Punkt Zbiorki Darów dla uchodźców z Ukrainy. Poznań MTP, 3 marca 2022 (Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Wyborcza.pl)
Uchodźców będzie 5 milionów i oni, w przeciwieństwie do Irakijczyków, nie wyjadą do Niemiec
laus Bachmann
Ukraińcy w Polsce zasilą szeregi partii lewicy i populistycznej prawicy
.
W tydzień przez polskie granice przeszło tylu uchodźców, ilu przez granicę austriacko-niemiecką w miesiąc jesienią 2015 roku. Tym razem nikt nie ostrzegł, że mogą przywlec zaraźliwe choroby, nikt nie odkrył u nich „dewiacji w kierunku zoofilii” i nikt ich nie uważa za terrorystów. Rząd Polski wpuścił wszystkich.
Przez Polskę przetacza się podobna fala entuzjazmu, życzliwości i empatii jak jesienią 2015 przez Niemcy.
Skąd wziąć mieszkania dla 5 milionów
Owo pospolite ruszenie, które się obecnie przetacza przez Polskę, niesamowicie poprawia wizerunek Polski i Polaków na świecie – ale z kilku powodów jest bardzo problematyczne. Jest tak bardzo oddolne, spontaniczne i żywiołowe, że nie da się tego długo podtrzymywać. I przez to jest też mało skuteczne. Samorządy wzywają mieszkańców, aby robili zakupy żywności i środków higienicznych dla ostrzeliwanego Kijowa. Tysiące ludzi rusza wtedy do supermarketów, kupuje po cenach detalicznych, co się da wynieść, zawozi to tysiącami samochodów do punktów zbiórki, gdzie trzeba to ponownie przepakować i ładować na ciężarówki, które potem przez środek miasta jadą do granicy. Gdyby samorządy wzywały do wpłacenia na określone konto, z którego samorząd wtedy kupuje – po cenach hurtowych, ewentualnie nawet z upustem – te same towary w handlu hurtowym, załadował je już odpowiednio zapakowane na ciężarówki w centrach logistycznych poza miastem, Kijów (albo inne ukraińskie miasto) otrzymałoby więcej pomocy w krótszym czasie za te same pieniądze, a darczyńcy mogliby swoje dary nawet odpisać od podatku.
Podobnie wygląda odbieranie uchodźców na granicy: tysiące kierowców zatyka drogi i szuka pasażerów. Już pojawiły się doniesienia o pierwszych napadach na uchodźców, którzy zbyt łatwowiernie wsiadali do samochodów, i organizacje charytatywne wzywają, aby uczciwi kierowcy kazali siebie i swoje prawo jazdy sfotografować pasażerom przed podróżą. Pomijam, że indywidualne odbieranie własnym samochodem jest bardzo sympatyczne, ale o niebo mniej ekonomiczne niż odbieranie uchodźców autokarami.
Zamiast społecznych komitetów pomocy powinien powstać jeden centralny sztab kryzysowy z udziałem przedstawicieli samorządów i organizacji społecznych, który koordynuje całą operację od momentu, kiedy ktoś przekracza granicę, do momentu, kiedy znajduje schronienie.
Na zasadzie „pospolitego ruszenia” można przyjmować kilka tysięcy ludzi, ale nie kilkaset. Polacy są w stanie co drugi dzień jechać do supermarketu i wozić dary do punktów zbiórki – ale czy będą w stanie to robić tygodniami i miesiącami? Wszyscy mają rodziny, pracę i ograniczone zasoby. Innymi słowy: w obliczu takiego kryzysu państwo nie może się ograniczyć do darmowych przejazdów dla Ukraińców i do kierowania ruchem na drogach wokół Przemyśla.
Już w pierwszym tygodniu walk Ukrainę opuściło prawie 900 tysięcy ludzi, większość przez Polskę. UNHCR oraz CIA szacują, że w następnych tygodniach ich liczba wrośnie do 5 milionów. Czy ich też chcemy odbierać indywidualnie i wozić własnymi samochodami po Polsce, aby ich umieścić w prywatnych mieszkaniach? Nie ma co liczyć – jak w 2015 roku – że i tak wszyscy jadą do Niemiec. Uchodźcy zawsze jeżdżą tam, gdzie mają krewnych i znajomych, którzy mogą im pomoc, gdzie jest praca. Bogatsi może wylecą do Kanady i USA, ale ukraińska klasa średnia zostanie w Polsce. Dlatego warto się zastanowić nad czymś, czego każdy polski rząd dotąd uniknął jak ognia: przyznaniem, że Polska jest krajem imigracyjnym i opracowaniem polityki integracyjnej.
Kto tu w ogóle przyjeżdża?
W ostatnich latach debatę publiczną w Polsce cechował podział na tych, którzy traktowali uchodźców i imigrantów jako wyzwanie humanitarne, i na tych, którzy traktowali ich jako potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego. Jedni i drudzy zazwyczaj mówią o nich pod jednym kątem tak samo: „oni”, w przeciwieństwie do nas. Traktują więc wszystkich migrantów jako jedną zwartą grupę, choć w przeciwieństwie do nas, którzy mamy własne państwo i możemy podejmować kolektywne decyzje, każdy imigrant może decydować tylko o sobie. Znikają w tym nazewnictwie też różnice między ludźmi. Polacy też nie są wszyscy tacy sami, to dlaczego traktujemy uchodźców, którzy często pochodzą z różnych krajów, jako zwartą grupę?
W przypadku Ukraińców polska opinia publiczna, media, komentatorzy i politycy już sobie poradzili. Wykształcił się wyraźny podział: „uchodźcami” są ci, którzy w 2015 roku przyjechali szlakiem bałkańskim, i ci, których Łukaszenka zwabił na Białoruś. To są podejrzani ludzie, o których niewiele wiadomo, a więc „oni”. Ukraińcy, którzy tak samo uciekają przed wojną jak Syryjczycy i Afgańczycy, nie są uchodźcami. Oni w polskich mediach i wypowiedziach polityków (opozycji i rządu) występują jako „Ukraińcy”.
Można by powiedzieć: dobre i to. Przecież w Polsce – i w obozie rządzącym – było mnóstwo ludzi jątrzących przeciwko Ukrainie i Ukraińcom, którzy swoje prorosyjskie poglądy zakamuflowali jako niechęć do „banderowców”, „nacjonalistów ukraińskich”, szermując „ludobójstwem na Wołyniu”. Problem tkwi gdzie indziej. Polacy są narodem etnicznym. Polska jest państwem narodowym Polaków. W walkach politycznych przeciwnikowi odmawia się bycia Polakiem, jeśli Polak albo Polacy robili coś złego, to tych złoczyńców wyklucza się symbolicznie z polskości. Przez takie etniczne okulary patrzy się na inne kraje: w Niemczech jest Polonia albo polska mniejszość, która jest taka jak my, tylko żyje na emigracji, w „obcym państwie”. Na Ukrainie mieszka mniejszość polska. Nie są to obywatele ukraińscy mówiący (czasami) po polsku, dla Polaków w Polsce są to Polacy na Ukrainie. Ale Ukraina jest narodem politycznym, nie etnicznym. Po ogłoszeniu niepodległości każdy, kto mieszkał na Ukrainie, miał prawo do obywatelstwa; dlatego dziś mieszkają tam obywatele ukraińscy mówiący po rosyjsku, po polsku, po rumuńsku, po rusińsku, po węgiersku, po bułgarsku, po turecku i gruzińsku. Należą do różnych wyznań, wśród których też są islam i judaizm.
Tylko na zachodniej Ukrainie – którą Polacy znają najlepiej – są środowiska, które lansują pogląd, że Ukraińcy to naród etniczny. Tak nie jest. Ludzie z ukraińskimi paszportami mogą być ateistami, katolikami, prawosławnymi z różnych patriarchatów, mogą być Rosjanami, których rosyjskie pociski wygnały ze swoich domów, mogą być Romami, Żydami. Innymi słowy: mityczne „multi-kulti”, które się na Zachodzie rzekomo nie sprawdziło, teraz zawita do Polski od wschodu.
Uchodźcy nie są biednymi ofiarami
W każdym kraju, który ma do czynienia z imigracją, na początku spierają się zwolennicy otwartych granic i humanitarnego podejścia z obrońcami bezpieczeństwa i porządku. Jedni widzą w uchodźcach tylko biedne ofiary, drudzy – tylko zagrożenie. Dopiero na następnym etapie ta oś się przesuwa: okazuje się, że imigranci mogą mówić za siebie, nie chcą być postrzegani jako ofiary, lecz jako panowie i panie swojego losu, chcą współdecydować, nie zagrażają nikomu, ale mają własne interesy, własny gust i bardzo nie lubią, kiedy się im nakazuje pokorę albo okazuje litość.
Okazuje się też, że ich obecność stwarza dużo konkretnych problemów, których nie da się zamieść pod dywan, udając, że „my” nic nie musimy zmienić, jeśli tylko „oni” dostosowują się do nas. Wtedy okazuje się na przykład, że to zwolennicy współżycia multikulturowego mimowolnie doprowadzają do gettoizacji i segregacji imigrantów albo że konserwatywni politycy stosują autorytarną politykę imigracyjną i liberalne metody integracji, a sami imigranci głosują na partie przeciwne imigracji.
Kiedy uchodźcy oddadzą sale gimnastyczne
Obecnie cała dyskusja kręci się wokół imigracji, to znaczy przyjmowania i ulokowania uchodźców. Samorządy umieszczą ich w szkołach, salach gimnastycznych, budynkach komunalnych i pustych biurowcach, jeśli sami nie znajdą sobie mieszkania. Tam będą materace i kuchnie polowe, a obywatele, przesiąknięci poczuciem obywatelskiego obowiązku i solidarności z Ukrainą przyniosą ubrania z drugiej ręki, gry dla dzieci i książki. Tak jak traktowali ofiary powodzi, tak jak samorządy i organizacje obywatelskie zajmują się migrantami na Podlasiu. Ale ofiar powodzi nie trzeba było integrować: oni byli obywatelami polskimi, znali język, obyczaje, ich dzieci chodziły do szkoły, rodzice pracowali. Migrantów przysłanych przez Łukaszenkę też integrować nie trzeba, absolutna większość jest już w Niemczech, część została „zawrócona” na Białoruś, liczba pozostałych jest zbyt mała, aby skłonić władze do opracowania polityki integracyjnej. Z Ukraińcami tak się nie da.
Rosja weźmie odwet za partyzantów?
Wyobrażamy sobie – i zwykli ludzie, i władze – że to imigranci potrzebują polityki integracyjnej. Nic bardziej błędnego: to społeczeństwu przyjmującemu polityka integracyjna jest potrzebna, aby rozwiązać konflikty i korzystnie zarządzać imigracją. Widać to już na samym początku. Kiedy uczniowie, nauczyciele i kluby sportowe będą mogły wrócić do tych budynków, które samorządy szykują dla Ukraińców? Na ile urząd ds. cudzoziemców i urzędy wojewódzkie zostały finansowo i kadrowo wzmocnione, aby procedować wnioski o azyl, ochronę, wizy humanitarne, prawo pobytu dla takiej rzeszy ludzi? To miło, że UE wygrzebała stare rozporządzenie z czasów wojny w Jugosławii, które pozwala Ukraińcom zostać w Unii przez rok bez złożenia wniosku o ochronę albo azyl. A potem? Rosja ćwiczyła kolejne fazy wojny w Syrii. Wojna tam trwa już 11. rok. Naprawdę możemy zakładać, że po roku Ukraińcy wrócą do siebie? Nadal będą koczować w szkołach, czekając na decyzje administracyjne?
Czasami integracja jest wręcz niemożliwa, bo ludzi jest za dużo, rynek pracy jest za mało elastyczny albo niechęć lokalnej ludności zbyt duża. Wtedy uchodźcy zostają latami w obozach, część wędruje do innych krajów albo tworzy zbrojne ugrupowania, które przenikają przez granicę do ojczyzny. To scenariusz na rozszerzenie wojny na Polskę, na wywołanie kontrataków na takie obozy. Z tego powodu – zbyt dużej liczby niedających się integrować i częściowo uzbrojonych uchodźców w krajach sąsiednich – wybuchła pierwsza wojna o Kongo pod koniec lat 80., która pochłonęła miliony ofiar. Również z tego powodu integracja leży bardziej w naszym niż w Ukraińców interesie.
Uchodźcy nie chcą mieszkać w getcie
Kolejna pomyłka w polskich debatach to przekonanie, że getta mieszkaniowe, jakie powstały na przedmieściach francuskich miast i w niektórych dzielnicach Sztokholmu, Kolonii, Berlina i Brukseli, to skutki błędnej polityki imigracyjnej i liberalnego podejścia do integracji państw gospodarzy. Nie – we Francji i Belgii są one przede wszystkim skutkiem dekolonizacji, a wszędzie – w Niemczech i Szwecji też – błędnej polityki społecznej i mieszkaniowej. Ludzie, którzy mieszkają w wielkiej płycie w niemal zamkniętych dzielnicach, gdzie panuje duże bezrobocie, przestępczość i bieda, w przeważającej większości nie przyjechali tam jako uchodźcy, lecz jako imigranci zarobkowi albo po to, aby korzystać ze świadczeń. To pierwsze jest skutkiem dekolonizacji (ludziom z dawnych kolonii łatwiej jest przyjechać w ramach „łączenia rodzin” do dawnych centrów kolonialnych), to drugie dotyczy albo ludzi, którzy są już obywatelami danego kraju (we Francji i w Niemczech) albo obywatelami z innych krajów Unii (np. Bułgarii, Rumunii i Polski) którzy mogą swobodnie i bez wiz przekraczać wewnętrzne granice i korzystać z części świadczeń w innych krajach UE. Dla nich biedne dzielnice z niskimi czynszami są atrakcyjne, bo pozwalają oszczędzać i wysyłać część zarobków do domu. A lepsze wynagrodzenie nie rozwiązuje problemu, bo beneficjenci podwyżki po prostu więcej przekazują do domu, ale nadal zostają tam, gdzie jest biednie, ale tanio. Natomiast uciekającym przed wojną i prześladowaniami na początku swojego pobytu nie wolno legalnie pracować, świadczenia społeczne dla nich są skrajne niskie i kiedy już mają uregulowany status, interesuje ich przede wszystkim awans społeczny, a nie trwanie w tanich, zdezelowanych mieszkaniach w najgorszych dzielnicach.
Ale dylemat, gdzie umieścić dużą liczbę uchodźców, i tak się pojawi.
Ponieważ w Niemczech wieś się wyludnia, a osiedlanie zwartych grup uchodźców w miastach groziło tworzeniem gett, władze w 2015 roku dużo uchodźców osiedlały w małych miastach, gdzie było więcej tanich mieszkań, a możliwości tworzenia gett nie ma. Można to robić, jeśli jest wystarczająco dużo ofert pracy na prowincji, bo z niemieckich wsi też jest trudno dojeżdżać do większych miast, a bez pracy integracji nie ma. Z tego względu warto rozważyć, czy wobec Ukraińców nie znieść zakazu pracy dla ubiegających się o ochronę w trakcie postępowania przed UdsC – robiła to na przykład Szwecja. To bardzo przyspiesza integrację autentycznych uchodźców, ale jednocześnie przyciąga też ludzi, którzy składają wnioski o ochronę tylko po to, aby móc legalnie pracować i którzy słusznie liczą, że przeciążony UdsC nie będzie w stanie ich wniosków szybko odrzucić.
Kto będzie uczył ukraińskie dzieci
Dzieci imigrantów muszą chodzić do szkoły, a to nie jest tylko kwestia transportu i egzekwowania obowiązku szkolnego, to przede wszystkim kwestia uznawalności świadectw, oferty kursów językowych i przygotowania nauczycieli do tego, że w wieloetnicznej klasie prowadzi się inną dydaktykę niż w jednorodnej. Obecne radykalne próby centralizacji szkolnictwa, wyrugowania organizacji społecznych z klas i przekształcenia szkół w pasmo transmisyjne rządu do przekazywania z góry na dół archaicznych treści patriotycznych już wśród Polaków budzi spore niepokoje. Gdy w klasie co czwarty uczeń będzie z Ukrainy, opowiadanie mu u Bohunie, konfliktach polsko-ukraińskich, Wołyniu i katechizmie Kościoła katolickiego to program rozkręcania antagonizmów narodowościowych. Dobrze, że prezydent Duda zawetował “lex Czarnek”. Bez organizacji pozarządowych integracja ukraińskich uczniów byłaby jeszcze trudniejsza.
Od wymiaru ideologicznego jeszcze ważniejszy jest przyziemny fakt, że nowi przybysze w ławach szkolnych nieco gorzej będą mówić i pisać po polsku niż ich koledzy i koleżanki. W krajach, gdzie rodzice mogą swobodnie wybierać szkoły, może to mieć fatalne skutki. Nawet najbardziej przyjaźni wobec „obcych” i idealizujący współżycie wielokulturowe rodzice będą się obawiać, że szkoła, aby dać równe szanse dzieciom imigrantów, zaniża poziom dla ich pociech i z obawy, że to może kiedyś szkodzić ich dzieciom na kolejnych etapach edukacji i na rynku pracy, przeniosą je do szkół z mniejszym odsetkiem imigrantów. W ten sposób, niechcący, powstają szkolne getta i szanse edukacyjne dzieci uchodźców jeszcze bardziej spadają. Nie dlatego, że „imigranci się nie integrują”, lecz dlatego, że ich sympatycy bardziej niż o wielokulturowość dbają o szanse własnych dzieci. Można temu zapobiec, ograniczając wolność wyboru szkoły – lecz wtedy rodzice będą wściekli na rząd, nie na imigrantów.
Ukrainiec musi z czegoś żyć
Najłatwiej integracja przebiega na rynku pracy. Obecny brak rąk do pracy w krajach, gdzie już obecnie jest dużo Ukraińców, sprzyja integracji, inaczej niż w przypadku wojny w Jugosławii, kiedy uchodźcy trafili do krajów z wysokim bezrobociem. Można wątpić, czy polski rynek jest w stanie wchłonąć kilka milionów ludzi naraz, ale problem jest mniejszy niż w czasach, kiedy bezrobocie w Polsce wynosiło 10 lub więcej procent.
Ukraińcy w Polsce dotąd pracowali w zawodach, gdzie ich prawie nie było widać: w usługach, rolnictwie. I choć przybywało np. informatyków, państwo mogło udawać, że Ukraińców nie ma, Polska jest nadal krajem monoetnicznym i nie ma potrzeby tworzenia aktów prawnych zapobiegających dyskryminacji i zapewniających udział przedstawicieli ukraińskich imigrantów w administracyjnych procesach decyzyjnych. W wielu innych krajach też tego nie ma – tam imigranci-pracownicy po prostu wchodzą w skład miejscowych związków zawodowych i w ten sposób uczestniczą w negocjacjach z rządem, z pracodawcami i samorządami.
Ale to funkcjonuje w krajach opartych na politycznej definicji narodu, gdzie obywatelem zostaje ten, który tego chce i podziela pewne wartości. Ukraińcy trafiają do kraju, gdzie większość wiąże etniczne pochodzenie z obywatelstwem i gdzie rząd w ostatnich latach robił co w swojej mocy, aby umocnić przekonanie, że Polakiem jest tylko ten, który ma polskie pochodzenie. Dlatego ukraińscy pracownicy zaczęli tworzyć ukraiński związek zawodowy, dlatego za parę lat możemy też mieć partię Ukraińców w Polsce.
Imigranci głosują nawet bez praw wyborczych
W Niemczech Turcy, muzułmanie, Arabowie i Polacy nie uczestniczą czynnie w polityce, jest tam tylko jedna grupa etniczna będąca jednocześnie komitetem wyborczym – to Związek Wyborców Południowego Szlezwiku, który reprezentuje interesy mniejszości duńskiej w parlamencie regionalnym Szlezwiku-Holsztyna. W polityce bardzo czynnie uczestniczą natomiast – w ramach ogólnokrajowych partii – obywatele niemieccy arabskiego, tureckiego, irańskiego, brytyjskiego, włoskiego, polskiego i greckiego pochodzenia. Podobnie we Francji i w Stanach Zjednoczonych. Imigranci – kiedy już mają obywatelstwo – głosują inaczej niż większość, choć niekoniecznie tak, jak oczekuje opinia publiczna. Wielu obserwatorów w Stanach myślało, że imigranci z południa, przeważnie katoliccy, będą głosować na Demokratów, ponieważ ich polityka bardziej sprzyja imigracji i szanuje odmienności. Ale wdzięczność nie jest kryterium, według którego wyborcy rozdzielają głosy. W pierwszym pokoleniu imigranci często głosują na partie lewicowe, bo zależą bardziej od pomocy państwa i redystrybucji niż później, kiedy mają już własne biznesy i miejsca pracy. Dzieci imigrantów głosują tak jak większość: jeśli mają własne biznesy, to na partie liberalne i konserwatywne, jeśli pracują w administracji albo są bezrobotni, to głosują na lewicę. Niespodzianki się zdarzają: masowe odejście latynoskich wyborców od Demokratów w wyborach prezydenckich 2020 roku było taką niespodzianką w Stanach, podobnie jak duże poparcie, jakim się cieszy Erdogan wśród tych Niemców tureckiego pochodzenia, którzy zachowali obywatelstwo tureckie. Sądząc po strukturze ukraińskiego krajobrazu partyjnego, Ukraińcy w Polsce, kiedy zyskują prawa wyborcze, raczej będą zasilać szeregi partii lewicy i populistycznej prawicy, bo są one tak samo sceptyczne wobec rynku i proredystrybucyjne jak większość partii w Werchownej Radzie.
Jedna z najczęstszych pomyłek w debatach o integracji polega na założeniu, że imigrantom wystarczy nie dawać obywatelstwa, aby uniknąć problemu z ich zaangażowaniem politycznym. To też się zwraca przeciwko „rodzimej” ludności. Jeśli imigranci nie mogą wpływać na politykę, oddając głos, jeśli partie nie reprezentują ich interesów, to przeforsują swoje interesy innymi kanałami: przez grupy nacisku, związki zawodowe, wyznaniowe albo poprzez masowe odwoływanie się do sądów. Dylemat polega więc tylko na tym, czy Ukraińcy mogą być posłami (i Ukraińcy głosować na innych Ukraińców), czy też ukraińskie grupy nacisku będą realizować swoje interesy za pomocą przyjaznych wobec nich polskich posłów (i Ukraińcy będą wtedy głosować na proukraińskich Polaków). Wpływ na politykę i na kształt legislacji i tak będą mieli.
PiS zamiecie problem pod wolny rynek
Te dylematy można rozwiązać w dwojaki sposób: można je zostawić rynkowi i ich nie uregulować. Rząd, który udaje (jak na przykład rządy Kohla w Niemczech albo PiS w Polsce), że imigracji nie ma, nie musi wtedy zmienić polityki. Tak zachowują się najczęściej partie niechętne wobec imigracji, czyli konserwatywne i populistyczne. Imigranci sami szukają sobie pracy, sami decydują, gdzie chcą mieszkać, używają swojej siły nabywczej i swoich organizacji do wymuszenia uznania dla ich praw i dla ich języka. W ten sposób Stany Zjednoczone stały się dwujęzyczne i z wielu usług zdominowanych przez Latynosów biały, protestancki Amerykanin może korzystać tylko, jeśli zna hiszpański.
Lewica woli podejście bardziej państwocentryczne i biurokratyczne. To państwo dba o prawa imigrantów za pomocą ustaw i rozbudowanej biurokracji. Wtedy o pozycji poszczególnego imigranta nie decyduje siła nabywcza jego wspólnoty, lecz jego znajomość prawa i sieć jego kontaktów. Wtedy kraj też może się stać dwujęzyczny, ale na podstawie tak skomplikowanych regulacji jak w Belgii. Wówczas nie uczymy się ukraińskiego dlatego, że wszędzie spotykamy Ukraińców i chcemy im coś sprzedać, lecz dlatego, że rząd wprowadził ukraiński do szkół, a samorządy dwujęzyczne nazwy ulic.
Łatwo przewidzieć, jak to będzie wyglądać w Polsce, gdzie już bez żadnej regulacji ustawowej bankomaty, banki, strony internetowe, sklepy, punkty usługowe ogłaszają się po ukraińsku i rosyjsku. W tym zakresie też wszystko będzie polegać na pospolitym ruszeniu, na oddolnych inicjatywach i na prawach rynku, a państwo będzie stało obok i się przyglądało. Dzięki temu rząd będzie mógł udawać, że Polska nie jest krajem imigracyjnym, że „multi-kulti” to mrzonka liberalnych elit i że integracja Ukraińców ma polegać na ich asymilacji.
I po kilku latach będzie się dziwić, że mamy w Polsce partie ukraińskie, ukraińskie związki zawodowe, ukraińskie kluby sportowe, dzielnice ukraińskie, a nauczycieli, urzędników i policjantów mówiących po ukraińsku nie ma.
Klaus Bachmann – politolog, historyk, publicysta, profesor nauk społecznych Uniwersytetu SWPS
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com