Żołnierze Wojska Polskiego w czasie wysiedleń Ukraińców z Bieszczad podczas akcji ‘Wisła’ w 1947 r. W PRL niezgodnie z prawdą zdjęcie było podpisywane jako przedstawiające żołnierzy, którzy wkraczali do wsi, by ocalić ją z rąk UPA (FOT. FOTOGRAFIA JANA GERHARDA Z KOLEKCJI JERZEGO TOMASZEWSKIEGO)
Fake newsy o ukraińskiej historii to spadek po PRL
Paweł Smoleński
W sieci, w wypowiedziach publicznych, w oświadczeniach wpływowych polityków, wzmożonych działaczy oraz pospolitych oszołomów powielane są antyukraińskie kalki, pomówienia i brednie.
.
Marianna Dolińska nawet nie mieszkała w Ukrainie, lecz na Mazowszu, a mimo to jej czyn wszedł do kanonu mitów o domniemanym ukraińskim okrucieństwie.
Jak Mazowsze stało się Katyniem
Chorowała psychicznie i zmarła w 1928 r. w Tworkach. Zimą 1923 r. głodna i zziębnięta błąkała się po wsiach w okolicach Radomia. Mąż siedział w więzieniu za kradzieże. Wedle policyjnych raportów nieszczęsna Marianna zamordowała około godz. 20 czworo swoich dzieci, wieszając je na drzewie. Potem zgłosiła się na komisariat, zaś zdjęcia zbrodni wykonał profesjonalny policyjny fotograf.
Mariannę umieszczono w zakładzie psychiatrycznym w Tworkach. Jego dyrektor, wybitny psychiatra Witold Łuniewski, zdiagnozował u niej – wedle dzisiejszej terminologii – chorobę afektywną dwubiegunową. Po śmierci Marianny opublikował w „Roczniku psychiatrycznym” artykuł o wynikach swoich badań dotyczących tej choroby. Opowieść o Dolińskiej zajęła kilka akapitów, ale jako ilustrację użyto zdjęć zamordowanych dzieci. Tak fotografie ze śledztwa znalazły się w obiegu publicznym. Wiele lat później zaczęła się ich nadzwyczajna, skłamana kariera.
Fotografia dzieci zamordowanych przez Mariannę Dolińską w 1923 r. bywa używana jako ilustracja zbrodni ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu domena publiczna
Zdjęcie jest niewyraźne, dlatego wąskie cienie na twarzach zabitych dzieci uznano za drut kolczasty. A przecież wiadomo, że tak z polskimi dziećmi na Wołyniu postępowali ukraińscy nacjonaliści. Taką interpretację przedstawiono we wrocławskim periodyku „Na rubieży” w 1993 r., wydawanym przez Stowarzyszenie Upamiętnienia Zbrodni Nacjonalistów Ukraińskich. Fotografia – głosi podpis – pochodzi ze zbiorów Stanisława Krzaklewskiego, chirurga wykształconego w Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, a po wojnie mieszkającego w Kolbuszowej. Wszystko wskazuje, że dr Krzaklewski nigdy nie był na Wołyniu. Zmarł w 1974 r., więc z publikacją zdjęcia w 1993 r. nie miał nic wspólnego.
Po „Na rubieży” zdjęciem zajęli się inni specjaliści od zakłamywania historii, czasem ludzie nieszczęśni, bo doświadczeni wołyńską traumą. „Odkryto”, iż drzewo pochodzi nie z Mazowsza, lecz z Brzeżan w obwodzie tarnopolskim. Oraz że Ukraińcy – jak pisali domorośli historycy – specjalizowali się w takich dziecięcych wianuszkach.
Wianuszek stał się inspiracją pomnika ustawionego na cmentarzu w Przemyślu w 2003 r. w rocznicę Wołynia ’43. Rozebrano go kilka lat później. Nie zraziło to Mariana Koniecznego, rzeźbiarza otaczanego opieką i wsparciem przez PZPR za pomniki Lenina oraz Episkopat za monumenty papieża Polaka. Konieczny postanowił upamiętnić wianuszkiem „ludobójstwo OUN-UPA”. Wizja artysty przepadła. Lecz ciągle można znaleźć publikacje, że to, co uczyniła Marianna Dolińska, jest dziełem ukraińskich rezunów.
Skłamane „Łuny w Bieszczadach”
Już nie da się wymazać z polskiej historii akcji „Wisła”, deportacji Ukraińców z południowego wschodu na poniemiecką północ i zachód, podobno sprowokowanej śmiercią gen. Karola Świerczewskiego pod Baligrodem, choć w rzeczywistości ułożonej w gabinetach polsko-komunistycznych planistów od zbrodni wiele miesięcy wcześniej. Nie da się wymazać też uprzedzających wywózki antyukraińskich akcji pacyfikacyjnych, tak sił patriotycznego podziemia, jak Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Wojsk Ochrony Pogranicza wspieranych przez oddziały naszej i sowieckiej bezpieki.
Wykonano dość wyroków śmierci, np. na 20-letniej Rozalce Minko, którą stracono za zbieranie ziół na lekarstwa dla rannych upowców, co uznano za próbę oderwania „południowo-wschodniej części Państwa Polskiego”. Zamknięto już przeznaczony dla Ukraińców obóz koncentracyjny w śląskim Jaworznie. Słowem – wszystko już było przykryte upływem czasu i zatkane kneblem cenzury. Kto miał się bać, bał się. Kto inny wypinał pierś po ordery.
Jan Gerhard, człowiek nikczemny, uczestniczył w akcji „Wisła”, a świadkowie z polskich jednostek pacyfikujących Ukraińców wspominali, iż osobiście zamordował ciężko rannego partyzanta UPA i zezwalał na egzekucje bez sądu ludzi, którzy zdali mu się podejrzani. Napisał potem „powieść dokumentalną” „Łuny w Bieszczadach”, wydaną w PRL-u w półmilionowym nakładzie i wskazaną przez MON jako lektura obowiązkowa dla młodzieży. Zarobił worek pieniędzy na tym niewiarygodnym kłamstwie i bezczelnej propagandzie. I z powodu tego majątku został zamordowany przez pospolitych rabusiów, choć milicja badała, czy aby za śmiercią Gerharda nie stali przyczajeni gdzieś ukraińscy nacjonaliści.
Jako Tadeusz Narbutowicz pisał w „Przekroju” o Ukraińcach z Bieszczad i Beskidu Niskiego: „To są tchórze i do tego podli tchórze. Ten cały ich nacjonalizm to nędzny płaszczyk, płaszczyk do bandytyzmu. Właściwie jest to grupa byłych esesmanów, gestapowców i policjantów ukraińskich, poszukiwanych jako zbrodniarzy wojennych, która kryje się w górach i napada na niewinną ludność cywilną dla zdobycia żywności. Musimy ich wyszukiwać po górach i wygniatać jak pluskwy. Natłukliśmy tego ścierwa niemało”.
Od 1959 r. wymysły Gerharda były drukowane w odcinkach w „Nowinach Rzeszowskich”. Już wówczas zarzucano mu, że zmyśla. Bronił się, że to tylko opowieść bazująca na jego przeżyciach. Zaś w prywatnych rozmowach dostawał szału i groził konsekwencjami, co sprawiało – był w końcu posłem i redaktorem naczelnym „Forum” – że ludzie się go bali.
Kilka wydań bredni Gerharda ilustruje znamienna fotografia. Widać na niej żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego wychodzących ze wsi, pod którą chwilę wcześniej podłożono ogień. Nie silono się zbytnio z podpisem, a ten głosi, iż to żołnierze wkraczający do wsi, by ocalić ją z rąk UPA.
Gerhard łgał, ale jego „prawda” obowiązywała do końca PRL-u; jedenaste wydanie „Łun w Bieszczadach” ukazało się w 1980 r.
Co wydarzyło się we wsi Terka?
„Wśród dzikich wrzasków wepchnięto do stodoły mężczyzn, kobiety i dzieci, wierzeje zawarto, ludzie z karabinami obskoczyli stodołę ze wszystkich stron i (…) posypały się na nią płonące wiechcie. Najpierw strzecha stanęła w ogniu, potem zajął się cały budynek (…). I nie było już nic słychać prócz obłąkańczego wrzasku i huku wystrzałów” – to fragment powieści „Ślady rysich pazurów” Wandy Żółkiewskiej, wydanej w 1965 r. i przeznaczonej dla młodzieży.
Bohaterem jest bowiem dwunastoletni Tomek Milewski, syn oficera politycznego LWP stacjonującego w Wołkowyi. Na oczach chłopca rozgrywają się bieszczadzkie polsko-ukraińskie dramaty, zaś wśród znajomych ma Stefana, małoletniego łącznika UPA, przekonanego, że jego matkę zamordowali Polacy. Osią akcji jest wieś Terka, skąd upowcy uprowadzili i zamordowali dwóch Polaków. Nasz dzielny Tomek ratuje Wołkowyję przed ukraińskim odwetem. No i ma jeszcze co najmniej jedną zasługę: przekonuje Stefana, że jego matkę zamordowali Ukraińcy przebrani za polskich żołnierzy. Nasz Tomek krzyczy: „Żołnierze nigdy nie zabili żadnej kobiety!”. Stefan ulega sile takiego argumentu.
Prof. Grzegorz Motyka pisze: „W Bieszczadach w 1946 r. faktycznie banderowcy napadli na Wołkowyję i powiesili w Terce dwóch ludzi, jednak »sądny dzień« w tej drugiej miejscowości wyglądał inaczej. WOP-iści z Wołkowyi w odwecie wyznaczyli bowiem 30 zakładników – zamknięto ich w chacie, którą ostrzelano i podpalono. Spłonęło 28 osób, niemal wyłącznie kobiety, dzieci i starcy. Kolejnych kilku staruszków żołnierze zastrzelili w opłotkach innych domów.
Zbrodnia w Terce na tyle wstrząsnęła bieszczadzką społecznością, że śledztwo w tej sprawie podjął już w XXI w. IPN. Potwierdziło ono niezbicie odpowiedzialność WOP za zbrodnię”.
Literatka Żółkiewska doskonale wiedziała, co naprawdę stało się w Terce. Mimo to jej książka służyła za lekturę obowiązkową w PRL-u, pod dostępnym w internecie streszczeniem „Śladów…” pojawia się notka: „Przerobiliśmy na lekcji języka polskiego lekturę »Ślady rysich pazurów« i postanowiliśmy podzielić się naszą wiedzą z innymi uczniami, których zachęcamy do przeczytania tej książki. Uczniowie klasy szóstej Szkoły Podstawowej im. Jana Pawła II w Zendku”.
To wieś na Śląsku. W czasach PRL-u szkoła miała za patrona Janka Krasickiego. Co znaczy, że antyukraińskie brednie wciskano uczniom już za polskiej demokracji.
Prowyd OUN znów nadaje
Podobno powstała 22 czerwca 1990 r. Dotyczyła polityki wobec odradzającej się niepodległej Polski, a uchwalił ją Krajowy Prowyd Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i utajnił. A jednak po pół roku z kawałkiem, po przetłumaczeniu przez agencję konsularną we Lwowie, trafiła do MZS i opublikowała ją „Polska Zbrojna”, organ MON, spadkobierczyni niesławnej pamięci „Żołnierza Wolności”.
Ktoś – domniemania wskazują konkretne osoby – musiał się wysilić, by sporządzić aż 60 stron podobnych bredni. Otóż Prowyd OUN – ciało rozbite przez Sowietów w 1951 r., które nigdy nie wznowiło działalności – nakazuje działać tak, by Polska na wieki wieków wyrzekła się pretensji terytorialnych wobec Ukrainy. Za to Ukraina w stosownym czasie odzyska tzw. Zakerzonie (tereny na zachód od linii Curzona) i w Krakowie otworzy ukraiński uniwersytet jako odwet za działania II RP, która zabroniła ukraińskiej wyższej uczelni we Lwowie. Trzeba lansować na całym świecie, że UPA była prekursorką pierwszej „Solidarności” i tak naprawdę ukraińscy partyzanci utrzymali w Europie Wschodniej antysowieckie nastroje. Ponadto należy przygotować nowy sojusz z Niemcami, podporządkować Polskę ukraińskim interesom narodowym, a nawet sposobić się do jej kolejnego rozbioru z granicą ukraińsko-niemiecką na Wiśle. W uchwale stoi: „To wszystko ma służyć osłabieniu Polski, a w przyszłości ma doprowadzić do zupełnej dekompozycji państwa”. Naród polski miał zniknąć w ciągu góra 150 lat. I tak dalej.
Wielu historyków za autora tajnej uchwały uznało Edwarda Prusa, wykładowcę śląskiej Akademii Ekonomicznej, autora kilkudziesięciu antyukraińskich paszkwili pisanych również w oparciu o dokumenty, które w latach 80. były w dyspozycji sowieckiego KGB, co nie dziwi, skoro Prus był ekspertem polskiego SB do spraw ukraińskich.
Słynął Prus z dobrego mniemania o sobie. Najpewniej skrył się pod pseudonimem Stanisław M. Lamentowicz i wydał swoją biografię „Samotny orzeł podolski”, gdzie pisał: „Samotny orzeł podolski nad kurhanem krąży; dokąd zmierzasz orle dumny, dokąd druhu dążysz? Takie pytanie nieraz wielu zadawało naszemu bohaterowi bujającemu wysoko wśród burz i naporu, podziwianemu przez jednych, a znienawidzonemu i zwalczanemu wściekle przez drugich”.
Kto atakował Prusa, był „wrogiem polskości”. Sam był specjalistą od żonglowania własnym życiorysem. Za PRL-u pisał, iż służył w batalionach likwidacyjnych NKWD. Gdy zaś nastała demokracja, przeflancował się do Szarych Szeregów działających w dawnym województwie tarnopolskim, choć żadnych harcerzy tam nie było.
W 1990 r. Prus, który jakimś cudem został konsultantem Urzędu Ochrony Państwa do spraw ukraińskich, ogłosił w tygodniku „Tak i nie” tekst „Za San”: „Nacjonaliści ukraińscy przyjęli poglądy »etnograficzne« Stalina. Na Hitlerze się zawiedli, choć mu wiernie służyli… W świetle głoszonych zamiarów rewizjonistycznych i rewindykacyjnych, Polska nie może być zainteresowana istnieniem samoistnej Ukrainy, niezależnej od Moskwy i Związku Radzieckiego”. Niewiele później „Polska Zbrojna” publikuje fragmenty domniemanej uchwały. Szefem gazety jest wówczas Jerzy Ślaski, były żołnierz podziemia, a za PRL-u członek władz katolicko-nacjonalistycznego stowarzyszenia PAX (Światowy Związek Żołnierzy AK ustanowił nagrodę jego imienia). Samą uchwałę komentował Jacek Wilczur, podobno najmłodszy egzekutor AK w Świętokrzyskim i partyzant Batalionów Chłopskich, lecz w socjalistycznej Polsce przynależny do narodowego skrzydła PZPR Mieczysława Moczara, demaskator syjonistów i wyznawca teorii, iż Krajowy Prowyd OUN ciągle istnieje, więc dokument musi być prawdziwy.
Tezy rzekomej uchwały OUN cytowały gazety, podobnie jak tekst „Za San”. W pewnym momencie zdawało się, iż bełkot Prusa oraz Wilczura znajdzie miejsce w kuble na śmieci, ale w 2011 r. uchwałę przeanalizowali Maria i Leszek Jazownikowie, zatrudnieni w Uniwersytecie Zielonogórskim. Jej autentyczności dowiedli stwierdzeniem, iż działające w Kanadzie ukraińskie organizacje nie odpowiedziały na list polskich organizacji kresowych, stawiających pytanie: czy to prawda? Dopomógł im Wiktor Poliszczuk, etniczny Ukrainiec i obywatel RP, od 1981 r. zamieszkały w Toronto, historyk z równą wiarygodnością jak Edward Prus. Lecz w kręgach kresowiaków oraz między deputowanymi prorosyjskiej Partii Regionów kolaborującego z Kremlem byłego prezydenta Wiktora Janukowycza (to właśnie jego szykował Putin na zmiennika Wołodymyra Zełenskiego) Poliszczuk uchodzi za rzetelnego badacza. Między Ukraińcami nie cieszy się estymą, już z racji na dowodzenie konieczności akcji „Wisła”.
Dwa lata później sfałszowaną uchwałę cytował w Sejmie RP ośmiokrotny poseł PSL Franciszek Stefaniuk: „Chodzi natomiast o prawdę historyczną. Powiem, czego się obawiam. Przepraszam za mój emocjonalny głos, ale ja mam fragmenty uchwały krajowego prowidu OUN z 22 czerwca 1990 r. Przeczytam fragmencik tylko, w którym piszą: Eliminować wszelkie polskie próby zmierzające do potępienia UPA za rzekome znęcanie się nad Polakami, wykazywać, że UPA nie tylko nie znęcała się nad Polakami, ale przeciwnie, brała ich w obronę przed hitlerowcami i bolszewikami. Polacy też byli w UPA. Mordy, którym zaprzeczyć nie można, były dziełem sowieckiej partyzantki lub luźnych band, z którymi UPA nie miała nic wspólnego. Pomniejszanie roli wyzwoleńczej UPA w skali europejskiej jest niedopuszczalne – tak piszą”.
Działacze PSL nawet najwyższych rang i funkcji państwowych są bardzo przywiązani do prusowej wersji polsko-ukraińskich relacji.
Zagrywka Iwanem Groźnym
Jacek Wilczur jest bez wątpienia współautorem, co najmniej nieświadomym, jednej za największych prowokacji sowieckiego KGB przeciwko działającym na Zachodzie ukraińskim niepodległościowcom.
W 1975 r. Michael Hanusiak, amerykański Ukrainiec urodzony w USA, dziennikarz i aktywista, przywiózł z Moskwy listy ukraińskich zbrodniarzy wojennych ukrywających się w Stanach Zjednoczonych. Był wśród nich Iwan Demianiuk, mieszkaniec Cleveland, wieloletni pracownik tamtejszej fabryki samochodowej Forda, udzielający się w miejscowej prawosławnej parafii. Z ukraińskim ruchem niepodległościowym nie miał nic wspólnego, ale papiery są papierami, a procedury procedurami. Demianiuk, którego nie warto żałować, trafił w takie młyny.
Dokumenty Hanusiaka zawierały zeznania i zdjęcia. Nikt nie zwrócił uwagi, że był członkiem amerykańskiej partii komunistycznej i uzyskał dokumenty w czasach, gdy KGB nie pokazywało opinii publicznej najmarniejszego dokumentu. Z papierów Hanusiaka wynikało, iż Demianiuk z Cleveland był owianym grozą mordercą z Treblinki, Iwanem Groźnym. Papiery wysłano ze Stanów do Jerozolimy, Demianiuk został deportowany, postawiony przed sądem i skazany na karę śmierci, której w Izraelu nie wykonywano od powieszenia Adolfa Eichmanna. I nagle izraelski sąd najwyższy zdjął z niego oskarżenie za zbrodnie w Treblince. Może przyczynił się do tego Toivi Blatt, uczestnik powstania w obozie zagłady w Sobiborze, jeden z nielicznych, którzy przeżyli walkę i ucieczkę. Napisał do sądu w Jerozolimie, że Demianiuk nie był w Treblince, gdyż znęcał się nad Żydami właśnie w Sobiborze.
Uczciwy sąd nie może sądzić za bandytyzm, którego nie obejmuje akt oskarżenia. Demianiuk został uniewinniony i dopiero za parę lat aresztowany na powrót, właśnie za Sobibór. Skazali go Niemcy.
Wilczur, jako pracownik stosownych jednostek zajmujących się w PRL-u zbrodniami nazistów, zeznawał w Jerozolimie. Kłamał. A dziennikarzom, bardziej ciekawym niż wnikliwym, opowiedział o Demianiuku i ukraińskich zbrodniach. Miał za nic, że rozpadł się Związek Sowiecki i na kilka lat otworzyły się archiwa KGB. A stało w nich jak wół, iż akcja wobec zbrodniarza wojennego Iwana Demianiuka była od początku sowiecką prowokacją wymierzoną w ukraiński ruch niepodległościowy. No i że najęto do tego sprawdzonych przez sowieckie organa oraz swojską bezpiekę nader chętnych i zacietrzewionych Polaków.
Niedawno wysiłkiem Instytutu Pamięci Narodowej ukazała się książka Mieczysława Ryby o Kresach w międzywojniu. Ukraińcy robią w niej za szwarccharaktery. Dlaczego? Bo tak.
Ryba to nie płotka, lubi go i lansuje minister edukacji Przemysław Czarnek, któremu doradza. Promuje go IPN, gdzie zasiada w ciałach najwyższych. Andrzej Duda dał mu krzyż Polonia Restituta za zasługi dla opisywania najnowszej historii Polski. Gdyby żył Edward Prus, miałby szansę wygłosić w sprawie Ryby niejedną laudację. Bowiem Ryba ma Prusa za naukowy autorytet. W końcu Prus to „apostoł prawdy”, choć do końca swych dni nie wiedział, czy był harcerzem Szarych Szeregów czy striełkiem NKWD.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com