Dom dziecka w Otwocku, 1945 r. (Fot. Julia Pirotte / Żydowski Instytut Historyczny)
Po wojnie chodziłam do kościoła, wiedziałam, że jestem Polką. I nagle przyjechali po mnie Żydzi
Anna Bikont
Kosowie mnie kochali. Może sami nie zabili moich rodziców, tylko donieśli Niemcom?
.
Gdy Lejb Majzels wyjeżdżał do Staszowa, nie spodziewał się, że podróż, nie tak znowu odległa, zajmie mu trzy dni. Miał wystartować o ósmej z warszawskiego przystanku PKS, ale ciężarówka się spóźniła. Dotarł do Sandomierza dopiero o szesnastej, za późno na transport do Staszowa. Musiał więc na miejscu szukać noclegu. Nie wiedział, że następnego dnia jest święto Wniebowstąpienia Pańskiego i nie będzie żadnej komunikacji. „Zacząłem przedostawać się etapowo” – pisał, co musiało oznaczać podróż furmankami i pieszo. Dotarł do Łoniowa, stamtąd do Osieka „i nareszcie do Staszowa, dokąd przybyłem o godzinie 22-ej”.
16 maja, trzeciego dnia podróży, o piątej rano Majzels wsiadł do kolejki wąskotorowej jadącej do Bogorii.
W małej Bogorii żyło przed wojną ponad pięciuset Żydów. Dziewczynka, którą miał odnaleźć, Alinka Ungerman, była prawdopodobnie jedynym ocalałym tam żydowskim dzieckiem.
W Bogorii znalazł Jana Kosa, jego żonę i niespełna pięcioletnią Alinkę. „Ojciec dziecka, były kupiec leśny, według słów Kosa nie dał mu żadnego wynagrodzenia z góry, twierdził, że wynagrodzenie nastąpi po ocaleniu, rodzice dziecka nie przeżyli. Ob. Ob. Kos są bezdzietnymi zamożnymi gospodarzami, posiadają 5 morg gruntu, 2 krowy, konia, gospodarstwo wzorowe. Z obserwacji stwierdzam, że do dziecka są silnie przywiązani i traktują go jako swoje” – sprawozdawał.
Z obserwacji dokumentów i zeznań mogę stwierdzić, że kiedy ktoś, kto przechowywał Żydów, zaczyna od deklaracji, że nie otrzymał za to żadnego wynagrodzenia, najpewniej je dostał, i to spore. Ci, którzy ukrywali bezinteresownie, rzadko chwalili się swoją szlachetnością.
Kos powiedział Majzelsowi, że koresponduje z ciotką Alinki, która w liście „błaga o zwrot dziecka, obiecując mu w nagrodę dwa razy tyle, ile będzie chciał”, i proponując nieruchomość w Zawichoście. Kos „ma pojechać do Zawichostu celem obejrzenia posiadłości i o ile będzie mu odpowiadała”, odda dziecko.
Ciotka Alinki, która błagała Kosa o zwrot dziecka, pisała w tej sprawie do różnych instytucji żydowskich i to wskutek jej interwencji Majzels znalazł się w Bogorii. Na list Komitetu relacjonujący wizytę Majzelsa odpowiedziała: „To dziecko jest jedyne z mojej całej licznej rodziny, ja swoje własne straciłam tragicznie. Alinka jest moją siostrzenicą, ale chcę ją mieć za własną córkę, ona jest moją jedyną nadzieją w życiu. Już dwa lata biegam po wszystkich organizacjach, nawet interweniowałam u Rabina Herzoga z Palestyny, który będąc w Lampertheimie, obiecał mi pomoc, ale wszystko skończyło się na obietnicy. Zaczęłam więc pisać do ob. Kosa bezpośrednio, obiecując mu cały mój majątek. Proszę i błagam o pomoc i napisanie mi, w jaki sposób mam przeprowadzić akt odpisu placu w Zawichoście na rzecz ob. Jana Kosa”.
Przeczytałam setki świadectw z Zagłady, więc wymóg zapłaty za zwrócenie dziecka mnie nie zaskoczył. W czasie wojny większość Żydów ukrywała się za pieniądze. Nie tylko te uiszczane co miesiąc jako opłata za mieszkanie czy utrzymanie. Cenę miały też drobne, zwykłe czynności: przekazać list od jednego ukrywającego się do drugiego, spieniężyć coś z majątku, wymienić złote monety. Ciotka Alinki Ungerman prosiła, by dziewczynkę „po odebraniu oddać do sierocińca, z którego wysyłają dzieci do Palestyny”, gdyż ona także wkrótce tam wyjedzie.
„Jestem wam niezmiernie wdzięczna za poczynienie kroków odbioru dziecka mojej siostry, która jest jedynym moim skarbem” – dziękowała dwa miesiące później. Apelowała: „Uprzejmie proszę o przyśpieszenie sprawy. Chciałabym już doczekać tej chwili, kiedy dziecko będzie w żydowskich rękach, póki dziecko jest w rękach Kosa, ja nie mam spokoju. Błagam i proszę o przyśpieszenie tej sprawy. Mnie już brak sił na długie czekanie”.
Ciotka jako Leokadia Schmuckler-Krawczyk przebywała wówczas w obozie dla dipisów w Lampertheim w Niemczech, w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Straciła w czasie wojny męża i dwuipółletnią córeczkę, sama przeżyła na fałszywych papierach. Szukam jej śladów. Nie wiem jeszcze, że nazywała się Mala Wajnberg (gdy się urodziła), Mala Szmuklerz (gdy wyszła za mąż), Leokadia Krawczyk (gdy się ukrywała), Leokadia Fiterman (gdy wyszła drugi raz za mąż), Mala Fiterman (po wyjeździe do Izraela). Kilkakrotna zmiana imienia i nazwiska to standard, co nie ułatwia poszukiwań.
Nie załatwiwszy nic za pierwszym razem, Lejb Majzels pojechał do Bogorii po raz drugi 16 sierpnia 1947 roku, trzy miesiące po pierwszej wizycie. Alinki już nie było. Jedenaście dni wcześniej została zabrana przez pracownika Żydowskich Kongregacji Wyznaniowych do ich domu dziecka w Łodzi.
Można więc założyć, że wyjechała z Polski – przedstawiciele kongregacji sprawnie organizowali jak najszybszy przerzut dzieci. Ale gdzie jej szukać po świecie?
Wiedziałam, że w Żydowskim Instytucie Historycznym po lewej stronie holu mieści się Dział Genealogii, który zajmuje się poszukiwaniem krewnych, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogę zapytać tam o coś związanego z moją pracą, a nie z rodziną. Aż za czyjąś namową zdecydowałam zapukać do ich drzwi i przedstawić listę poszukiwanych. Tak poznałam Noama Zylberberga.
– Najlepiej zacząć od bazy danych z nazwiskami ofiar Holokaustu umieszczonej na stronie internetowej Yad Vashem – radzi mi Noam. – Jeżeli Alina złożyła w Yad Vashem oświadczenie, że jej krewni zginęli w Zagładzie, to będą tam jej podpis, data i adres.
Jest! Relację o śmierci Dawida Ungermana z Opatowa i jego żony Racheli z domu Wajnberg złożyła Ilan Tamir zamieszkała w Zichron Ja’akow.
Page of Testimony, jedna kartka, dwadzieścia siedem rubryk. Prowadzony przez Yad Vashem projekt zapisania nawet najdrobniejszej informacji o każdej z sześciu milionów ofiar Holokaustu został zaliczony do dziedzictwa pamięci UNESCO. Świadectwa gromadzono od lat pięćdziesiątych, udało się ich zebrać dwa miliony siedemset tysięcy. Zdarza się, że tę samą osobę zapisano w kilku wariantach imienia, nazwiska, losu.
Dane się nie zgadzają, bo ktoś kiedyś o kimś usłyszał, sam albo od rodziny, coś zapamiętał, może źle, ale wypełnia formularz, żeby został ślad.
W rubrykach często pojawiają się znaki zapytania, tak jest też w tym przypadku. Jaki był adres ojca, do jakich organizacji należał, jaki miał zawód, gdzie pracował – same pytajniki. Data śmierci – być może 1945. Okoliczności – rodzice ukrywali się u Jana Kosa we wsi Bogoria, u rodziny chrześcijan. Z końcem wojny chrześcijanie donieśli albo gospodarze zabili.
Formularz został wypełniony dwadzieścia lat temu, ale adres się nie zmienił. Umawiam się z Ilan, że ją odwiedzę, kiedy będę w Izraelu.
Zichron Ja’akow. Domek otoczony kwiatami, uśmiechnięta gospodyni, sportowy styl, niebieska koszula w paski i tenisówki Nike z różową podeszwą. Zdecydowana. Zaczyna mówić po polsku, ale zaraz się wycofuje („Ja znam polski akcent, ale nie znam polskich słów”) i przechodzi na angielski. Oczywiście wolałabym, żeby mówiła w języku swoich dziecięcych doświadczeń. Gdybym była jej psychoterapeutką, mogłabym zasugerować, że lepiej będzie rozmawiać w języku jej traumy. Gdybym była historyczką, przywołałabym teorię, być może istniejącą naprawdę, o wadze źródeł mówionych przekazanych w języku przeżytego doświadczenia. Lecz jestem dziennikarką, intruzką w cudzym domu, i przepełnia mnie poczucie nieskończonej wdzięczności, że ktoś jest gotów dzielić się ze mną swoją opowieścią. Nie naciskam, ale żałuję.
– Mama była z Ożarowa, siedmioro dzieci w rodzinie, tata z Opatowa, ośmioro dzieci. Mamę już mieli wydać za mąż, gdy na ulicy w Staszowie zobaczyła mojego tatę i zakochała się na zabój. Oświadczyła, że nigdy za mąż nie wyjdzie. Tymczasem jej młodsza siostra miała miesiąc po niej wziąć ślub, ale nie mogła, póki starsza nie wyjdzie za mąż. I wtedy w sklepie z materiałami w Staszowie, który należał do dziadka, pojawił się ten młody mężczyzna ze staszowskiej ulicy, przedstawił się: Dawid Ungerman z Opatowa, i poprosił o jej rękę.
Może urzekła ją jego powaga i melancholia, widoczna na jedynej zachowanej fotografii rodziców Ilan? (W rzeczywistości to dwa oddzielne zdjęcia, ojca i matki, ale tak skadrowane i włożone we wspólną ramkę, że mogą uchodzić za ich wspólne zdjęcie).
– Kos pracował dla naszej rodziny w tartaku. To dziadkowie zdecydowali: dzieci trzeba ukryć. Urodziłam się 1 czerwca 1942 roku. Mama miała przede mną dwie dziewczynki, jedną w 1939, drugą w 1941 roku, obie zmarły niedługo po urodzeniu. Dlatego dostałam imię Alte, czyli „stara”. Miałam trzy albo cztery miesiące, kiedy przynieśli mnie do Kosów. Było mi tam bardzo dobrze, nie czułam wojny. Twarz Kosowej mi się rozmyła, ale pamiętam, że wszędzie biegałam za Kosem, wołając: „Tatusiu, poczekaj!”. I że dużo się śmiałam. Potem już nie.
W papierach Ilan oglądam odpis jej aktu chrztu z parafii w Bogorii z 20 września 1944 roku. Figuruje tam jako Alicja Maria Kos.
– Po wojnie miałam dwie kozy do pilnowania, chodziłam do kościoła, wiedziałam, że jestem Polką. Z innymi dziećmi biegaliśmy z kamieniami, krzycząc „Żyd”, jakbyśmy kogoś goniły. I nagle przyjechali po mnie Żydzi.
Religijni Żydzi, którzy ją odebrali, szukali jej na prośbę jej drugiej ciotki Sali (była siostrą jej ojca, podczas gdy Leokadia, która kontaktowała się z Komitetem, to siostra jej matki).
W archiwum ŻIH jest relacja Sali Ungerman złożona 14 listopada 1945 roku przed Żydowską Komisją Historyczną w Łodzi.
Latem 1942 roku rodzice załatwili szesnastoletniej Sali „aryjskie papiery” i wysłali ją do Lublina. Wróciła do nich, kiedy zaczęły się wysiedlenia okolicznych miasteczek, żeby nie zostawiać ich samych. W czasie akcji deportacyjnej w Opatowie, gdzie mieszkali, podszedł do niej na rynku Niemiec i poprowadził ją jak na rozstrzelanie. Zdziwiła się tylko, że rodzice nie płakali, kiedy odchodziła. Niemiec odeskortował ją za tartak należący do rodziny Ungermanów i powiedział, że ma tu czekać, aż ktoś się pojawi i zawiezie ją do Lublina. Sala krzyczała, że nigdzie nie pojedzie, wraca do rodziców, chyba że esesman przyprowadzi też jej młodszego braciszka. Nie zabił jej, tylko zrobił to, o co prosiła. Sala umieściła brata w obozie pracy, który wydawał się najbezpieczniejszym miejscem, bo chronił przed wysiedleniem. Sama wielokrotnie zmieniała miejsce pobytu. Wysłana na krótko do Auschwitz, potem do obozu pracy w Niemczech, upierała się, że niesłusznie uznano ją za Żydówkę, aż wywalczyła, żeby w kartotece zapisano ją jako Polkę.
Jej relacja pokazuje, jak mylące jest wyobrażenie o ukrywających się Żydach, które wyraża się w określeniach: ocaleni, przechowani. Jakby byli biernymi odbiorcami pomocy. Tak też się zdarzało, ale rzadko. Sala Ungerman podejmowała dziesiątki samodzielnych decyzji, szybkich i brawurowych. I to dzięki nim się uratowała. Siatkę pomocy tworzyli członkowie jej rodziny, którym udało się uniknąć deportacji.
Sala opowiada dalej, jak po wyjściu z obozu wróciła do Polski, by szukać śladów krewnych: „Chciałam pojechać do Klimontowa, ale po drodze spotkali mnie znajomi i powiedzieli mi, żebym nie jechała, bo Polacy tam po wyzwoleniu zabili pięciu Żydów. Pojechałam do Łodzi. Nikogo z rodziny nie spotkałam. Spotkałam siostrę bratowej, która mi powiedziała, że dziecko brata jest we wsi Bogoria, pow. opatowski, u Polaka Kosa Jana. Jest on bezdzietny. To on zabił mojego brata i bratową (…). Polak ten ma dobry stosunek do tego dziecka i nie chce go w żaden sposób oddać. Możliwe, że zabił rodziców dziecka, żeby dziecko sobie zatrzymać. Brat i bratowa mieli również dużo pieniędzy przy sobie. Dziewczynka ma teraz cztery latka, nazywa się Alinka Ungerman, jak ją teraz nazywają, nie wiem. Byłam u prokuratora, ale na razie nic nie da się zrobić”.
Sala Ungerman zgłosiła się w Łodzi do działaczy kongregacji wyznaniowych. Pojechali do Bogorii, zapłacili Kosom za Alinkę sześćdziesiąt tysięcy złotych i zabrali ją do domu dziecka. Ciotka Sala zamierzała ją stamtąd zabrać.
Ilan Tamir:
– Mieli wizję, że trzeba uratować każde żydowskie dziecko, żeby nie zostało Polakiem. W domu dziecka powiedzieli mi, że jestem Żydówką i że Kosowie to nie są moi rodzice, ale im nie uwierzyłam. Czułam się Polką i chrześcijanką, byłam wściekła, nie chciałam jeść. Zapalałam światło w piątek, a to był religijny dom dziecka. Raz w tygodniu, też w piątek, dostawaliśmy czekoladę, która przychodziła w paczkach z Ameryki. Trzeba się było ustawić w rządku, żeby dostać kawałek. Ja jej nie chciałam, bo nie chciałam niczego.
W dokumentach Żydowskiego Instytutu Historycznego przechowała się karta kolonijna, a w niej „Krótka charakterystyka dziecka: kapryśna”.
– Można tak określić dziecko, które tyle przeżyło? – pytam Ilan.
– Ale ja byłam kapryśna.
Sala, wtedy już Epelbaum, po mężu, odwiedzała bratanicę.
– Mieszkała we Wrocławiu. Dwa razy przyjeżdżała, żeby mnie zabrać, ale powiedziałam: nie.
Raz przyjechał też w odwiedziny Kos.
– Powiedzieli mi: „Kos zabił twoich rodziców”. Dzieci mnie schowały, kiedy się pojawił.
Gdy Alinka dowiedziała się, że jej tata jest fałszywym tatą i mordercą jej prawdziwego ojca, miała sześć lat. O tym, że u Kosa ukrywali się także jej rodzice i tam zostali zamordowani, dom dziecka musiał się dowiedzieć od Sali. Z tego, co udało mi się ustalić, nie przeprowadzono dochodzenia w tej sprawie. Nikt zatem nie wie, czy tak było naprawdę.
Alinka nie chciała zamieszkać z ciotką, a dom dziecka nie naciskał. Pewnie Sala nie była w ich oczach dość religijna. Ilan pamięta, że w jej domu jadło się wieprzowinę.
– Dwa razy wysłali mnie w Polsce do żydowskich rodzin zastępczych. Jedna była bardzo religijna, ale widać zachowywałam się niewłaściwie, bo przywieźli mnie z powrotem. W drugiej ojciec był rabinem, prowadził cheder i miał córkę w moim wieku, która mnie nie lubiła. Ale cheder nie jest przeznaczony dla dziewczynek, tam uczą się sami chłopcy, a ja zakradałam się słuchać, więc też mnie odesłali.
W 1950 roku Alinkę przekazano w końcu „niekoszernej” ciotce. Brawurowo przeżyła wojnę, tyle że teraz była kłębkiem nerwów.
– Sala była w ciąży i miała już papiery na wyjazd do Izraela. Przeze mnie, bo mnie nie było w tych papierach, nie wyjechała. Nie mogła mi tego wybaczyć. Kochałam ją i panicznie się jej bałam. Tłukła mnie, miałam takie sińce na rękach, że latem chodziłam w bluzkach z długimi rękawami. Byłam nieustannie sparaliżowana strachem. Starałam się, jak mogłam, żeby mnie pokochała. Pamiętam, była w ciąży, wokół ciemno, wzięła mnie za rękę, bo dokądś się śpieszyłyśmy, a ja marzyłam, żeby to trwało jak najdłużej, żeby trzymała moją rękę. Nigdy mnie nie objęła. Nie żeby mnie nienawidziła, ale uważała, że jestem źródłem wszystkich jej problemów. Zapytałam ją kiedyś, czy mogę do niej mówić „mamo”. Odpowiedziała, że matka jest tylko jedna i jeśli ona nie żyje, jej dzieci też nie powinny żyć. Jeżeli coś dziś skłania mnie do płaczu, to nie utrata rodziców, tylko czas spędzony z Salą, między ósmym a czternastym rokiem, najgorszy okres w moim życiu. Chciałam wrócić do Kosa. Pewnego dnia, mogłam mieć wtedy dziewięć lat, uciekłam. Doszłam do stacji kolejowej. Na peronach stało wiele pociągów. Pytałam ludzi: „Który z nich jedzie do Bogorii?”. Nikt nie wiedział, więc podeszłam do milicjanta. On zapytał: „Tak jedziesz sama? Gdzie masz bilet?”. Powiedziałam, że jestem Polką, że porwali mnie Żydzi, trzymają mnie siłą i chcę wrócić do moich prawdziwych rodziców. Milicjant zaprowadził mnie do budynku stacji, to był wieczór, powiedział, żebym poczekała na ławeczce, kupi mi bilet. Po jakimś czasie zjawił się wujek, mąż Sali. Milicjant mnie zdradził. Wujek był dla mnie miły, ale bał się żony. Kiedy Sala go zapytała: „Czy ją ukarałeś?”, a on odpowiedział: „Nie”, kazała mu wziąć pas i mnie zbić. I on to zrobił. Było mi go szkoda.
– Chciała pani uciec do Kosa, czyli nie uwierzyła pani, że to on zabił pani rodziców?
– Uwierzyłam. Ale jednocześnie pamiętałam, że byłam u nich szczęśliwa. Rodzice mieli pieniądze, mieli złoto. Po wojnie Kos kupił konie. Nie zapytałam nigdy, czyj był dom, w którym mieszkaliśmy. Nie chciałam źle o nich myśleć, oni mnie uratowali, oni mnie kochali. Może sami nie zabili, tylko donieśli Niemcom? Raz byłam w Polsce, z synem w 2001 roku. Odwiedziłam starszą kobietę, która mnie pamiętała, zapytałam ją o Kosa, odpowiedziała: „Dzikie zwierzęta zabijają”. Jako dziecko nie zadawałam sobie pytań. Nie pamiętam, żebym chociaż raz zastanawiała się nad tym, dlaczego inni mają rodziców, a ja nie. Gdzie były wtedy moje pytania? Żyłam w czasie teraźniejszym. Pierwszy raz zobaczyłam zdjęcie mamy, kiedy miałam dwadzieścia trzy lata. Zanim ujrzałam ją na zdjęciu, tak podobną do mnie w jej wieku, nie byłam wcale pewna, że jestem tym, kim jestem.
W 1956 roku wraz z Salą i jej rodziną – Sala miała już dwoje dzieci – wyjechała do Izraela.
– Byłam dla Sali pyłkiem, nikim. Przewiozła mnie i oddała.
Oddała ją ciotce Mali, tej, która pisała z obozu dla dipisów, że Alinka jest jej jedyną nadzieją w życiu i chce ją mieć za własną córkę. Teraz mieszkała w Tel Awiwie i Alinka nie była już jej jedyną nadzieją.
– Mala wyszła drugi raz za mąż, mieli dziecko, cztery lata młodsze ode mnie, którego nie znosiłam. Mala miała religijnego kuzyna w Hajfie, nazywał się Chil Goldman. Przyjechał do Izraela w latach trzydziestych, zapomniał polskiego, nie nauczył się hebrajskiego, mówił tylko w jidysz. Jemu mnie oddała. Zapisał mnie do szkoły religijnej. Byłam dobra z matematyki i czasami chciałam się odezwać, ale nie znałam hebrajskiego. Nauczycielka powiedziała, że nie mogę mieć na imię Alinka, i dała mi do wyboru trzy inne imiona: Lea, Yael, Ilan. Powiedziałam „Yael”, ona mi dała Ilan. Znała polski i była jedyną osobą, która dużo ze mną rozmawiała. Radziła mi kibuc. Wujek był gotowy zgodzić się tylko na kibuc religijny, ale ja się uparłam i w końcu zaakceptował inny, Kefar Masaryk, blisko Akki, gdzie mieszkała Sala. Więc w 1957 roku zamieszkałam w kibucu. Któregoś dnia trzy lata później, w dniu urodzin młodszej córki Sali, kupiłam jej prezent i pojechałam ich odwiedzić. Drzwi otworzyła mi obca kobieta, powiedziała: „Pomyliłaś adres”. Trzy miesiące wcześniej wyemigrowali do Kanady, nie dali mi nawet znać, nie zostawili adresu.
Tytuł i skróty od redakcji
Książka Anny Bikont „Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie” ukaże się 23 lutego w Wydawnictwie Czarne
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com