozmowy władzy z „S”, Rakowski chciał pójść własną drogą, obchodząc ten zaczyn Okrągłego Stołu. Pragnął rynku bez demokracji, pod przywództwem partii (czyli również Rakowskiego). To były zamiary wyzute z realizmu, choć podobne koncepcje rodziły się wówczas na liberalnych obrzeżach opozycji. Rakowski popierał Okrągły Stół, tak jak wcześniej uważał za korzystną amnestię dla więźniów politycznych, ale wydawało mu się, że potrafi zbudować wobec tych negocjacji alternatywę, przydając nowej siły upadającej partii.
Na tę jego wiarę wpływał antysolidarnościowy resentyment, który spektakularnie doszedł do głosu, gdy jesienią 1988 r. rozpoczął likwidację Stoczni Gdańskiej. Bo była to kolebka „S”, a w dodatku w 1983 r., gdy przyjechał do niej na spotkanie z robotnikami, dostał wciry tak od załogi, jak i od Wałęsy. Decyzja o likwidacji Stoczni kłóciła się z elementarną wyobraźnią polityczną, mogła zrujnować przygotowania do Okrągłego Stołu.
W III RP Rakowski, polityczny emeryt, nigdy w gruncie nie ewoluował. Bronił swojej dawnej linii i projektów autorytarnej modernizacji. Nie doceniał sprawczej siły demokracji i wolności. Zatrzymał się więc w przeszłości, z której jego partyjni towarzysze potrafili się uwolnić. On nie.
Największymi osiągnięciami Rakowskiego są „Polityka” i dziesięć tomów „Dzienników politycznych”, unikalny zapis mentalności i działań elit rządzących PRL.
Poradnik dla centrysty
Z czego bierze się kilka prostych przestróg dla nas, współczesnych. W tym dla demokratycznego centrum. Bo pewne niebezpieczeństwa centrowych postaw występują zarówno w dyktaturach, jak i demokracjach.
1. Jeśli „centrowiec” poprzestaje na pozycjonowaniu się wobec sytuacji i nie buduje, ryzykując, zmian społecznych, staje się niewolnikiem zewnętrznych koniunktur, które definiują, gdzie w danej chwili mieści się centrum.
2. Nawet najsprawniejsze gry gabinetowe nie uchronią czyjejkolwiek władzy, jeśli nie stowarzyszą się z rozpoznawaniem nastrojów społecznych. Bo o tym, kto ma władzę, a kto ją traci, ostatecznie decyduje zdolność do dialogu i partnerskiego traktowania grup społecznych. Także tych, których aspiracje nie mieszczą się w przyjętej koncepcji właściwego ładu.
3. Właśnie postawy centrowe są najbardziej narażone na bierny „pośrodkizm” w sprawie praw ludzi i mniejszości. Teraz skupiamy się na prawach najważniejszych, a tymi, które definiujemy jako mniej ważne, zajmiemy się później – to częsta mowa centrystów. Jakże przypominająca reguły odgórnej limitowanej modernizacji.
Michał Przeperski
Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna
IPN 2021
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com