Chełmno, zapomniany wstęp do Zagłady
Jędrzej Słodkowski
Ciężarówka Magirus-Deutz odnaleziona w 1945 roku niedaleko obozu w Chełmnie. W takich samochodach gazowano więźniów spalinami (Fot. domena publiczna)
Chudzi, starzy, słabi mieli więcej szczęścia. Doba, dwie i do piachu. Silni i zdrowi żyli na tyle długo, żeby wrzucać w ogień rodziców, żony, dzieci. – Zasadniczo panował wśród nas dobry nastrój – wspominał członek załogi obozu śmierci w Chełmnie nad Nerem.
.
Sądny dzień w Brzezinach nadszedł 15 maja 1942 roku. Do getta przyjechali z Łodzi policjanci i lekarze. Likwidacja. Zaczęli od tych, z których nie było wiele pożytku. Kobiety z dziećmi do dziesiątego roku życia zebrali w jednym domu.
W nocy przyjechał z kompanami szef Hans Biebow, kierownik zarządu getta w Łodzi. Byli pijani i weseli. Wybili okna, wyciągnęli pejcze. Ciężko pobitym kobietom odebrali dzieci i wpakowali je na wozy.
O świcie transport przyjechał na stację w Gałkowie. Biebow kazał zatrzymać wozy 10 m od torów i ogłosił zawody w rzucaniu dziećmi do wagonów. Znam tę stację – to rodzinna wieś mojej mamy, tory biegną na nasypie. Jeden ze zmuszonych do rozładunku żydowskich policjantów wspominał: “Wkrótce zmęczyliśmy się i nie byliśmy już w stanie rzucać tak daleko. Dlatego też część dzieci upadła na twardą ziemię między wozami a wagonami i widziałem, że główki niektórych rozbijały się przy uderzeniu. Biebow i towarzyszące mu Niemki [sześć SS-manek] pękali ze śmiechu”.
Niemcy włączyli się do zabawy, a nawet ją urozmaicili: najpierw rozrywali dzieci i dopiero potem rzucali szczątkami. Na koniec wokół torów leżało ponad 40 martwych lub połamanych ciałek.
Ale te dzieci, które przeżyły, miały mniej szczęścia. Pojechały do Chełmna.
Manufakturka
W nocy z 17 na 18 stycznia 1945 roku Niemcy zlikwidowali obóz zagłady w Kulmhof. Rano opuścili wieś, która znowu stała się Chełmnem nad Nerem. 70. rocznica tego wydarzenia przeszła kompletnie niezauważona. W samym Chełmnie odbyła się jedynie skromna uroczystość.
Zaskakujące, bo przecież SS-Sonderkommando Kulmhof było pierwszym obozem utworzonym przez nazistów wyłącznie po to, by mordować ludzi. Jedynym, który został zamknięty i ponownie otwarty. Jedynym, w którym gazowano w samochodach.
Od innych obozów śmierci różnił się także tym, że powstał z lokalnej inicjatywy, aby zlikwidować lokalny “problem”. Byli nim Żydzi mieszkający w tzw. Kraju Warty, czyli na ziemiach polskich wcielonych do Rzeszy: w Łódzkiem, w Wielkopolsce i na Kujawach. Kulmhof stał się laboratorium, w którym naziści testowali i doskonalili metody mordowania na przemysłową skalę.
W dokumencie “Shoah” Claude’a Lanzmanna Franz Suchomel, członek załogi obozu w Treblince, mówi: “Auschwitz było fabryką! A Treblinka – prymitywną, ale wydajną linią produkcyjną śmierci”. I dodaje, że jednego dnia w Treblince “przerabiali” od 12 do 15 tys. Żydów. Jak wobec tego nazwałby Chełmno, którego załoga mawiała: “Ein Tag – ein Tausend” (jeden dzień – jeden tysiąc)? Manufakturką?
Może właśnie dlatego, że obóz w Chełmnie miał stosunkowo niewielką “moc przerobową” oraz stosowano w nim metody pionierskie i nierzadko zawodne, a załoga miała sporą swobodę działania, przemysł śmierci przybrał tu postać wyjątkowo bestialską, niczym z najkoszmarniejszych horrorów gore pełnych krwi, mięsa i wnętrzności.
Kawa z gazem
Preludium Kulmhof – i Zagłady – był program wymordowania niepełnosprawnych umysłowo, chorych nerwowo i niedołężnych. Naziści pracowali nad nim już od 1933 roku, ale dopiero po napaści na Polskę rozpoczęli tajną akcję pod kryptonimem “T4”. Zabijali w sześciu ośrodkach różnymi metodami. Na przełomie lat 1939 i 1940 przeprowadzili pokazowy test. Jednej grupie pacjentów podano zastrzyki, drugą zagazowano czadem. Wygrało gazowanie.
W tym czasie gazu używała już specjalna jednostka SS, Sonderkommando Lange – od nazwiska jej szefa, 30-letniego Herberta Langego – przeprowadzająca akcję “T4” w Kraju Warty. Chorzy ze szpitala psychiatrycznego w podpoznańskich Owińskach zostali zagazowani w więzieniu gestapo w Poznaniu. W grudniu 1939 roku Lange zastosował innowację: gazujący samochód, który ułatwiał mordowanie ludzi na większym obszarze. Zagazowanie około stu ludzi zajmowało kilkanaście minut. Z pojazdu wysypywały się powykręcane, sczepione ze sobą ciała umazane ekskrementami i wymiocinami. Ludzie deptali się i miażdżyli nawzajem, odgryzali sobie uszy, nosy. Na pudle ciężarówki widniało logo Kaiser’s Kaffee Geschäft, przedwojennego niemieckiego odpowiednika Starbucksa.
Akcja “T4” przyniosła Rzeszy, jak wyliczył skrupulatny urzędnik, 880 mln marek; pozwoliła np. zaoszczędzić 13,5 mln kg mięsa, którym nie trzeba było karmić chorych. Ale tajemnicy nie dało się utrzymać, oburzenie rodzin i protesty niemieckich Kościołów były tak wielkie, że Hitler musiał formalnie przerwać program.
Żeby nie umierali z głodu
Sonderkommando Lange krótko odpoczywało od “przerabiania” ludzi.
Arthur Greiser, namiestnik Kraju Warty, postawił sobie ambitne zadanie uczynienia z jego prowincji “wzorowego okręgu Wielkiej Rzeszy Niemieckiej”. Problem w tym, że Niemcy stanowili tam kilka procent populacji. Trzeba było więc pozbyć się Polaków i Żydów, by zrobić miejsce dla osadników. Polaków zamierzano wysiedlić do Generalnej Guberni, ale wyrzucenie 4 mln ludzi okazało się operacją zbyt skomplikowaną. Zorientowano się też, że bez polskiej siły roboczej załamałaby się lokalna gospodarka.
Żydów Greiser zamknął w gettach, które w Kraju Warty tworzono nawet we wsiach. Następnie zamierzał skoncentrować wszystkich zdrowych dorosłych w jednym wielkim obozie pracy (stało się nim getto w Łodzi), kobiety – wysterylizować, a resztę – wymordować. “Istnieje ryzyko, że nadchodzącej zimy nie wszystkich Żydów uda się wykarmić. Należy uczciwie rozsądzić, czy nie bardziej humanitarnie byłoby usunąć niezdolnych do pracy Żydów za pomocą jakiegoś szybko działającego urządzenia. Byłoby to w każdym razie mniej nieprzyjemne niż dopuszczenie, by konali z głodu” – pisał w lipcu 1941 roku Rolf-Heinz Höppner, szef Głównego Urzędu Migracji w Poznaniu, do Adolfa Eichmanna z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy.
Adolf Hitler zezwolił Greiserowi na wcielenie tego humanitarnego planu między lipcem a wrześniem 1941 roku, czyli dobrych kilka miesięcy przed konferencją w Wannsee. 20 stycznia w tej rozkosznej berlińskiej dzielnicy, w willi z widokiem na jezioro Großer Wannsee, nazistowscy dygnitarze podjęli decyzję o “ostatecznym rozwiązaniu europejskiej kwestii żydowskiej”.
W tym czasie 400 km na wschód pełną parą działał już pierwszy obóz zagłady.
Proszę państwa do wapna
Sonderkommando Lange grasowało po Kraju Warty od sierpnia 1941 roku. Tym razem miało do czynienia z ludźmi w pełni władz umysłowych, którzy mogliby się buntować. Lange musiał się dopiero nauczyć manipulowania Żydami w taki sposób, by sami potulnie weszli do grobów. I tak Żydom z gett w powiecie konińskim opowiadano, że jadą pracować na roli nad Morze Czarne. Musieli nawet zapłacić za badania lekarskie stwierdzające zdolność do pracy. W transporcie Niemcy traktowali ich uprzejmie – po czym gazowali w lesie.
Lange sprawdzał efektywność różnych metod masowego mordowania. W getcie w Zagórowie wypróbował metodę, przy której gazowanie rzeczywiście wydaje się humanitarne: gotowanie.
Nadzy Żydzi musieli wskoczyć do dołu z niegaszonym wapnem, do którego wlano wodę. Widział to Mieczysław Sękiewicz, zabrany z więzienia do pomocy przy zbieraniu ubrań: “Ludzie zaczęli się żywcem w dole gotować, powstał tak niesamowity krzyk, że my, którzy siedzieliśmy przy ubraniach, darliśmy szmaty i wtykaliśmy sobie w uszy. Do strasznego krzyku gotujących się w dole dołączył się niesamowity krzyk i lament Żydów, którzy czekali na swoje stracenie. To trwało może dwie godziny, może i dłużej”.
Sękiewicz wspominał także o gestapowcu, który odebrał Żydówce dziecko i roztrzaskał jego główkę o auto, “a gdy matka krzyczała, cisnął w nią główką tego dziecka tak, że mózg zalepił jej usta, następnie wziął coś jakby wapno czy gips z auta i tym zamazał jej usta”. Inny Niemiec zerwał z Żydówki ubranie i nagą powiesił za ręce na drzewie. Finką “pociął jej prawą pierś na plasterki, po czym rozciął jej brzuch i grzebał się we wnętrznościach”.
Po tej rozgrzewce Lange doszedł do wniosku, że najłatwiej i najprościej będzie jednak Żydów mordować w jednym miejscu przy użyciu samochodów, ale trujących nie tlenkiem węgla, który wymagał ciągłych dostaw, lecz spalinami. Na miejsce stałego obozu Lange wybrał Chełmno nad Nerem. Zadecydowała dogodna lokalizacja: wieś mieściła się przy mało ruchliwej, ale wyasfaltowanej szosie i kolejce wąskotorowej. Sonderkommando, liczące kilkunastu funkcjonariuszy SS i SD oraz kilkudziesięciu policjantów z Schutzpolizei, zarekwirowało najlepsze domostwa i budynki we wsi, kościół i zaniedbany pałac.
Śmierć za pokwitowaniem
7 grudnia z getta w Kole przyjechali do Chełmna pierwsi Żydzi. W następnych tygodniach przychodziły transporty m.in. z Kłodawy, Izbicy Kujawskiej, Łodzi. Na początku stycznia z łódzkiego getta wysłano ponad 4 tys. Romów schwytanych wcześniej w Europie Zachodniej, w maju – 11 tys. Żydów z Niemiec, Austrii, Luksemburga i Czech. Sonderkommando prowadziło z ofiarami psychologiczne gierki. Podczas transportu esesmani głośno prosili szoferów, by podczas jazdy uważali na chorych.
Eksterminacja przebiegała mniej więcej tak: kolejne grupy witał pod pałacem oficer, czasem przebrany za lekarza. Zapowiadał ludziom, że zostaną skierowani do pracy, ale muszą się umyć i odwszyć. W środku proszono ich o zdjęcie ubrań i oddanie w depozyt – z początku za pokwitowaniem! – wartościowych przedmiotów. Następnie podążali do łaźni, czyli naczepy gazującego auta sprytnie połączonej z pałacowym korytarzem.
Komora na kołach wyjeżdżała na szosę, by po kilku kilometrach skręcić w gęsty las niedaleko wsi Rzuchów. Po wszystkim kilku Żydów wyrzucało ciała z samochodu i układało je w mogiłach “na waleta”. Gdy poskręcanych rąk i nóg nie dało się ułożyć, robotnicy musieli je odrąbać i upchnąć w szparach pomiędzy korpusami. Każdego dnia “przerabiano” w ten sposób pięć-dziesięć transportów po 80-120 osób każdy.
Ci, którzy nie trafili do łaźni, ryli groby w zmrożonej ziemi, sortowali i przeszukiwali ubrania ofiar, robili bicze dla esesmanów.
Samochody-komory często się psuły. W relacjach mieszkańców Chełmna pojawiają się opowieści o wrzaskach dobiegających z pudła, gdy auto zepsuło się na szosie. Pracę esesmanom utrudniali też konający w mękach pasażerowie. Któregoś razu tak rozkołysali ciężarówkę, że się wywróciła, a z naczepy wylecieli nadzy ludzie. Aby uniknąć takich kłopotów, gazowanie zaczęto przeprowadzać już przy pałacu.
Ja tu tylko pilnuję
Za trudne warunki pracy należała się rekompensata. Członkom Sonderkommando przysługiwały dodatkowe porcje alkoholu i papierosów. Zmęczony funkcjonariusz musiał odreagować, przymykano więc oczy na huczne zabawy i lejącą się strumieniami wódkę. Na libacje sprowadzano pielęgniarki z Koła, które nad ranem kompletnie pijane wyrzucano na szosę. “Zasadniczo panował wśród nas dobry nastrój” – zeznawał potem jeden z esesmanów.
Wpływ na rozrywkową atmosferę miała zmiana kierownictwa: Langego zastąpił 30-letni Hans Bothmann. Awans na szefa Sonderkommando Kulmhof zbiegł się z innym radosnym wydarzeniem w jego życiu: narodzinami drugiego dziecka. Po przyjedźcie do Chełmna Bothmann pił na umór przez trzy dni.
Młody ojciec lubił się bawić z podwładnymi w “polowanie”. Niemcy kazali biegać więźniom, a z podwładnymi umawiali się, w którą część ciała muszą trafić. Pewnego dnia Bothmann pochwalił się, że już przed śniadaniem odstrzelił nosy trzem Żydom. Adiutant i szofer komendanta Walter Burmeister także szlifował umiejętności strzeleckie: zmuszał więźniów, by trzymali przy czołach lusterka, i usiłował w nie trafić z 50 m.
Pewien ocalony wspominał, że spośród niemieckich funkcjonariuszy tylko jeden wykonywał swoją pracę bez entuzjazmu. Inni zanotowali, że dobrych było trzech Niemców. Jeden z policjantów pozwalał nawet wychodzić więźniom do ogrodu i zbierać maliny, gdy w pobliżu nie było esesmanów, dawał im chleb, gazety, a nawet odmówił egzekucji, argumentując, że jest tylko strażnikiem.
Premia w naturze
Sonderkommando miało tyle obowiązków, że do najgorszej roboty musiało znaleźć sobie pomocników. Już na początku istnienia jednostki Lange zgarnął z poznańskiego więzienia kilku Polaków; podczas akcji “T4” kopali w lasach groby dla umysłowo chorych. Początkowo robili to także w Chełmnie, jednak z czasem dostali bardziej odpowiedzialne zadania: rekwirowali przyjezdnym wartościowe rzeczy, eskortowali robotników, tłumaczyli przemówienia esesmanów, tankowali samochody. Niemcy darzyli ich zaufaniem: mogli się swobodnie poruszać po Chełmnie i okolicy, we wsi mieli dziewczyny. Wynagradzano ich wódką. Podkradali też drobne kosztowności i pieniądze z pożydowskiego mienia. Czasem w nagrodę pozwalano im wybrać Żydówkę z transportu i zabawić się z nią w pałacowej komnacie.
Nastoletni wówczas Henryk Mania po wojnie twierdził, że on i koledzy nie uciekli obozowej załogi w obawie o los bliskich. Ale Henryk Maliczak nie pamięta, żeby Niemcy komuś grozili. “Obiektywnie stwierdzić muszę, że powodziło nam się wówczas dobrze” – zeznawał po wojnie.
Na zdjęciu z 1942 lub 1943 roku niemieccy policjanci i Polacy piją pod pałacem piwo. Pełna komitywa.
W PRL władze wszczynały dochodzenie przeciwko Mani i Maliczakowi, którzy przeżyli wojnę i zostali w kraju, ale nigdy nie postawiły zarzutów. Dopiero w 2001 roku Henryk Mania dostał osiem lat za pomoc w ludobójstwie.
Nadczłowiek traci nos
Nieliczni więźniowie obozu, których Niemcy używali jako pomocników w eksterminacji lub rzemieślników, mieli na nogach kajdany i byli nieustannie pilnowani, ale próbowali szczęścia.
Niejaki Finkelsztajn z Pabianic wśród zwłok, które wrzucał do krematorium, rozpoznał siostrę. Spaliny nie były doskonałą trucizną, zdarzało się, że ofiary żyły, gdy wyciągano je z samochodu. Krzyknęła: “Bandyto, ja jeszcze żyję!”. Wieczorem Finkelsztajn zdjął łańcuch z nogi i uciekł. Pomógł mu w tym jeden z “dobrych” Niemców, ale zauważyli go polscy chłopi. Ten, który go złapał, dostał sto marek.
Uciec z Chełmna i przeżyć udało się tylko sześciu więźniom.
Ostatnim dwóm – w noc likwidacji. Niemcy wyprowadzali Żydów ze spichlerza piątkami i rozstrzeliwali ich na podwórzu. Rzeźnik Mordechaj Żurawski rzucił się do ucieczki, wymachując podwędzonym z kuchni nożem. Jednemu z Niemców obciął nos, drugiemu ucho, przedostał się do sąsiedniej wsi i schował w stodole.
Pozostali obezwładnili jednego z katów, odebrali mu broń i zastrzelili go. Zginął także strażnik. Wtedy Niemcy podpalili spichlerz.
Z zamieszania skorzystał 14-letni Szymon Srebrnik, który przetrwał rozstrzelanie: kula przeszła przez szyję i wyszła ustami. Był faworytem Waltera Burmeistera (tego od strzelania do lusterek), raz usłyszał nawet: “Kiedy skończy się wojna, możesz się ze mną zabrać do domu. Będziesz moim synem”. Mógł chodzić nad rzekę po wodę i liście dla królików hodowanych przez Bothmanna, czasem nawet pływał łodzią po Nerze (Lanzmann odtwarza to w pierwszej scenie “Shoah”).
Srebrnik wyczołgał się poza obóz. Ukrył się w stodole, zaopiekowali się nim Polacy.
Obaj uciekinierzy zdążyli się już pożegnać z życiem. W testamencie spisanym przez ostatnich więźniów Chełmna Żurawski zanotował: “Teraz zostałem sam i oczekuję dnia, kiedy pójdę do raju”. Srebrnik: “Krew moja nie daje mi spokoju, żąda zemsty, ale co mogę zrobić? Jestem za słaby, żeby coś zrobić, i zmuszony umierać, zabierając swoją tajemnicę do grobu”.
Rzemieślnik Izrael Bełchatowski, który nie miał tyle szczęścia co oni, zostawił wiadomość dla brata mieszkającego w ZSRR: “Mendel! Ja ciebie dobrze znam i wierzę, że tutaj przyjdziesz i popatrzysz na ten kościół i ten las”.
Wsypcie ich do Warty
Wiosną 1942 roku trupy zaczynają gnić, mogiły wybrzuszają się od gazów rozdymających ciała. Aż trudno uwierzyć, ale Greiser i Lange, realizując tak śmiały plan, nie pomyśleli o konsekwencjach grzebania płytko w ziemi dziesiątek tysięcy ludzi. Straszliwy smród niesie się na 15 km. Trzeba zawiesić gazowanie.
Do Chełmna przyjeżdża Paul Blobel, wcześniej szef jednego ze Einsatzkommando działających na terenie ZSRR, a teraz szef operacji “1005” polegającej na maskowaniu masowych mordów. Tu ma warunki do eksperymentów. Najpierw próbuje wysadzać groby bombami termitowymi, ale gdy rozrzuca fragmenty trupów po drzewach i podpala las, dochodzi do wniosku, że zwłoki należy po prostu wykopać i spalić.
Najpierw więźniowie kopią w lesie rzuchowskim prymitywne paleniska. Potem Blobel testuje kamienną spopielarnię. Wreszcie każe zbudować dwa krematoria z prawdziwego zdarzenia. Żydowscy robotnicy wygrzebują nadgniłe mięso i wrzucają je do pieca, a kości, które nie rozpadły się w ogniu, mielą w specjalnej maszynie. Popiół i pył kostny wsypują do mogił, rozrzucają po okolicy albo wrzucają do Warty.
Po opanowaniu sytuacji do Chełmna znów zaczynają zjeżdżać transporty, aż w połowie września 1942 roku Arthur Greiser uznaje plan za zrealizowany: mniejsze getta zlikwidowano, a łódzkie po Wielkiej Szperze, czyli wywiezieniu za jednym zamachem starców, dzieci i chorych, stało się de facto obozem pracy. Przez kilka następnych miesięcy w Chełmnie trwają ekshumacje i sortowanie ubrań, aż na początku marca 1943 roku Greiser zaprasza całą załogę na imprezę pożegnalną do Koła. Pierwszy etap działalności obozu w Chełmnie kończy się libacją i wysadzeniem pałacu w powietrze, z ludźmi, prawdopodobnie żydowskimi robotnikami, w środku. Specjalista od eksplozji Paul Bobel znów nawala, bo niszczy tylko część pałacu.
Sonderkommando Kulmhof zostaje wcielone do Waffen-SS i skierowane na front na Bałkany.
Buty dla znękanej Rzeszy
Mija niecały rok i Bothmann wraca do Chełmna. Greiser, naciskany przez szefa SS Heinricha Himmlera, musiał przystać na likwidację przynoszącego mu zyski getta w Łodzi. Uznano, że pozostałych przy życiu najwygodniej będzie zgładzić w Chełmnie.
Pałacu już nie ma i żydowscy robotnicy kwaterują w spichlerzu. Za rozbieralnię dla ofiar robią drewniane baraki. W lesie rosną dwa nowe krematoria, tym razem podziemne, bez kominów.
W ostatniej dekadzie czerwca 1944 roku z Łodzi odjeżdżają pierwsze transporty. – Jedziecie do Rzeszy odgruzowywać miasta po nalotach – słyszą Żydzi.
Wiwatują, gdy słyszą to samo w powitalnej mowie w Chełmnie. To tylko punkt przeładunkowy przed wyjazdem do Monachium, Kolonii czy Lipska, jeszcze tylko drobna formalność: trzeba się rozebrać do badania lekarskiego i kąpieli.
Po zagazowaniu ponad 7 tys. ludzi transporty ustają. Jest połowa lipca, Armia Czerwona zbliża się do Wisły, a w Łodzi wciąż wegetuje około 50 tys. Żydów. Obóz w Chełmnie ma zbyt małe moce przerobowe, więc kieruje się ich do Auschwitz. W Warszawie wybucha powstanie, Rosjanie stają nad Wisłą, Niemcy w tym czasie opróżniają łódzkie getto – kończą pod koniec sierpnia. Sonderkommando Kulmhof staje się bezużyteczne, ale Bothmann nie zamierza znów wylądować na froncie i nie kwapi się z zamknięciem obozu. W spichlerzu pozostawia 47 żydowskich robotników i rzemieślników, żeby sortowali dobytek ofiar i reperowali tak potrzebne niemieckim cywilom ubrania i buty.
Dopiero 17 stycznia, gdy słychać już działa, Hauptsturmführer pali dokumenty, rozstrzeliwuje załogę spichlerza i zarządza ewakuację.
Obóz? Jaki obóz?
Nie wiem, czy Mendel Bełchatowski przyjechał, jak prosił brat, popatrzeć na kościół w Chełmnie i polanę w lesie rzuchowskim. Ja przyjechałem.
I dopiero na tej polanie dotarła do mnie istota Zagłady. Widziałem baraki i piece Auschwitz, Dachau, Stutthofu, Majdanka. Ale Zagładą jest właśnie to nic znajdujące się przede mną. Soczysta trawa, bujne drzewa, ptaki – i nic więcej, żadnego śladu tamtych Mordechajów, Chajek, Rebek, Jakubów. Tak, jak chcieli Lange, Bothman, Biebow.
“Byliście kiedyś w Chełmnie?” – pytam od tamtego czasu łódzkich znajomych. Nie był nikt. To nic, bez samochodu trudno tam dotrzeć. Ale wielu – wykształconych, oczytanych, obeznanych z historią, mieszkających w pożydowskich mieszkaniach – w ogóle nie wiedziało, o co pytam. Gdy przeniosłem się do Warszawy, było jeszcze gorzej. O Chełmnie mało kto słyszał.
Zgładzono tam, według różnych szacunków, od 150 do 225 tys. ludzi. Oprócz Żydów (w przeważającej części obywateli Polski) byli to także Romowie, jeńcy radzieccy, czeskie dzieci z Lidic zamordowane w odwecie za zamach na Reinharda Heydricha, protektora Czech i Moraw, dzieci z Zamojszczyzny, młodzież z łapanki we Włocławku.
Skąd ta niepamięć?
Zginęliśmy, koledzy
Postawiony w Chełmnie w latach 50. skromny pomnik “upamiętniał – jak pisze amerykański historyk Patrick Montague, autor pierwszej książkowej monografii obozu, wydanej dopiero w 2014 r. – 52 Polaków i 82 dzieci z Czechosłowacji, a nie wspominał o 350 tys. […] żydowskich ofiar” (na tyle wówczas szacowano liczbę ofiar).
Upamiętnienia doczekał się też las rzuchowski. W 1964 roku z wielką pompą, pod transparentami domagającymi się “ukarania zbrodniarzy wojennych” i “zaprzestania rewizjonistycznej i odwetowej polityki przez NRF”, odsłonięto pomnik – wielką, grubą betonową płytę wspartą na pięciu stożkowatych kolumnach. Na jej boku wyryto fragment listu ostatnich więźniów Chełmna. W oryginale brzmi on tak: “Odezwa do naszego przyszłego narodu Określam wam życie narodu żydów z roku 1939 IX. do I.XII.1944 w jaki sposób nas zagnębili Wzięto nas od starca do niemowlęta między miasteczkami Koło a Dąbia wzieto nas do lasu tam nas gazowano [nieczytelne] rozstrzeliwano i spalili. Otóż prosimy aby nasi przyszli bracia [nieczytelne] na naszych morderców niemców Światkowie naszego gnębienia są polacy, którzy mieszkają w tej okolicy. Jeszcze raz prosimy o rozgłoszenie tego morderstwa na całym świecie do każdej redakcji. Pisali to ostatni żydzi którzy tu wyginęli Żyliśmy do dnia I XII 1944 Zginęliśmy Koledzy”. Tekst wykuty na monumencie skrócono i przeredagowano, usuwając z niego wzmiankę o żydowskiej narodowości ofiar.
“Zginęli tu Polacy, Żydzi, Cyganie, Czesi, jeńcy radzieccy i obywatele innych państw” – informowała w 1969 roku broszurka poświęcona obozowi w Chełmnie. Podobną kolejność podawał – na półtorej strony (!) poświęconej Zagładzie – mój 350-stronicowy podręcznik do historii XX w. dla klasy ósmej, z którego uczyłem się 31 lat później.
Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi od kilku lat organizuje wyjazdy do Chełmna, szkoli przewodników. Pracownicy muzeum byłego obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem edukują uczniów z okolicznych szkół. Ale w muzeum usłyszałem: “Przyjeżdżają do nas wycieczki z Niemiec, Francji, Izraela. Zwiedzający z Polski to margines”. To było trzy i pół roku temu. Może coś się zmieniło?
* * *
“Musimy zrozumieć Chełmno nie tylko jako koszmarny epizod w dziejach ludzkości. Jest to także jasne ostrzeżenie przed tym, co może się stać, jeśli nie zachowamy nieustannej wrażliwości na odczłowieczanie innych” – pisze Montague.
Ale ja chcę pamiętać o Chełmnie z jeszcze jednego powodu: żeby nie dać satysfakcji Greiserowi i Bothmannowi, Himmlerowi i Biebowowi. I na złość ich miłośnikom, którzy kiedyś ścigali mnie po ulicach łódzkiego Śródmieścia, bo miałem niewłaściwą fryzurę i buty, a dziś wzywają do kwaterowania uchodźców wojennych w Auschwitz.
Pomnik w lesie rzuchowskim odsłonięto w 1964 roku.
Wśród oficjeli na otwarciu był m.in. Jan Szydlak, I sekretarz komitetu wojewódzkiego w Poznaniu, oraz Leopold Domb, przewodniczący Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce, “który podziękował władzom partyjnym i państwowym oraz społeczeństwu za troskę, jaką otaczane są miejsca uświęcone męczeństwem i krwią ofiar hitleryzmu”.
Trzy i pół roku później, podczas wydarzeń marcowych, Szydlak grzmiał : “Sojuszowi imperializmu zachodnioniemieckiego z imperializmem izraelskim (…) służy działalność syjonistów w naszym kraju. (…) Nie ma wśród nas miejsca dla ideologicznych dywersantów, dla syjonistów popierających się nawzajem w zwalczaniu socjalizmu”. Po Marcu awansował.
Leopold Domb natomiast, jak notowała bezpieka , “ociągał się z wydaniem deklaracji potępiającej agresję Izraela”. Pod presją zrezygnował ze stanowiska, został wyrzucony z PZPR, a po przymusowej trzech synów i żony sam złożył podanie o wyjazd do Izraela.
Domb, bardziej znany jako Leopold Trepper , był inwigilowany już od 1967 r., kiedy we Francji ukazała się popularna książka o Czerwonej Orkiestrze, stalinowskiej siatce szpiegowskiej w III Rzeszy. Domb-Trepper był twórcą tej grupy, a gdy wpadł, zgodził się na współpracę z Abwehrą. Po wojnie dziesięć lat przesiedział na Łubiance. Polskie władze wypuściły byłego stalinowskiego superszpiega dopiero w 1973 r., pod naciskiem światowej opinii.
Korzystałem m.in. z: Patrick Montague, “Chełmno. Pierwszy nazistowski obóz zagłady”, Wołowiec 2014; “Chełmno nad Nerem”, Warszawa 1969; Władysław Bednarz, “Obóz straceń w Chełmnie nad Nerem”, Warszawa 1946; “Mówią świadkowie Chełmna”, Konin-Łódź, 2004; artykułu “Wielka gra o ‘Czerwoną Orkiestrę'” Piotra Maszkowskiego (“Odkrywca”), sądowych protokołów zeznań Henryka Mani i własnych tekstów o akcji T4 w “Gazecie Wyborczej”
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com