Od lewej: Grzegorz XVI, który potępił powstanie listopadowe, Franciszek, Pius XII, który nie potępił III Rzeszy ani Holocaustu (domena publiczna / FOT. ANDREW MEDICHINI / AP)
Papież Franciszek nie potępia Rosji, bo zły jest grzech, a nie grzesznik
Stanisław Obirek
Dlaczego papież Franciszek nie potępia Rosji i nie staje w obronie Ukrainy? Taka postawa to nic nowego – w Kościele katolickim ma dość długą tradycję.
.
Wojna rozpętana w Ukrainie przez Rosję od początku była wiązana z religią. Trudno się temu dziwić. W antyukraińskiej retoryce Władimira Putina dużo jest odniesień do religii, a jego sojusznik, patriarcha Cyryl, wzmaga wrażenie, że to kolejna odsłona krucjaty religijnej. Tym razem przeciw Zachodowi, który zdaniem Cyryla i Putina moralnie i religijnie korumpuje obywateli Ukrainy. Prezydent Rosji tak naprawdę spieszy więc na pomoc Ukraińcom, bliskim braciom Rosjan.
Głosy duchownych prawosławnych na świecie są odmienne. Najmocniej wybrzmiała deklaracja opublikowana 13 marca przez Akademię Studiów Teologicznych w Wolos (Tessalia, Grecja). Teolodzy prawosławni sprzeciwiają się w niej ideologii „russkiego miru”, propagowanej przez Patriarchat Moskiewski i uzasadniającej agresję. Piszą wprost, że inwazja na Ukrainę „stanowi historyczne zagrożenie dla prawosławnej tradycji chrześcijańskiej”. Jeszcze bardziej teologów niepokoi fakt, że moskiewscy hierarchowie w ogóle nie uznają, że trwa agresja, formułując niejasne i wieloznaczne deklaracje na temat potrzeby pokoju w świetle „wydarzeń” i „akcji wojskowych” w Ukrainie. Co więcej, zarówno Putin, jak i Cyryl, podkreślając braterskie pochodzenie Ukraińców i Rosjan, wspólnie tworzących Świętą Ruś, oskarżają o agresję „zły Zachód”, który sprowokował Rosję do obrony.
Zdaniem sygnatariuszy deklaracji duchowni moskiewskiej Cerkwi nawołują własne wspólnoty religijne do modlitwy w sposób taki, że faktycznie stanowi on zachętę do wyrażenia wobec innych wrogości. Kilkuset teologów prawosławnych nie ma więc trudności w nazwaniu tego, kto jest agresorem, a kto ofiarą. Zdecydowanie dystansują od prezentowanej przed Cyryla ideologii, nazywając go fundamentalistą religijnym o nacjonalistycznym nachyleniu.
Nie trzeba dodawać, że podobnie, a nawet ostrzej, wypowiadają się prawosławni duchowni ukraińscy niepodlegający ciągle wpływowemu patriarchatowi w Moskwie, o przedstawicielach Kościoła katolickiego na Ukrainie nie wspominając.
Wojna w Ukrainie. Milczenie papieża Franciszka
W tym kontekście dziwi dyskrecja papieża Franciszka. Owszem, wzywa on do zaprzestania działań wojennych, wyraża współczucie ofiarom, jednak uparcie nie wymienia ani głównego agresora, ani kraju, którego tenże agresor jest prezydentem. To zdziwienie przechodzi w wyrażane niekiedy gwałtownie rozczarowanie i oburzenie. Wielokrotnie formułował je w „Wyborczej” Jarosław Mikołajewski. Tym bardziej że właśnie ten papież dla wielu (również dla Mikołajewskiego) od początku pontyfikatu uosabia wrażliwość na sytuację uchodźców i emigrantów.
Nie bez powodu wielu intelektualistów, jak chociażby Zygmunt Bauman, dostrzegało w nim jedno z ostatnich świateł w tunelu. „Spośród osób publicznych z pokaźnym autorytetem, jest to aktualnie jedyny człowiek na ziemi, który znajduje dość odwagi, by tego typu kwestie podnosić i się z nimi mocować” – pisał filozof o Franciszku w swojej ostatniej książce „Retrotopia”. A chodziło mu o stworzenie alternatywy dla skłóconej ze sobą ludzkości.
Podobnie o Franciszku wypowiedział się indyjski intelektualista Pankaj Mishra w książce „Wiek gniewu” (Age of Anger). Mishra, bardzo krytyczny wobec chrześcijaństwa i jego roli w historii, pisał, że Franciszek jest „najbardziej przekonującym i wpływowym dziś intelektualistą publicznym”, i nazwał go „głosem moralnym Kościoła”.
A jednak tym razem Franciszek wyraźnie zdaje się zawodzić.
Życzliwi papieżowi publicyści znajdują dla niego usprawiedliwienie w tym, że przecież Watykan „zawsze tak robił”.
„Wszyscy papieże w swoich wypowiedziach trzymają się ustalonego języka dyplomacji i jest w tym swoista mądrość” – pisał Marcin Przeciszewski, prezes Katolickiej Agencji Informacyjnej. I podkreślał, że zawsze się tego trzymali – potępia się złe czyny, natomiast nie wskazuje się publicznie z nazwiska tych, którzy je wykonują. W taki sposób zabierał głos Jan Paweł II, Benedykt XVI i inni papieże w czasie konfliktów i działań wojennych.
Przeciszewski argumentował, że papież nie chce zamykać sobie drogi do rozmów dyplomatycznych: „Watykański sekretarz stanu kard. Pietro Parolin cały czas proponuje mediacje pokojowe. Wciąż odbywają się rozmowy Stolicy Apostolskiej z różnymi politykami w tej sprawie, także z patriarchą Cyrylem” – tłumaczył publicysta.
Można się z tym nie zgadzać, ale nie sposób odmówić temu rozumowaniu pewnej logiki. To znana zasada teologii moralnej, która nakazuje potępić grzech, a nie grzesznika.
Człowiecze, szanuj władzę!
Mniej subtelni przypominają milczenie papieża Piusa XII w czasie II wojny światowej i jego brak potępienia Holocaustu, który dokonywał się na jego oczach. Jeszcze inni wskazują na niefortunne alianse Kościoła katolickiego z faszystowskimi rządami Mussoliniego, Hitlera i Franco. Ta lista jest długa i dotyczy również Argentyny, kraju pochodzenia obecnego papieża.
Może historia pozwoli zobaczyć więcej, a nade wszystko pomoże zrozumieć meandry kościelnej polityki.
Również w dziejach Polski rola Watykanu bywała różna, o czym nie zawsze chcemy pamiętać. Wspomnijmy chociażby powstania – listopadowe (1831) i styczniowe (1863), których celem było wybicie się na niepodległość. I w jednym, i drugim przypadku papieże nie tylko nie wspierali powstańców, ale ich surowo napominali, że należy szanować prawowitą władzę.
Papież Grzegorz XVI w 1832 r. ogłosił wręcz encyklikę „Cum primum” o posłuszeństwie władzy cywilnej, w której potępiał powstanie listopadowe jako bunt przeciwko legalnej władzy cara.
Pisał o tym bardzo rzeczowo historyk kościoła ksiądz Mieczysław Żywczyński, który opisał również dwuznaczny stosunek papieża Piusa IX do powstania styczniowego.
Reakcje Piusa XII na informacje na temat zbrodni dokonywanych przez hitlerowców w podbitych krajach na pewno wpływają na reputację tego papieża, nie bez słuszności nazwanego przez angielskiego historyka Johna Cornwella „papieżem Hitlera”. W końcu to właśnie Eugenio Pacelli (późniejszy Pius XII) jako nuncjusz w Niemczech był jednym z głównych architektów zawartego z Hitlerem konkordatu w 1933 r. By zrozumieć te polityczne uwikłania Kościoła katolickiego, spójrzmy na początki chrześcijaństwa, które nad Wisłę dotarło w kształcie mocno upolitycznionym. Wszystko zaczęło się od cesarza Konstantyna Wielkiego, którego prawosławni czczą jako świętego. Kościół katolicki poprzestał, nie bez powodu, na kanonizacji jego matki, cesarzowej Heleny.
Zaczęło się od Konstantyna
O początkach chrześcijaństwa protestancki teolog Gerd Theissen napisał: „Chrześcijaństwo pierwotne zaczęło się jako wewnątrzżydowski ruch odnowy wywołany przez Jezusa. Przejście do hellenistycznego prachrześcijaństwa i do chrześcijaństwa judaistycznego jest płynne”. W potężnym Cesarstwie Rzymskim ta żydowska sekta nie miała politycznego, a nawet religijnego znaczenia. Zmieniło się to dopiero dzięki edyktowi mediolańskiemu wydanemu przez cesarza Konstantyna w 313 r. Edykt musiał paść na podatny grunt i dlatego został przyjęty z takim entuzjazmem przez prześladowanych dotąd chrześcijan, którzy uznali go za zrządzenie Opatrzności. Odniesione rok wcześniej przez tego cesarza zwycięstwo przy moście Mulwijskim urosło do mitu przypominającego pogrążenie wojsk faraona w Morzu Czerwonym. Znaleźli się też od razu historycy, jak Euzebiusz z Cezarei czy poeta Laktancjusz, którzy nie tylko powitali z entuzjazmem nową sytuację, ale też z pełnym przekonaniem uzasadniali konieczność prześladowania przeciwników nowej, dominującej coraz bardziej Cesarstwo religii.
Być może gdyby nie inicjatywa cesarza Konstantyna, który zdecydował, że to akurat chrześcijaństwo jest użyteczną dla jego politycznych celów religią, dzisiaj nikt by o tej żydowskiej sekcie nie słyszał i przeszłaby ona do historii jak wiele innych. Tymczasem to polityczne wsparcie nadało chrześcijaństwu szczególny status.
Co więcej, chrześcijaństwo stało się dość szybko instytucją ściśle polityczną i za taką było uważane przez cesarzy Wschodu i Zachodu.
To oni decydowali o jego najistotniejszych sprawach, wystarczy wspomnieć, że jeden z najważniejszych soborów został zwołany do Nicei w 325 r. przez Konstantyna, a jego obrady toczyły się pod jego przewodnictwem. Cesarz również wymusił niemal na uczestnikach sformułowanie wyznania wiary. Jest to tym bardziej zdumiewające, że sam nie był wtedy nawet chrześcijaninem, odgrywał rolę pontifexa, czyli pomostu między wieloma religiami cesarstwa.
Upolitycznione chrześcijaństwo
Warto tu przywołać celne powiedzenie Rudolfa Bultmanna, wybitnego protestanckiego XX-wiecznego biblisty niemieckiego, który mawiał, że Jezus głosił przyjście Królestwa Bożego, a jego uczniowie założyli Kościół. W podtekście jest oczywiście ironiczna uwaga, że instytucjonalizacja pierwotnego impulsu religijnego, jakim było nauczanie Jezusa, łączyła się z jego upolitycznieniem. Trwa ono właściwie bez zmian do dzisiaj, i to już nie tylko na Wschodzie i Zachodzie, ale na całym świecie. Wszędzie, gdzie dotarło chrześcijaństwo, przyniosło z sobą przekonanie, że najważniejszy jest właśnie Kościół. Przecież nie o nauczanie Jezusa toczyli spory jego uczniowie, ale o to, kto je lepiej rozumie. Stąd zawrotna kariera groźnego dogmatu, że „poza Kościołem nie ma zbawienia”.
Dzisiaj wszyscy oburzamy się na upolitycznione prawosławie reprezentowane przez patriarchę Cyryla, który popiera Putina i jego agresję na Ukrainę. Ale czy przez stulecia nie działo się tak w katolicyzmie, chętnie chowającym się pod skrzydła władzy politycznej, która równie chętnie wspierała wyższość rzymskiego katolicyzmu również zbrojnie? Czyż granice zwycięskiej kontrreformacji nie były wyznaczane zwycięstwami katolickich monarchów? Również Rzeczpospolitej Obojga Narodów, której wpływy w Ukrainie znalazły wnikliwego historyka w osobie Daniela Beauvois. Jego książka „Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914″ powinna być lekturą obowiązkową dla każdego, kto chce zrozumieć dramat dzisiejszej Ukrainy.
Ktoś powie: „Dawne dzieje i po co do nich wracać?”. Owszem, ale ich echa stały się drogowskazem dla byłego oficera KGB, który z łatwością przedzierzgnął się w historiozofa i apologetę moskiewskiego prawosławia.
Przekleństwo naszych czasów
Skoro czasy książąt i królów, którzy wyznaczali granice wiary dzięki słynnej zasadzie cuiusregioeius religio (czyja władza, tego religia), bezpowrotnie minęły, a wiek XX określił granice państw oparte na zasadzie samostanowienia narodów, to dziwić może, dlaczego nadal wstrząsają nami kolejne wojny. Dodać też trzeba, że i Państwo Kościelne ostatecznie zrezygnowało z politycznych wpływów w 1870 r. (a ściślej mówiąc, zostało do tego przymuszone przez jednoczące się Włochy), to skąd nieodparte wrażenie, a właściwie pewność, że katolicyzm z tych wpływów nie zrezygnował. Co więcej, wiele państw nadal odwołuje się do tego wyznania jako ostoi nie tylko religijnej tożsamości. Pewną podpowiedź znajdujemy w takich formułach, jak: „Polak katolik”, „Słowak katolik”, „Włoch katolik”, „Hiszpan katolik”, „Portugalczyk katolik”, „Chorwat katolik” czy „Irlandczyk katolik”.
Do tej listy można włączyć niemal wszystkie kraje Ameryki Południowej, Filipiny i Maltę, w których procentowy udział katolików w populacji sięga 90 proc. Te kraje przez stulecia kształtowały własną tożsamość poprzez odwołanie się do religii.
Bez króla i papieża jako władcy politycznego sami katolicy fundują więc sobie katolickie teokracje, oczywiście przy wydatnej pomocy urzędników Kościoła, czyli katolickiego kleru.
Tym razem odwołują się do narodowości czy etniczności. Ten splot narodowości i religii wydaje się szczególnie groźny, na co przykładów dostarcza właśnie historia wielu z wymienionych krajów. Chodzi bowiem o upolitycznienie skrajne, z jakim mamy do czynienia w przypadku połączenia religii z narodem. Ta skrajna forma absolutyzacji religii w formie nacjonalizmu stała się prawdziwym przekleństwem nie tylko dla chrześcijaństwa, ale wszystkich religii, jakie znamy.
Chyba nie będzie wielką przesadą, gdy napiszę, że zarówno pierwsza, jak i druga wojna światowa były w jakimś stopniu związane z wybujałymi nacjonalizmami europejskich państw. Owszem, zwykliśmy je łączyć z nazizmem czy komunizmem, ale przecież myślenie religijne było tam mocno obecne. Nacjonalizm i etniczne ubóstwianie narodów to przekleństwo naszych czasów, które nie dotyczy tylko Rosji Putina i Cyryla.
Odrzućcie ideologię
Odrzucenie uproszczonego, czy wręcz prostackiego, obrazu rzeczywistości, jaki forsowały systemy totalitarne – komunizm czy faszyzm – było wielokrotnie proponowane jako droga do uzdrowienia społeczeństw. Każda z takich propozycji wyrastała z osobistego doświadczenia autora i była żarliwym głosem w dyskusji, dodajmy jednak – raczej odosobnionym i niechętnie słuchanym.
Pierwszą z nich była wielokrotnie wznawiana książka „Zdrada klerków” Juliena Bendy (1867-1956), który po I wojnie światowej uderzał głównie w nacjonalistyczne zaślepienia intelektualistów zachodnich. Z kolei Raymond Aron (1905-1983) tuż po II wojnie światowej w książce „Opium intelektualistów” zastanawiał się nad bezkrytycznym zaślepieniem francuskich intelektualistów popierających stalinizm. Problem odpowiedzialności etycznej intelektualistów francuskich podjął po latach w błyskotliwej książce „Brzemię odpowiedzialności. Blum, Camus, Aron i francuski wiek XX” Tony Judt (1948-2010). Polski wkład w analizę krętych dróg intelektualistów, którzy na różne sposoby uzasadniali swoje zaangażowanie w budowę totalitarnego systemu, to oczywiście „Zniewolony umysł” Czesława Miłosza.
Wszyscy ci autorzy uświadamiają, że wiek ideologii się skończył. Jednak nie do wszystkich ten fakt dotarł, również w Polsce ideologia trzyma się mocno, również dzięki rządom PiS, który na konfrontacji ideologicznej zbija polityczny kapitał. Ale nie tylko partia Kaczyńskiego, o czym świadczy miażdżące zwycięstwo Victora Orbána na Węgrzech.
Prawicowy populizm stał się jednym z najskuteczniejszych narzędzi politycznych w skali wręcz globalnej i jak na razie nie widać projektów politycznych zdolnych wygrać w konfrontacji z demagogią sojuszników Putina.
Ich zaplecze ideologiczne wydaje się bezkonkurencyjne.
Chciałbym się mylić i dlatego na koniec przywołam interesujące intuicje amerykańskiego historyka Davida A. Hollingera. Jego zdaniem każdy powinien mieć indywidualne prawo określania, do jakiej wspólnoty należy i jak długo tę przynależność chce utrzymać. Dotyczy to również wspólnot etnicznych, których istnienie jest w Stanach Zjednoczonych coraz poważniej kwestionowane. W książce poświęconej postetnicznej Ameryce („Postethnic America: Beyond Multiculturalism”, 2006) Hollinger pisał o kluczowej zasadzie normatywnej, zakładającej „afiliację przez możliwą do odwołania zgodę na przynależność”. Jego zdaniem „polega ona na zachęcaniu jednostek do indywidualnego określania ilości energii, jaką chcą zainwestować w swoją wspólnotę”. Mówiąc wprost, chodzi o rezygnację z ideologicznych projektów nacjonalistycznych powstałych w Europie w XIX w. Czy to kolejna utopia skazana na klęskę? Hollinger jest przekonany, że to realna alternatywa dla niszczycielskiego populizmu i fundamentalizmu religijnego. Podzielam to przekonanie, które łączę z postępującą erozją wielkich narracji religijnych i ideologicznych, rozpadających się wręcz na naszych oczach.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com