Archive | July 2022

Indonesia Says It Welcomes Israel to Compete in FIFA Under-20 World Cup Next Year

Indonesia Says It Welcomes Israel to Compete in FIFA Under-20 World Cup Next Year

Shiryn Ghermezian


Jakarta, Indonesia. Photo: Wikimedia Commons.

Indonesia’s Ministry of Youth and Sports and the Football Association of Indonesia (PSSI) have confirmed that Israel’s youth national soccer team can participate in the 2023 FIFA Under-20 World Cup, to be hosted next year by the Southeast Asian nation, even though the two countries have no diplomatic relations.

“We have been discussing it since 2019. All countries that qualify to participate in the 2023 U-20 World Cup are welcome to play [in Indonesia],” Minister of Youth and Sports Zainudin Amali said in an Indonesian-language PSSI statement. He emphasized that sports should not be linked to politics and said, “That’s why FIFA has conveyed to us, [that] any country that passes, must be able to compete in Indonesia. So, there is no problem. Surely our security forces will provide a sense of security. This is something that needs to be considered.”

PSSI Secretary General Yunus Nusi also stated that all qualifying countries have the right to play in the U-20 World Cup, citing an agreement reached with the government last year.

The FIFA U-20 World Cup will take place in Indonesia from May 20-June 11, 2023.

Israel’s youth national soccer team secured its spot in next year’s tournament over the weekend, by qualifying for the semi-finals at the 2022 Under-19 EURO taking place in Slovakia. In the match taking place on Tuesday, Israel goes head-to-head against France, while England takes on Italy. All four semi-finalists will compete in the U-20 World Cup in Indonesia.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


ZWYCZAJNA HEROSKA


ZWYCZAJNA HEROSKA

BŁAŻEJ HRAPKOWICZ


Poprawny, szablonowy film telewizyjny Harrisona oddaje hołd Irenie Sendlerowej i stanowi alternatywę dla polsko-żydowskich narracji spod znaku Grossa

.

Nasz człowiek za oceanem, choć nie z polskiej ziemi jego ród, nazywa się John Kent Harrison. Jest reżyserem, pracuje dla amerykańskiej telewizji, spogląda na Polskę z daleka i widzi kraj wielkich ludzi. Herosów przepełnionych dobrocią, borykających się z dziejową zawieruchą, budujących piorunochron ze szlachetnych ideałów, misji, dobroczynnej działalności – być może wiotki, na dłuższą metę jednak lśniący wiekopomnym przesłaniem. Młodego Karola Wojtyłę grał w „Janie Pawle II” Cary Elwes – wcześniej „facet w rajtuzach” u Mela Brooksa – i nawet to nie zostawiło rysy na marmurze, w którym wyrzeźbiono sylwetkę polskiego papieża. Andrzej Romanowski pisał w „Gazecie Wyborczej”, że mnożące się w zastraszającym tempie pomniki Wojtyły wskazują na infantylizm Polaków, uprawiających kult złotego cielca. Film Harrisona to cielec celuloidowy, łatwy, sformatowany panegiryk czy raczej hagiografia. Ekumenizm, moralne piękno, wcielony etos chrześcijański.

Polscy decydenci kultury mieli więc nosa, gdy angażowali się w produkcję „Dzieci Ireny Sendlerowej”. Pieniądze ulokowane w projekt Harrisona to bezpieczna inwestycja. Od początku można było obstawiać, że historia Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata zostanie opowiedziana niewinnie. Linearnie, od A do Z, bezpiecznie, pozornie w sposób neutralny, a przecież niechybnie polityczny. W jednej z ostatnich wypowiedzi – ten dokumentalny materiał domyka film – Sendlerowa podkreślała, że dobro musi zwyciężyć, ale trzeba o nie walczyć z całych sił. To nie pustosłowie, czyny mówią same za siebie. Jakkolwiek zabawnie nie brzmiałoby hasło promocyjne dystrybutora, organizującego zawody między Sendler a Schindlerem na liczbę uratowanych istnień, Polka dokonała rzeczy niebywałej. Ratowała żydowskie dzieci w Generalnej Guberni, wyciągała je z piekła getta – z poświęceniem, bezwarunkowo, z narażeniem życia. Odbębnijmy zatem oczywistość: Harrison oddaje jej hołd, na który zasłużyła, to raczej nie jest, a przynajmniej nie powinna być, kwestia sporna. Jednak tekst kultury cechuje dialogowość, funkcjonuje on w Bachtinowskim łańcuchu, w którym jest zawsze odpowiedzią na poprzednie teksty i pytaniem rzuconym tekstom przyszłym. Pomiędzy kolejnymi ogniwami zakleszcza się (pop)kultura z polityką, w tym przypadku – film wszakże finansuje państwo – polityką historyczną.

Inspiracja tekstami poprzedzającymi „Dzieci Ireny Sendlerowej” sprowadza się u Harrisona do estetycznego kalkowania prostych symboli, które odsyłają do z góry wiadomych rozpoznań. Trochę jak w średniej klasy kinie gatunkowym, Amerykanin inkorporuje dziedzictwo „Ostatniego etapu” Wandy Jakubowskiej, „Ulicy granicznej” Aleksandra Forda, „Pianisty” Romana Polańskiego. Okupacyjne obrazy-gotowce – ciemne zakamarki miasta, rogatki, spędy Żydów do wagonów – opatulają film, paradoksalnie, miękkim brezentem stylizacji. Widz patrzy i potakuje: to były straszliwe czasy pogardy. Wie, gdzie jest i czego może się spodziewać. Nienawiść i zagrożenie czają się na każdym kroku, zwłaszcza w pierwszym kwadransie – par excellence informacyjnym. Sendlerowa odbywa kilka rozmów – jasne staje się wówczas, czym kobieta się zajmuje – i udaje się na wędrówki po ulicach Warszawy. Spaceruje, rozgląda się, a na drugim planie mikroscenki, znaczki z klasera terroru: Niemcy legitymują, strzelają, biją, wrzeszczą, rechoczą. Argument, że „przecież tak było” – abstrahując od zastrzeżeń natury filozoficznej i logicznej – blednie w obliczu faktu, że to, co ograne, nie rusza, nie trwoży, nie wierci dziury w brzuchu, sercu, mózgu. Podpisuję się pod stanowiskiem, które wyłożyła w recenzji z „Janosika” Iwona Kurz: lepiej opowiadać dobrze, aniżeli prawdziwie. Harrison kurczowo trzyma się realiów, ale czerpie je z najbardziej wytartych wizualnych klisz, wpuszczając się tym samym w maliny repetycji.

Gładka, sprawdzona oprawa umościła sobie wygodne posłanie w formacie filmu telewizyjnego. Ziarniste, pobrudzone, kolorystycznie przytłumione zdjęcia stanowią korelat nędzy, biedy i grozy. Mnogość ujęć, w których umęczone twarze dyszą nieomal w kamerę, a centrum kadru zajmuje „przerażająca rzeczywistość”, pogłębia wrażenie realizmu, polegającego na skonfrontowaniu człowieka z Historią. Koncept, choć nienowy, jest nośny, pod warunkiem jednak, że wspomaga go realizacyjny rozmach, kinowy odpowiednik dużego „H”. „Dzieciom Ireny Sendlerowej” – reżyserowanym w miarę poprawnie, bez wielkich potknięć – brakuje oddechu, „wyjścia w przestrzeń”, szerszych planów. To film telewizyjny, czasoprzestrzennie zagęszczony, z dokładną lecz mało urozmaiconą scenografią, która wygląda tak, jakby wciąż przedstawiała tę samą ulicę. Efekt jest podobny do tego ze wspomnianego filmu Forda – czuć lekki fałsz, „nieautentyczność”, wklęśnięcie. Realizm umowny.

„Ulica graniczna” jest jednak kontekstem dla „Dzieci Ireny Sendlerowej” głównie z innego powodu. Polityczny klimat drugiej połowy lat czterdziestych – współtworzony przez pogromy Żydów – nie sprzyjał Fordowi. Władze komunistyczne, skwapliwie zrzucające antysemityzm na barki złowrogich nazistów, niechętnie patrzyły na pomysły obrazowania stosunków polsko-żydowskich. Ford starannie unikał więc scenek rodzajowych, wyimków z codziennego życia Warszawy, gdzie Polacy i Żydzi spotykali się, handlowali, czasem lubili, czasem pewnie nie bardzo. Harrison nie miał na karku cenzury, ale postąpił analogicznie. Łącznikiem między nacjami jest Sendlerowa, wszystkich więc oglądamy przez pryzmat jej szlachetnej niezłomności. Z poprawnością warsztatową koresponduje poprawność akcentów – Polacy są albo pomocni (Sendlerowa kilkakrotnie zaznacza, że jest wiele polskich rodzin, które chcą przygarnąć żydowskie dzieci), albo co najwyżej przestraszeni, słychać nawet co nieco o porządnych Niemcach (których jednak nie widzimy na ekranie). Głosy sprzeciwu, odzywające się wśród Żydów na wieść o pomyśle Sendlerowej, są zrozumiałe – chodziło przecież o wyrzeczenie się dzieci, które czekał proces chrześcijańskiej inkulturacji. To zresztą chwile, w których film Harrisona jest najlepszy – rwący emocjonalnie i nie omijający trudnych problemów.

Grająca Sendlerową Anna Paquin eksponuje pragmatyzm i zwyczajność postaci, co ma obłaskawić jej pomnikowość, przybliżyć śmiertelnikom i ułatwić utożsamienie. To niełatwe zadanie, potrzeba bowiem reżysera, który z wyczuciem porusza się pośród charakterologicznych niuansów i umie delikatnie prowadzić wykonawców. Harrisonowi starcza umiejętności, by biegle sklejać epizody, ale nie starcza talentu, żeby różnicować napięcia – uczuciowe, etyczne, moralne. Autor „Jana Pawła II”, mimo że kręci na mały ekran, myśli w kategoriach wystawnych hollywoodzkich dramatów sprzed dekady – najważniejszy jest moment decyzji, podjęcia zdecydowanych kroków, który można podbić muzyką (ścieżka Jana A.P. Kaczmarka jest dosyć sztampowa) i obrazem. Logikę „im więcej środków, tym więcej tragedii” widać najlepiej w sekwencji likwidacji getta – z nieba gęsto sypie się puch z rozrywanych poduszek. W „Świadectwie urodzenia” Stanisława Różewicza puszek był jeden, chwiał się na wietrze obok marynarki i zniszczonych butów w opuszczonym pokoju. Oszczędna, owładnięta ciszą, ziejąca pustką scena poruszała bardziej, ktoś może nawet powiedzieć, że była bardziej na miejscu.

Polityka historyczna opowiada. Układa narrację – rzadko zgodną z innymi, częściej dopełniającą bądź opozycyjną wobec narracji reprezentujących cudze (co często pokrywa się z „zagraniczne”) racje stanu, punkty widzenia, interpretacje. Losy Ireny Sendlerowej to łakomy kąsek. Książki Jana Tomasza Grossa, Jedwabne, pogromy – te ciągle nie w pełni przepracowane symbolicznie świadectwa wrzynają się w tkankę społeczną i przypominają o polskich erupcjach antysemityzmu. Heroizm Sendlerowej, a także odwaga polskich rodzin, które przyjęły żydowskie dzieci, stanowią w „Dzieciach Ireny Sendlerowej” manifest, wykrzyczany przez megafon. Polacy poświęcali własne bezpieczeństwo dla Żydów, niejednokrotnie ich ratowali, a Sendler dodatkowo ocalała dzieci – a więc istoty najsłabsze, bezbronne, skazane na przedwczesną i okrutną śmierć. Narracja Harrisona – do spółki z „Po-Lin. Okruchami pamięci” Jolanty Dylewskiej – jest przeciwwagą dla mrocznych relacji polsko-żydowskich, zakotwiczoną w przeszłości, odtwarzającą ją na taśmie filmowej, próbującą ufundować alternatywny dyskurs kulturowy.

Mimo oczywistego dydaktyzmu, a może właśnie dlatego, powiastka Johna Kenta Harrisona spełnia swoje założenia – mówi, kto zacz Irena Sendlerowa i co osiągnęła. Jasno i zwięźle. Oto wielka polska postać kontra okres burzy i naporu. O motywacjach, wahaniach i wątpliwościach Sendlerowej nie dowiemy się wiele, trudno też określić, co takiego siedziało w tej zwykłej kobiecie, że zdobyła się na tak nieprawdopodobne czyny (poza wychowaniem, o którym jest wzmianka). Ale Harrison, składając na jej ręce filmowy order, uniknął faux pas, zaś najgorszy element filmu – mierżący polski dubbing – nie zależał w końcu od niego


BŁAŻEJ HRAPKOWICZ – Krytyk filmowy, kulturoznawca. Absolwent IK UW. Prowadzący i redaktor czwartkowej audycji „Na cztery ręce” w radiowej „Czwórce”. Publikuje w „Filmie”, „Kinie”, dwutygodnik.com, filmweb.pl. Laureat II nagrody Konkursu im. Krzysztofa Mętraka, w 2010 roku nominowany do Nagrody Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii Krytyka filmowa.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Statues of Roman goddesses returned to rightful place of honor at Tel Ashkelon

Statues of Roman goddesses returned to rightful place of honor at Tel Ashkelon

JUDITH SUDILOVSKY


The remains of five marble statues have been rescued from anonymity and placed standing using a special frame between the southern portion of the basilica and the odeon, a small covered theater.

.
Five spectacular marble statues of Roman godesses and gods have been raised up from a pit where they were languishing and put on display using a special metal frame at Tel Ashkelon National Park.(photo credit: IRINA DUBINSKY/INPA)

For almost one hundred years after they were first excavated at Tel Ashkelon, the magnificent marble statues of Roman gods and goddesses languished virtually neglected in an excavation pit.

Now, as part of the continued conservation and development at the Tel Ashkelon National Park archaeological site, these five massive Roman statues have been raised from the dead, in a sense, and put respectfully on display at the park for the first time since their discovery.

“They had been left and ignored for a long time. We rescued them and cleaned them and put them in a very nice way to present to visitors.”

Zeev Margalit, director of the conservation and development department of the INPA

The impressive marble sculptures include two almost complete statues and three partial statues. In one statue, the Greek goddess of victory—the winged Nike—is depicted standing on the world, which is itself carried on the shoulders of the god Atlas. One hand of the goddess holds a laurel wreath, the symbol of victory.

Another statue depicts Isis, the Egyptian goddess of fertility as Tyche, often depicted as a city’s goddess of fortune. At the time many religions adopted beliefs and modified their own religious practices as they came into contact with other religions. Both Greek and Roman religious beliefs were influenced by religions of the east, including the Egyptian cult of Isis.

The restored and reconstructed odeon complex in Tel Ashkelon National Park. (credit: IRINA DUBINSKY/INPA)

The Tel Ashkelon National Park has been undergoing a large-scale renovation project, funded by the Israel Nature and Parks Authority (INPA), the Ashkelon Municipality and the Leon Levy Foundation and conservation and restoration work has been carried out on the statues as well as on a large Roman basilica and odeon—a small covered theater of sorts.

Following a year of work, the odeon and the statues were officially inaugurated on June 27 by founding trustee of the Leon Levy Foundation, Shelby White. Reconstructed tribunals and orchestra platforms were built in the odeon.

Restoration of ancient relics

The statues, whose beauty once graced the basilica, were raised up and placed standing between the southern part of the basilica and the odeon, using special frames.

“They had been left and ignored for a long time. We rescued them and cleaned them and put them in a very nice way to present to visitors,” said architect Zeev Margalit, director of the conservation and development department of the INPA. “They were ornamental and decorated the basilica. It is now a very impressive feeling to see the statues standing once again, though some are broken, and you can understand the quality of the work and the high level of skill used to sculpt the marble.”

Located on the main trade route from Egypt to the north, the city of Ashkelon was a very important commercial center for trade, with a 5,000-year history that stretches back to the Early Canaanite period, and on to the Philistines where it was one of their five cities mentioned in the bible, and continuing to the Hellenistic and Roman periods through to Crusader times.

Biblical origins

In Judges 1:18 the bible recounts how Ashkelon, along with Gaza and Ekron, briefly fell into the hands of the tribe of Judah, but by 2 Samuel 1:20, the Philistines had already regained control of the city.

Ribbon cutting ceremony at the inauguration of the odeon plaza in Tel Ashkelon National Park. (credit: JORGE NOVOMINSKI)

Later, during the time of Herod, the city especially flourished during the Roman period, and Herod built the grandest of basilicas—which were more for communal gatherings and not religious in nature at that time—ever constructed in this part of the ancient world. Some sources say Herod’s family even hailed from Ashkelon.

The first excavations of the ancient city were led by the famous adventurer and traveler Lady Hester Lucy Stanhope in 1815. The niece of British Prime Minister William Pitt, Stanhope shirked societal conventions of the time and came seeking treasures in the Middle East, making Lebanon her home base. And to there she returned, after having found nothing that glittered in Ashkelon.

The first scientific excavations of the site were held by John Garstang of the British Palestine Exploration Fund in 1920-1922 during the British Mandate. During these excavations, Herod’s basilica, the odeon and remains of the statues were discovered.  Garstang created an open-air museum for his finds, but with time the area was abandoned and neglected, noted Margalit.

More recent excavations in 2008-2012 and 2016-2018 fully uncovered the basilica, which was destroyed in an earthquake in 363 CE, and revealed over 200 marble artifacts including monumental columns and capitals from the basilica.  

Currently, restoration and conservation work continues on the basilica complex and is expected to be completed by the end of 2022 or mid-2023, said Margalit, and will include new and accessible paths around the heritage and landscape sites of the park.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


UNRWA Palestinian Textbooks Still Inciting Antisemitism and Jihadi Violence, Concludes New Report

UNRWA Palestinian Textbooks Still Inciting Antisemitism and Jihadi Violence, Concludes New Report

DION J. PIERRE


Palestinian employees of UNRWA in Gaza City demonstrate against the US decision in Jan 2018 to cut contributions to the agency. Photo: Reuters/Mohammed Salem.

Educational material for Palestinian students provided by the United Nations Relief and Works Agency (UNRWA) promotes jihadi violence and incites antisemitism, according to a new report by Israeli education watchdog Impact-se.

Released on Thursday, the Review of 2022 UNRWA-Produced Study Materials in the Palestinian Territories found that the UNRWA curriculum describes Jews as “impure and inherently treacherous” and teaches that murdering Israelis leads to glory and martyrdom. The findings were made after UNRWA’s maintaining several times that its curricula was purged of antisemitism.

Examples included in Impact-se’s findings include a grammar lesson that uses the sentence, “The Palestinians sacrifice their blood to liberate Jerusalem,” and “Arabic Drill Cards” for 9th graders that say, “When the [Muslim] nation is negligent in protecting al-Aqsa, then the Jews will dare to defile it.” Neither does Israel appear on any maps.

Much of the material is “UNRWA branded,” Impact-se continued, but it cannot be accessed through its online education portal and is essentially hidden from public scrutiny.

“After a similar scandal last year, UNRWA promised that all offending material produced by them would be removed. It seems that UNRWA has interpreted this as removal from the website, where it can be scrutinized, rather than removed from actual classrooms,” Impact-se CEO Marcus Sheff  said in a statement. “UNRWA was again made aware of our concerns just two months ago.”

He observed that the US “is currently financing UNRWA to the tune of $338 million annually, the majority of which goes to education. Sadly, it is clear that hate teaching in UNRWA schools is increasing rather than abating since US funding was restarted. Surely, the will can be found to enforce policy, given that red lines are being crossed so egregiously.”

The report comes just one week after six UNRWA teachers were placed on administrative leave for uttering hate speech. Last Wednesday, UN Watch, a Geneva-based NGO, said it had identified “more than 120 UNRWA teachers and other staff who praise Hitler, glorify terrorism and spread antisemitism.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Mariusz Zajączkowski, historyk: Nazywano mnie “banderowską twarzą IPN-u”

Dr Mariusz Zajączkowski (Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl)


Mariusz Zajączkowski, historyk: Nazywano mnie “banderowską twarzą IPN-u”

Tomasz Kwaśniewski


Usprawiedliwia się zbrodnie na cywilach, w tym dzieciach, kobietach i starcach innego niż polskie pochodzenia czy innego wyznania niż rzymskokatolickie. Argumentując, że im się należało, bo to “obcy”

Z Mariuszem Zajączkowskim, historykiem zwolnionym z IPN, rozmawia Tomasz Kwaśniewski

I w końcu pana wyrzucili?

– Tak, w końcu dopięli swego. Wypowiedzenie dostałem 25 stycznia tego roku, a 30 kwietnia zakończyłem współpracę z Lubelskim Oddziałem Instytutu Pamięci Narodowej.

Po ilu latach?

– Ponad 21.

A ile pan ma lat?

– Prawie 48. Wychodzi na to, że blisko pół życia tam przepracowałem.

Z wykształcenia pan jest kim?

– Archeologiem, historykiem i politologiem.

I chciał pan pracować w IPN?

– 21 lat temu, tak. To była jesień 2000 roku, dopiero co obroniłem pracę magisterską z archeologii w Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej, ale jeszcze studiowałem tam historię na piątym roku. Zadzwonił mój przyjaciel: „Czy wiesz, że utworzono IPN w Lublinie?”. Szefem Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Lublinie, które łączyło w sobie badania naukowe i edukację historyczną, był w tym czasie dr Rafał Wnuk, a dr Grzegorz Motyka kierował w nim referatem naukowym. Kojarzyłem obu m.in. z książki „Pany i rezuny…” o porozumieniach polsko-ukraińskich w latach 1945-47. Pomyślałem, że skoro naukowcy, których badania cenię, pracują w tej instytucji, a ja interesuję się podobną tematyką, to złożę dokumenty i przystąpię do dwuetapowego – praca pisemna i rozmowa kwalifikacyjna – konkursu na pracownika referatu Wystaw, Wydawnictw i Edukacji Historycznej. Bo wtedy odbywały się jeszcze konkursy w IPN.

Z rozmowy kwalifikacyjnej wyszedłem przekonany, że pracy nie dostanę, jako bardzo młody, długowłosy wtedy wokalista rockowy, który przyszedł na tę rozmowę prosto z ulicy w czarnych butach martensach, takich też sztruksach, koszuli i ciemnogranatowej sztruksowej marynarce, z bandanką pod szyją. Zwłaszcza że konkurencja była bardzo duża, a miejsc tylko parę. A tu kilka dni później dzwoni pani z sekretariatu IPN Lublin z informacją, że zostałem przyjęty.

Radość?

– Niemała. Bo to była moja pierwsza rozmowa kwalifikacyjna i pierwsza praca, od razu w zawodzie, zgodna z moimi zainteresowaniami…

Bo czym pan się zajmuje?

– Problematyką stosunków polsko-ukraińskich w latach 1939-47. W szczególności działalnością ukraińskiego podziemia w czasie II wojny światowej i we wczesnych latach powojennych na obecnych i dawnych ziemiach Rzeczpospolitej. Od grudnia 2000 w IPN, a od stycznia 2009 roku równolegle w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, w którym w lipcu 2013 obroniłem doktorat.

Tu dodajmy, że jest pan autorem…

– Dwóch książek monograficznych, pierwsza z 2015 roku dotyczy działalności podziemia ukraińskiego na Lubelszczyźnie w okresie okupacji niemieckiej 1939-44…

Dostał pan za nią we wrześniu 2016 roku Nagrodę im. prof. Tomasza Strzembosza.

– Tak. Druga książka z 2016 roku traktuje o dziejach OUN-B i UPA na Lubelszczyźnie po lipcu 1944 roku, do roku 1950.

Jestem również, razem z profesorami Grzegorzem Motyką i Tomaszem Stryjkiem, współautorem monografii „Międzynarodowe aspekty akcji »Wisła«”. W 2020 roku napisałem w niej część poświęconą propagandzie komunistycznej w Polsce, Czechosłowacji i ZSRR w latach 1947-48 na temat akcji „Wisła” i pokrewnych wydarzeń.

A jak wyglądało wyrzucenie pana z IPN?

– Wróciłem do pracy po zwolnieniu lekarskim, które trwało blisko pół roku…

Można wiedzieć, z jakiego powodu miał pan to zwolnienie?

– Depresji. Między innymi na tle tego, co spotykało mnie w pracy już od dłuższego czasu. Ostatnie dwa lata w IPN to był permanentny stres, za który po raz pierwszy zapłaciłem zdrowiem w lutym 2020 roku, a następnie latem i jesienią tego roku.

Pod koniec lipca 2021 roku zostałem uprzedzony, że dyrektor IPN w Lublinie pan Marcin Krzysztofik zamierza mnie zwolnić dyscyplinarnie na podstawie wewnętrznego donosu. Strasznie to mną tąpnęło. Poszedłem więc do lekarza…

Ale naprawdę był pan chory?

– Tak, swoje odchorowałem przez to pół roku. Wcześniej zresztą też. Bo to była nie tylko ta informacja, ale cały czas jakieś impulsy, również w wydaniu nowego prezesa IPN, pana dr. Karola Nawrockiego, który na przykład w listopadzie 2021 roku, ustami rzecznika prasowego IPN dr. Rafała Leśkiewicza, na łamach elektronicznej wersji „Newsweeka”, obraził mnie publicznie, nazywając człowiekiem uprawiającym trolling w sieci. 

.

Dr Mariusz ZajączkowskiDr Mariusz Zajączkowski  Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl

Wcześniej, we wrześniu, o czym mnie poinformowano, pan prezes Nawrocki w czasie wizyty w IPN Lublin odgrażał się, że ma mi coś do powiedzenia, jednocześnie wiedząc, że nie będzie mnie w firmie. W grudniu wraz z całą świtą zachodził do mojego pokoju, wiedząc, że i tym razem mnie w nim nie będzie. Odbierałem to jako takie sygnały dla mnie: „Pamiętamy o panu”.

Rozumiem, że profesorowie Rafał Wnuk i Grzegorz Motyka nie byli tymi, co pana zwalniali?

– Absolutnie! Oni wiele lat wcześniej zakończyli współpracę z IPN.

Z własnej woli?

– O to trzeba by ich zapytać. Mogę powiedzieć jedynie, że z dziewięciu osób, które oprócz mnie zaczynały pracę w 2000 roku w OBEP Lublin, obecnie w Oddziałowym Biurze Badań Historycznych IPN Lublin, zostały tylko dwie.

A pozostałe zostały zwolnione?

– Jednych wyrzucono, a innych „zachęcono” do odejścia, stwarzając atmosferę i warunki nie do zniesienia.

Na przykład?

– Zabraniając prowadzenia badań naukowych.

To jest przypadek dr. Adama Puławskiego z 2018 roku, którego po wielomiesięcznym „grillowaniu”, związanym z jego publikacjami naukowymi, które opowiadają o sporej obojętności Polskiego Państwa Podziemnego wobec Zagłady Żydów, przesunięto – pod hasłem, że uprawia antypolską narrację – do pionu, w którym tych badań prowadzić już nie mógł.

Rok wcześniej koleżanka, która do czerwca 2016 roku kierowała w OBEP Lublin referatem edukacji historycznej, poszła na urlop bezpłatny tuż po tym, gdy powołano Oddziałowe Biuro Edukacji Narodowej i zainstalowano na jej miejsce najpierw dr. hab. Jacka Romanka, a po krótkim czasie przybysza „dobrej zmiany” z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego dr. hab. Tomasza Panfila, który szybko dał się poznać m.in. z antysemickich tekstów oraz sympatyzowania ze środowiskami polskich neofaszystów w kraju i na Wyspach Brytyjskich.

W marcu 2021 roku został zwolniony z pracy w IPN Lublin dr Mariusz Sawa, który pisał niewygodną książkę o zbrodni AK w ukraińskiej wsi Sahryń pod Hrubieszowem w marcu 1944 roku. W listopadzie 2021 roku do odejścia z IPN Lublin został zmuszony prof. Sławomir Łukasiewicz. Zrobiono to w ten sposób, że nie wyrażono mu zgody na równoległą pracę w KUL…

Bo…

– …gdy prezesem IPN został pan Nawrocki, to cofnął wszystkim pracownikom Instytutu zgodę na równoległą pracę. A potem już tylko wybrańcom na powrót jej nie udzielił. Na kilku pracowników OBBH Lublin równolegle zatrudnionych w KUL tylko prof. Łukasiewicz nie dostał takiej zgody. Musiał więc zrezygnować z dnia na dzień z pracy w KUL, na co nie mógł sobie pozwolić, rozwiązał więc umowę o pracę z IPN w trybie natychmiastowym i z winy pracodawcy.

W tym samym czasie z powodu tak zwanej utraty zaufania został zwolniony z pracy dr Sławomir Poleszak. Zarzutem było prowadzenie przez niego niezależnego portalu historycznego „ohistorie.eu” i krytyka na jego łamach działalności IPN oraz jego kierownictwa, czyli pana Nawrockiego, który, kiedy go tam krytykowano, jeszcze nie był prezesem IPN, tylko dyrektorem Muzeum II Wojny Światowej. Zresztą autorem krytyki nie był dr Poleszak.

Tu trzeba dodać, że m.in. Poleszak, ja czy Łukasiewicz byliśmy kojarzeni z Rafałem Wnukiem, który nas zatrudniał w OBEP IPN Lublin. A profesor Wnuk, delikatnie rzecz ujmując, nie przypadł do gustu panu Nawrockiemu jako jeden ze współtwórców Muzeum II Wojny Światowej, obok dr. Janusza Marszalca, dr. hab. Piotra M. Majewskiego i prof. Pawła Machcewicza, który był też jego pierwszym dyrektorem, a wcześniej dyrektorem Biura Edukacji Publicznej IPN. Oni wszyscy zostali z tego muzeum usunięci przez ministra kultury prof. Piotra Glińskiego. A kiedy pan Nawrocki przyszedł do IPN, zaczął usuwać z niego ludzi kojarzonych z Wnukiem i Machcewiczem.

A drugi powód zwolnienia doktora Poleszaka był jaki?

– Artykuł naukowy, w którym miał odwagę twierdzić na podstawie znalezionych przez siebie dokumentów dotyczących działalności w okresie okupacji niemieckiej, że Józef Franczak, pseudonim „Laluś”, oraz jego podkomendni brali udział w ekscesach antysemickich na terenie Lubelszczyzny. To się bardzo nie spodobało apologetom ostatniego z „wyklętych”, ikony tak zwanego powstania antykomunistycznego w Polsce 1944-63. W rezultacie powstała w IPN grupa historyków urzędników, która przygotowała „recenzję” artykułu dr. Poleszaka. Została ona opublikowana w periodyku naukowym IPN. To był po prostu paszkwil na artykuł dr. Poleszaka. Ale to właśnie na tę „recenzję” powołano się w uzasadnieniu decyzji o jego zwolnieniu.

To był listopad 2021, a ja 24 stycznia 2022 roku wróciłem do IPN po zwolnieniu, by przedłożyć wyniki badań dopuszczających mnie do pracy.

Kilkanaście dni wcześniej dyrektorem IPN Lublin został pan Robert Derewenda, doktor historii, asystent w KUL, radny miasta Lublin związany z klubem PiS. W 2007 roku pan Derewenda ubiegał się o pracę w OBEP IPN Lublin, ale odpadł w czasie rozmowy kwalifikacyjnej. No, ale po kilkunastu latach wystarczyła nominacja polityczna, został dyrektorem całego oddziału.

I kiedy 24 stycznia przebywałem w swoim pokoju w IPN, było już po szesnastej, czyli już po godzinach pracy, ktoś nagle włożył głowę między drzwi a futrynę, powiedział mi: „Dzień dobry, Robert Derewenda”. Odpowiedziałem: „Dzień dobry, Mariusz Zajączkowski”. Po czym głowa wysunęła się z pokoju.

Następnego dnia o poranku zostałem wezwany do gabinetu dyrektora, w którym była już pani mecenas, pani kadrowa oraz pan dyrektor Derewenda, który wręczył mi pismo, zaczynając przemowę, że daje mi umowę, na co ja, że chyba wypowiedzenie z pracy. Zacząłem czytać i znalazłem w nim cytat z jakiegoś wpisu na „portalu społecznościowym Facebook”, w którym to niby ja krytycznie się odnoszę do nominacji pana Nawrockiego na stanowisko prezesa IPN. Na moje pytanie, co to jest, nie otrzymałem żadnej odpowiedzi poza stwierdzeniem pani mecenas, że ponoć ktoś w lipcu 2021 roku do czegoś tam dotarł w przestrzeni wirtualnej. Ale kto, do czego, gdzie i dlaczego, już nie sprecyzowała. Stwierdziła, że wszystkiego dowiem się w sądzie, jakby była pewna, że do niego pójdę.

A to nie był faktycznie pana wpis?

– Tego nikt mi nie udowodnił. Po prostu przedstawiono mi wypis z forum, twierdząc, że on jest mój. A jednocześnie pan Derewenda oświadczył, że utraciłem zaufanie. Na co ja, że trudno, żeby pan dyrektor utracił do mnie zaufanie, skoro się nie znamy. Wtedy on, że wczoraj się poznaliśmy. Na co ja: „Wtedy kiedy pan włożył głowę między drzwi i futrynę i powiedział mi dzień dobry? Przecież to trwało 10 sekund”.

Wtedy pan Derewenda stwierdził, że informacje o mnie czerpał od swojego poprzednika. Poprzednikiem był pan Mateusz Kotecki, prywatnie kolega pana Nawrockiego z czasów szkolnych, który we wrześniu 2021 roku został zainstalowany w IPN Lublin jako komisarz, czyli osoba pełniąca tymczasowo obowiązki dyrektora. Był nim do początku stycznia 2022 roku. To właśnie on na polecenie pana Nawrockiego zwalniał dr Poleszaka i zmusił do odejścia prof. Łukasiewicza. Mnie nie zdążył, bo się rozminęliśmy. Powiedziałem więc panu Derewendzie, że to bardzo ciekawe, bo pan Kotecki na oczy mnie nie widział…

Jednym słowem taka przepychanka między wami się zrobiła?

– Starałem się jedynie wyegzekwować od pana Derewendy odpowiedzi na moje pytania i jednocześnie prostowałem jego kuriozalne konstatacje, w przerwach między którymi wielokrotnie się powtarzał, mówiąc, że on tu jest dyrektorem.

W tym wypowiedzeniu, w jego podstawie, były trzy punkty. Pierwszy, że „działam na szkodę IPN”, bo krytykuję pana prezesa Nawrockiego, i tu cytat z tego rzekomo mojego wpisu na forum. Drugi, że „działam na szkodę IPN”, bo krytykuję kierownictwo IPN bez podania jakiegokolwiek dowodu. Trzeci, że „naruszam zasady współżycia społecznego” oraz obowiązujący w IPN regulamin pracy, ponieważ podważam kompetencje bezpośredniego przełożonego, znów bez dowodu. Zapytałem więc, o jakiego bezpośredniego przełożonego chodzi, bo przez 21 lat miałem kilku. W końcu komuś się wypsnęło, że o ostatniego. Stwierdziłem, że to jest bardzo interesujące, gdyż pan dr hab. Jarosław Rabiński odszedł z pracy w IPN miesiąc przed tym, nim wróciłem ze zwolnienia. W trybie natychmiastowym…

Dlaczego?

– Oficjalna informacja jest taka, że sam poprosił prezesa Nawrockiego o zwolnienie z obowiązków naczelnika OBBH IPN w Lublinie. Maila o takiej treści przesłał podwładnym, ale tak się spieszył z odejściem, że nie miał czasu pożegnać się z nimi osobiście.

A nieoficjalna?

– Że nakłamał na temat prof. Sławomira Łukasiewicza, poświadczając nieprawdę w piśmie, na podstawie czego prof. Łukasiewicz nie dostał zgody prezesa Nawrockiego na jednoczesną pracę w IPN i na KUL. Przy czym pan Rabiński sam pracował i w IPN, i na KUL.

Rozumiem, że pan to mówi, bo profesor Łukasiewicz poszedł z tym do sądu i wygrał?

– Poszedł, ale sprawa wciąż jest nierozstrzygnięta. Natomiast kiedy to się działo, zaprotestował, zarzucił panu Rabińskiemu, że to, co napisał na jego temat, to kłamstwo. Bo pan Rabiński stwierdził, że profesor Łukasiewicz na konferencjach naukowych nie afiliuje się jako pracownik IPN. Co właśnie było nieprawdą. Mało tego, profesor Łukasiewicz zarzucił panu Rabińskiemu, że to on się nie afiliuje jako pracownik IPN, i ma na to dowody.

Profesor Łukasiewicz rozwiązał umowę o pracę z winy pracodawcy w listopadzie 2021 roku, zaraz potem rozpętała się burza – w proteście przeciwko wymuszeniu jego odejścia oraz zwolnieniu dr. Poleszaka część historyków podpisała list otwarty. W połowie grudnia pan Rabiński został wezwany na posiedzenie Kolegium IPN do Warszawy i po powrocie zaczął się pakować.

To pana zwolnienie z pracy…

– Było z trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia. No, nie dało się mnie zwolnić dyscyplinarnie, okazało się, że nie ma podstaw.

Złożył pan pozew w sądzie?
– Tak, w lutym, o bezzasadne zwolnienie mnie z pracy. Nie wyznaczono jeszcze terminu rozprawy.
I co pan może wygrać?

– Odszkodowanie równe trzymiesięcznym moim poborom.

Ile się zarabia w IPN?

– Zależy kto. Ja po doliczeniu stażu pracy i dojściu do maksymalnej poprzeczki na stanowisku starszego specjalisty, bo nie chcieli mi dać awansu na głównego, dostawałem 3700 złotych na rękę.

Ale są też tacy, „swoi”, którzy zarabiają po 5 tysięcy złotych, a nawet więcej.

Rozumiem, że to są ci na wyższych stanowiskach?

– Na wyższych to nie wiem, ile zarabiają, ale znam takich, którzy zarabiają dużo więcej niż ja, mając o wiele krótszy staż pracy. Bo mają na przykład pensje warszawskie, a pracują w Lublinie; dodatki specjalne, a nie wykazują się jakąś szczególną aktywnością naukową, mimo że są zatrudnieni w pionie naukowym.

Jak pan myśli, dlaczego pana wyrzucili?

– Przede wszystkim za niewłaściwe z punktu widzenia polskich nacjonalistów piśmiennictwo naukowe i publiczne wypowiedzi na temat stosunków polsko-ukraińskich w latach 40. XX wieku. Czyli krytyczne ustosunkowanie się do jednostronnej narracji narodowej.

I za, jak sądzę, podobne podejście do Narodowych Sił Zbrojnych i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego.

A konkretniej?

– Na przykład wskazywanie, że Ukraińcy ginęli także z polskiej ręki.

W swoich pracach naukowych pisałem m.in. o zbrodni AK w Sahryniu z marca 1944 roku. Czy o zbrodni NSZ w Wierzchowinach z czerwca 1945. W połowie 2016 roku najwyraźniej przestało się to podobać.

Ktoś panu powiedział to wprost?

– Pierwszy oficjalny symptom, że przestaję się podobać, pojawił się w lipcu 2016 roku, kiedy to w Sejmie, zaraz po tym, gdy sprawozdanie z działalności IPN przedstawił ówczesny prezes IPN dr Łukasz Kamiński, na mównicę wszedł poseł Józef Brynkus z Kukiz’15 i wygłosił płomienną mowę, w której wymienił tytuł mojej pierwszej książki, moje nazwisko oraz dr. hab. Igora Hałagidy – z powodu konsultacji merytorycznej wystawy o kijowskim Majdanie 2013/2014 – z sugestią, że co ci pracownicy jeszcze robią w IPN. Książka i wystawa nie spodobały się polskim środowiskom kresowo-nacjonalistycznym, bo jak twierdził poseł Brynkus, w książce, której zresztą nie czytał, i podczas spotkań autorskich, na których nie był, jakoby zrównywałem AK z UPA. No a na plakacie reklamującym wystawę o Majdanie „promowano banderowską symbolikę”.

Miesiąc wcześniej, czyli jeszcze przed zmianą ustawy o IPN i objęciem przez dr. Jarosława Szarka funkcji prezesa, również z nadania politycznego, dotarła do mnie informacja, że jak tylko się zmieni władza w IPN, a zmieniła się po kilku tygodniach, to ktoś, mówiąc kolokwialnie, „skopie mi tyłek”.

Jakaś ważna osoba w tym nowym układzie?

– Tak, funkcyjna, w końcu się do mnie dobierze. Za to, co napisałem w swojej książce, m.in. o Sahryniu, że AK dokonała tam zbrodni na ludności ukraińskiej.

Od tej pory zaczęły się jakieś dziwne sytuacje wobec mnie, takie nieustające szturchanki. Na przykład w 2016 roku próbowano mi sugerować niewykonanie polecenia służbowego. Konkretnie niezaopiniowania projektu posłów Klubu Kukiz‘15 dotyczącego wprowadzenia do ustawy o IPN zapisu o „zbrodniach ukraińskich nacjonalistów i ukraińskich formacji kolaborujących z III Rzeszą” – nowelizacja ustawy o IPN została ogłoszona w styczniu 2018 roku, a rok później zawarte w niej zapisy ukraińskie, w tym określenie „ukraińscy nacjonaliści”, zostały uchylone przez Trybunał Konstytucyjny.

A co pan miał z tym zrobić?

– Zaopiniować. Ja, Zajączkowski! Szeregowy pracownik! Czy ten projekt ukraińskich zapisów w noweli ustawy o IPN jest właściwy, czy nie.

Przypomnijmy, że chodziło w nim o to…

– Że jakoby następuje „banderyzacja” przestrzeni publicznej w Polsce, na co zdaniem niektórych posłów nie można pozwolić.

A konkretniej?

– Że nie wolno zrównywać UPA z AK i wychwalać ukraińskiej partyzantki, co być może dotyczyło też mnie, w tym sensie, że niby ja wychwalam UPA i zrównuję ją w swoich książkach z AK, czego faktycznie nie robię. Piszę o dziejach UPA i AK w sposób obiektywny.

Uznałem, że ktoś po prostu zamierza wprowadzić mnie na minę, tym bardziej że byłem już wtedy od ponad roku członkiem Polsko-Ukraińskiego Forum Historyków. Ta grupa ekspercka złożona z sześciu polskich i sześciu ukraińskich historyków została powołana przez IPN w Warszawie i UINP w Kijowie w celu wznowienie polsko-ukraińskiego dialogu historycznego, w szczególności w odniesieniu do najbardziej dramatycznego okresu we wspólnych dziejach – 1939-47 – i zainicjowanie nowych, wspólnych badań w tym zakresie.

Zgłosiłem wtedy swojemu bezpośredniemu przełożonemu, że mam inne, pilne zadanie, to zostało uznane i odstąpiono od tego, żebym opiniował projekt Klubu Kukiz’15. Ale po niecałym miesiącu do Lublina z wizytacją przybył wysłannik nowego szefostwa IPN. Po prostu jeździli tak po oddziałach. I wtedy, na kilka godzin przed jego przyjazdem, na biurko nowego naczelnika, bo dr Poleszak już został zdjęty z tej funkcji, oraz na biurko nowego dyrektora Oddziału IPN Lublin, bo poprzedniego w międzyczasie również zdjęto, wpłynęło pismo, w którym zastępca dyrektora BBH żądał ukarania mnie za rzekome niewypełnienie polecenia służbowego. Podając zupełnie inne daty i okoliczności tego zdarzenia. Napisałem notatkę służbową, w której przedstawiłem, jak było w rzeczywistości, powołując się na konkretne rozmowy i ustalenia. Nie wiem, co się z nią stało, ale cała sprawa wtedy umarła.

To było to kolejne szturchnięcie?

– Tak. Potem było troszkę spokoju. Wydałem drugą książkę. I wkrótce zaczęły do mnie dochodzić różne pomruki z tyłu. Na przykład związane z krytyką, którą wraz z jednym z kolegów z IPN oraz dwoma pracownikami naukowymi z UMCS i Państwowego Muzeum na Majdanku wyraziliśmy wobec ówczesnego wojewody lubelskiego, pana dr. hab. Przemysława Czarnka.

To był koniec lutego 2017 roku, wtedy w Lublinie odbył się „przedmarsz” w związku ze zbliżającym się Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych, zorganizowany przez brygadę ONR Lublin. Pan Czarnek nie dość, że pomaszerował wraz z lubelską kurator oświaty, to jeszcze wygłosił przemówienie, mówiąc do ONR-u, że są solą ziemi polskiego narodu.

Wcześniej w ramach tego marszu doszło w pobliżu Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN do ekscesów o podłożu antysemickim. No nie podoba się tym środowiskom to, czym Ośrodek Brama Grodzka się zajmuje. Czyli m.in. upamiętnianiem i podkreślaniem wkładu społeczności żydowskiej w historię Lublina.

Wyraziliśmy więc opinię, że wojewoda jako najwyższy lokalny przedstawiciel władz państwowych nie powinien maszerować z polskimi neofaszystami z ONR, legitymizując w ten sposób ekstremistyczną i antydemokratyczną organizację, w której nie brakuje zwolenników totalitaryzmu w wydaniu brunatnym.

Gdzie wyraziliście tę opinię?

– W przestrzeni internetowej. Co na podstawie donosu, którego autorem okazał się pracownik IPN Lublin, obecnie jeden z trzech recenzentów podręcznika do „Historii i Teraźniejszości”, zostało wkrótce odnotowane w tekście Jana Marka Chodakiewicza w „Do Rzeczy”. Była w nim mowa m.in. o „Facebookowym kolektywie” i „Gazecie Wyborczej”, które szkalują bohaterów z Brygady Świętokrzyskiej NSZ.

Pomruki miały też związek z podpisanymi przeze mnie listami poparcia. Po pierwsze, dla pana Macieja Sobieraja, w tej chwili już emerytowanego pracownika lubelskiego IPN, opozycjonisty z okresu PRL. W marcu 2017 roku zakomunikowano mu, że „utracił zaufanie kierownictwa IPN” i zostanie zwolniony z pracy, tuż po tym, gdy negatywnie zaopiniował na posiedzeniu Zespołu ds. Nazewnictwa Ulic i Placów Publicznych w Mieście Lublin – do którego został powołany przez prezydenta miasta i które odbyło się w lubelskim ratuszu -– kandydaturę jednego z dowódców NSZ, oficera Brygady Świętokrzyskiej mjr. Leonarda Zub-Zdanowicza ps. „Ząb”, którego imieniem chciano nazwać ulicę w Lublinie.

Po drugie, kiedy w kwietniu 2017 roku usuwano pierwotne kierownictwo Muzeum II Wojny Światowej, podpisywałem listy protestacyjne wobec zmian tam zachodzących, takich jak dewastacja części ekspozycji stałej i nominowanie pana Nawrockiego na dyrektora tego muzeum. Zresztą podobnie jak panowie Łukasiewicz czy Poleszak. Pan Nawrocki o tym wiedział. Kiedy więc został prezesem IPN, zaczął czyścić tę instytucję z ludzi, którzy kiedyś go skrytykowali.

No i co było dalej?

– Jeszcze przez prezesa IPN Łukasza Kamińskiego w połowie 2015 roku zostałem zaproszony do Polsko-Ukraińskiego Forum Historyków. Obradowało ono na przemian w Polsce i w Ukrainie. Chodziło przede wszystkim o to, aby w świetle aktualnych polskich i ukraińskich badań historycznych, w tym prowadzonych w ramach forum, ustalić, co wiemy w odniesieniu do wydarzeń na Wołyniu, w Galicji Wschodniej i na Lubelszczyźnie w latach 1943-45.

Doszło do pięciu posiedzeń. Ostatnie odbyło się jesienią 2017 roku w Czerkasach. Po nim odbyło się spotkanie polskiej części tego forum z kierownictwem IPN w Warszawie. Podczas którego poproszono nas o opinię – w tym również mnie, jedynego stałego przedstawiciela IPN w tym gremium – m.in. na temat tego, co się dzieje wokół poszukiwań, ekshumacji i upamiętnień polskich ofiar Wołynia w 1943 roku. Jak również o podzielenie się refleksją na temat dalszej perspektywy prac forum.

Na tym spotkaniu profesor Waldemar Rezmer, przewodniczący polskiej części forum, złożył rezygnację z pełnionej funkcji. A ja, poproszony o opinię, zwróciłem uwagę prezesom – wówczas prezesem IPN był Jarosław Szarek, a jednym z jego zastępców dr Mateusz Szpytma – że na sytuację z polskimi upamiętnieniami na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, trudności z poszukiwaniami i ekshumacjami masowych grobów ofiar antypolskiej akcji OUN-B i UPA mają wpływ także mnożące się sytuacje, gdy „nieznani sprawcy” z ultraprawicowego i prorosyjskiego Obozu Wielkiej Polski niszczą ukraińskie upamiętnienia w Polsce dotyczące UPA, w tym te legalne. I wymieniłem dwa: w Monastyrze koło Werchraty oraz w Pikulicach koło Przemyśla. Dodając, że do tego czasu niestety ze strony władz IPN nie odnotowałem oficjalnego stanowiska, które by potępiało tego typu ekscesy.

Przypomniałem również okoliczności zniszczenia w przeddzień obchodów 70. rocznicy akcji „Wisła” ukraińskiego upamiętnienia symbolicznego w Hruszowicach pod Przemyślem.

Powiedział pan to wszystko i co?

– Prezes z wiceprezesem poszeptali sobie coś na ucho, w zasadzie żaden się nie odniósł do moich słów. Ale po kilku tygodniach otrzymałem jakby pierwszą odpowiedź. A było nią niewyrażenie zgody na mój wyjazd na kwerendę archiwalną do Pragi w ramach projektu ISP PAN, w całości finansowanego ze środków zewnętrznych, grantu Narodowego Centrum Nauki, który realizowałem od 2016 roku. Dotyczył on książki o międzynarodowych aspektach akcji „Wisła”.

Wcześniejsze wyjazdy do Bratysławy czy do Kijowa, z tego samego grantu, nie stanowiły problemu. A tu nagle wiceprezes Szpytma pisze, że „nie widzi formalnych podstaw” do mojego wyjazdu na kwerendę zagraniczną w ramach delegacji służbowej. Za którą, oprócz dojazdu z Lublina na lotnisko w Warszawie i z powrotem, IPN nie ponosił żadnych kosztów. Co więcej, po powrocie z dotychczasowych wyjazdów powstawały publikacje, które szły również na konto IPN.

Tę decyzję przesłano mi w przeddzień wyjazdu na lotnisko, kiedy już wszystko było zabukowane. Bez jakiegokolwiek uzasadnienia.

I co było dalej?

– Aby pojechać i realizować zadania wynikające także z zakresu moich obowiązków służbowych w OBBH Lublin, byłem zmuszony wziąć urlop wypoczynkowy.

A później, jesienią 2018 roku, do tej akcji włączył się pan Marcin Krzysztofik, dyrektor IPN Lublin, który również zaczął kwestionować związek mojej pracy w ISP PAN z pracą w IPN. Sugerując, że nawet nie widzi podstaw, by przesyłać do centrali IPN w Warszawie moje podania, bym mógł taką zgodę na kwerendę w ramach IPN otrzymać, mimo iż nie był decydentem w tej sprawie, bo – jak twierdził – i tak jej nie dostanę. Po prostu przetrzymywał moje pisma w biurku, nawet nie informując mnie o tym, a czas płynął. I kiedy wreszcie przypadkiem dowiedziałem się, że moje pismo w sprawie kolejnego wyjazdu na kwerendę, tym razem do Lwowa, nie zostało przez niego wysłane, udałem się do niego i usłyszałem, że nie napisałem uzasadnienia merytorycznego. Na co odpowiedziałem, że należy odwrócić kartkę. A jeżeli potrzeba na osobnej, to zaraz mu wydrukuję. Po czym załączyłem kopie poprzednich pism, żeby pan dyrektor zobaczył, że wcześniej były takie same i nie było problemu, oraz, również pisemnie, wyjaśniłem, na czym polega związek mojej pracy w IPN z ISP PAN, jakie korzyści czerpie z tego IPN, załączając wykaz publikacji. Na to pismo nigdy nie otrzymałem odpowiedzi.

A co się teraz dzieje z tym polsko-ukraińskim forum historyków?

– Zostało zamrożone w 2017 roku, po tym ostatnim spotkaniu w Czerkasach. Tak zdecydowały czynniki polityczne. Argument był taki, że Ukraińcy nie pozwalają nam prowadzić poszukiwań i ekshumacji grobów masowych ofiar akcji antypolskiej OUN-B i UPA. To prawda, ale to ma też związek z tym, jak były traktowane ukraińskie upamiętnienia w Polsce, i stosunkiem do nich polskich środowisk kresowo-nacjonalistycznych.

Pan nadal jest członkiem tego forum?

– Formalnie nikt mnie z tego obowiązku nie zwolnił.

A jak można określić pana stosunki z historykami ukraińskimi?

– Prywatnie lubimy się i szanujemy, a jeśli chodzi o badania naukowe, bo rozdzielam te sfery, to byłem krytycznie nastawiony do tez, które w ramach forum prezentował chociażby ówczesny prezes UINP dr Wołodymyr Wiatrowycz. Że przed Wołyniem 1943 roku, nim doszło tam do masowych zbrodni na ludności polskiej, to Polacy pierwsi, już w 1942 roku, zaczęli zabijać Ukraińców w dużej liczbie na wschodniej Lubelszczyźnie. W swojej pierwszej książce udowodniłem, że tak nie było. No i próbowałem zbijać argumenty niektórych badaczy strony ukraińskiej w czasie obrad forum. Jestem przekonany, że skutecznie.

To były, rozumiem, spory merytoryczne?

– Tak. Tymczasem tutaj, w Polsce, za plecami nazywano mnie „banderowską twarzą IPN-u”. Zarzucano mi, że nie reprezentuję polskiej racji stanu, itd.

Czyli od 2016 roku żył pan w nieustającym poczuciu, że zostanie zwolniony?

– Tak, i to poczucie narastało.

Pod koniec lutego 2020 roku otrzymałem pierwsze naprawdę poważne ostrzeżenie, że zostanę wyrzucony z pracy w IPN z bliżej nieznanego mi powodu. Podobne ostrzeżenie dostał w tym czasie również dr Poleszak.

Ktoś życzliwy wam podpowiedział?

– Tak, ktoś, kto cenił naszą pracę naukową, ostrzegł nas, że ówczesny dyrektor IPN Lublin, pan Marcin Krzysztofik chce nas wyrzucić z pracy. I już głośno o tym mówi na korytarzach centrali IPN w Warszawie.

Uprzedzając ruch, nagłośniliśmy sprawę w środowisku historyków, w tym pracowników IPN, z których opinią liczyło się jeszcze ówczesne kierownictwo Instytutu. W rezultacie dyrektor Krzysztofik tego samego dnia zaprzeczył w rozmowie telefonicznej z dr. Poleszakiem, by miał taki zamiar. A parę dni później ponownie złożył takie zapewnienie przed częścią zespołu OBBH Lublin. Jednocześnie przepraszał za nieporozumienie, tłumacząc, że to najpewniej jakieś nieprzychylne mu osoby rozsiewają plotki w Lublinie.

To z kolei poprzedziło zainstalowanie w naszym biurze, jako naczelnika, czyli mojego ostatniego bezpośredniego przełożonego, wspomnianego już pana Jarosława Rabińskiego, którego prawdopodobnie jednym z niewielu zadań było uprzykrzanie życia mnie i dr. Poleszakowi. No i przez prawie dwa lata rzeczywiście pan Rabiński to robił w ścisłej współpracy z dyrektorem Krzysztofikiem.

Na czym to polegało?

– Na przykład odmówiono mi awansu służbowego na głównego specjalistę. Po blisko 20 latach pracy. Bez żadnego uzasadnienia.

Żeby było ciekawiej, to był wniosek dotyczący trzech osób, z którego mnie po prostu wygumkowano.

Jak to?

– Nim pan Rabiński został moim naczelnikiem, poprzedni dwukrotnie jesienią 2019 i na początku 2020 roku składał wniosek o awans właśnie dla trzech osób, w tym dla mnie. Ale wtedy dyrektor Krzysztofik tłumaczył, że nie ma pieniędzy. A kiedy w kwietniu 2020 roku pieniądze na podwyżki się już znalazły, okazało się, że mnie już w tym wniosku nie ma. Po prostu ktoś mnie wykreślił. W związku z tym te dwie osoby dostały awans i podwyżkę, a ja nie.

Na moje kilkukrotne ustne i pisemne prośby składane na przestrzeni wielu miesięcy o uzasadnienie tej decyzji, pan Rabiński i Krzysztofik raczyli osobno odpowiedzieć na piśmie dopiero po prawie roku, w lutym i marcu 2021 r., lecz nie uzgodnili jednej, spójnej wersji wydarzeń, w dodatku w swoich odpowiedziach w sposób rażący rozmijali się z prawdą.

Na czym jeszcze polegało to uprzykrzanie?

– Na przykład dostawałem nagle dodatkowe zadania do wykonania w czasie krótszym i w zakresie większym od moich poprzedników, niezwiązane z moimi badaniami, bez względu na moje wcześniejsze, priorytetowe zobowiązania, np. oddanie w terminie maszynopisu książki monograficznej.

A konkretniej?

– Gdy zaczęła się pandemia, na polecenie dyrektora Krzysztofika dostałem zadanie od naczelnika Rabińskiego, które wymagało kwerendy m.in. w archiwach i literaturze rosyjskiej. Sęk w tym, że wtedy archiwa były pozamykane, dostęp do bibliotek również był utrudniony, przysłano mi jedną kilkusetstronicową książkę po rosyjsku w pliku PDF. I na podstawie tej jednej książki miałem przygotowywać hasła słownikowe o zagadnieniu w dużej mierze nieopracowanym naukowo, a dotyczącym obozów dla żołnierzy AK utworzonych przez Sowietów w latach 1944-45 na terenie Lubelszczyzny. Ponadto miałem raportować panu Rabińskiemu i przedkładać do wglądu kolejne hasła w odstępach dwóch tygodni. Przy czym nigdy nie zajmowałem się tym tematem, a w przesłanym mi rosyjskim katalogu na temat obozów NKWD, o których miałem pisać, było raptem po kilka zdań.

No i?

– Zaczęła się korespondencja z panem naczelnikiem. Że po pierwsze, ja się tym zagadnieniem nie zajmuję. Po drugie, że nie ma aktualnie dostępu do źródeł i literatury przedmiotu, a po trzecie… Bo zadzwoniłem do koordynatora tego projektu, którym był dyrektor Oddziału IPN w Rzeszowie, zapytałem, o co tu chodzi, bo pan Rabiński nie przedstawił mi założeń ani harmonogramu prac w ramach tego projektu. I dowiedziałem się, że moi poprzednicy z innego biura w Lublinie nie wywiązali się należycie ze swoich obowiązków, a mieli dwa razy więcej czasu i dwa razy mniej do zrobienia oraz łatwiejszy dostęp do bibliotek i archiwów, bo nie było wtedy pandemii.

Jak to ustaliłem, przedstawiłem swoje argumenty naczelnikowi na piśmie z prośbą o wyjaśnienie. Zamiast tego zostałem wezwany na rozmowę, podczas której naczelnik zaczął mnie strofować, że jakoby odmawiam wykonania zadania i podważam kompetencje przełożonego. Po czym dostałem od niego jedynie pisemne, lakoniczne podsumowanie odbytej rozmowy, w którym nie znalazłem odpowiedzi na żadne z moich pytań i wątpliwości, naczelnik zaś uznał sprawę za zamkniętą.

Coś jeszcze z tych uprzykrzeń?

– Jesienią 2020 roku, nie uzasadniając dlaczego, pomniejszono mi premię, innej zupełnie mnie pozbawiono, mimo że w tym czasie jako jedyny z pracowników biura wydałem współautorską książkę monograficzną.

Nie chciał pan odejść?

– Powiedziałem sobie, że sam nie odejdę.

Dlaczego?

– Dla zasady.

Chciał pan być bohaterem?

– Nie, to nie o to chodzi.

No to co pan chciał przez to pokazać?

– Dobre pytanie.

Po pierwsze, nie chciałem ułatwić im zadania. Bo oni właśnie po to tworzyli tę przykrą atmosferę, żebym się poddał i odszedł. Też nie chciałem, żeby wszedł na moje miejsce jakiś kolejny „swój” apologeta NSZ i zaczął uprawiać propagandę historyczną.

Moje trwanie w IPN brało się również z pobudek pozytywistycznych, swoistej pracy u podstaw. Mnie po prostu zależało, żeby moi czytelnicy lub słuchacze za każdym razem otrzymywali porcję rzetelnej wiedzy historycznej.

Długo się pan pakował?

– Nie da się spakować 21 lat pracy w kilka godzin.

Samych prywatnych książek wyniosłem 20 kartonów. I to nie wszystkie zabrałem, tylko te, które są mi najbardziej potrzebne.

Do tego teczki z notatkami, wydrukami, kserokopiami.

Prywatne rzeczy, czyli zdjęcia rodziny, rysunki dzieci, które przez te wszystkie lata wisiały na ścianie.

Najbardziej dotknął mnie moment, w którym musiałem nacisnąć przycisk „delete” i wykasować 21 lat zbierania plików w służbowym komputerze. Długo to się kasowało.

A może przy okazji znalazł pan też coś, co pan zgubił wiele, wiele lat temu?

– Tak. Świstek papieru, taki już pożółkły, datowany na 2001 roku, który zostawił dla mnie mój przyjaciel, z którym przez kilka pierwszych lat pracy dzieliłem pokój. Widniała na nim krótka, odręczna notatka, że pewna pani dzwoniła do mnie w sprawie wystawy ukraińskiej, prosiła o pilny kontakt.

Też folder z mojej pierwszej wystawy „Polacy – Ukraińcy 1939-1947″, która powstała w 2002 roku, była otwierana w pałacu w Krasiczynie w związku z konferencją na temat akcji „Wisła”. To była również moja pierwsza konferencja naukowa, na której wygłosiłem swój pierwszy referat, i to przed bardzo poważnym gremium naukowym, w którym między innymi zasiadali Timothy Snyder, Ihor Iljuszyn, Andrzej Paczkowski, Andrzej Leon Sowa.

Program tej konferencji również znalazłem.

I co się wtedy czuje?

– Ucieszyłem się, że to znalazłem. A zaraz potem pomyślałem: „Boże, to, co teraz zostawiam, nie ma nic wspólnego z tym, co było wtedy”.

No właśnie, bo co się stało z tym IPN?

– Został zdewastowany.

Przez kogo?

– Osoby niesamodzielne, niekompetentne, ale za to posłuszne wobec ważniejszych od siebie. Przez klasycznych karierowiczów nawet na podrzędnych stanowiskach funkcyjnych, beneficjentów „dobrej zmiany” w IPN, rozmaitych „dyrektorów z zawodu”, „znanych znawców” od każdej tematyki, w tym politycznych nominatów zatrudnionych po lipcu 2016, a następnie po lipcu 2021 roku. Często to osoby niemające istotnego dorobku naukowego w zakresie historii najnowszej ani doświadczenia pracy w urzędzie państwowym, które przybyły do IPN w nadziei na ciepłą posadę z lukratywnym wynagrodzeniem, dla których nieskrępowane badania naukowe i edukacja historyczna nic nie znaczą, gdyż zostały zaprogramowane na uprawianie wyłącznie zideologizowanej, bezkrytycznej narracji patriotycznej, która ma się podobać. Przekazu w duchu bohaterskiej i martyrologicznej przeszłości własnego narodu, czyli „pedagogiki dumy i chwały”.

To ludzie, którzy traktują IPN jako trampolinę na ulicę Wiejską w Warszawie.

Krótko mówiąc, IPN został zdewastowany przez wstające od blisko sześciu lat z kolan „lobby narodowe”.

A co pan dokładnie ma na myśli, gdy pan mówi „lobby narodowe”?

– To, że po lipcu w 2016 roku stery władzy w IPN przyjęli „strażnicy pamięci” m.in. o dziejach „wyklętych”, w tym szczególnie obrońcy dobrego imienia ONR, NSZ, w tym Brygady Świętokrzyskiej, czy NZW. Apologeci posiadający stopnie naukowe, ale niekoniecznie uprawiający naukę i edukację historyczną, raczej „politykę historyczną”.

Która idzie w jaką stronę?

– Na przykład wybielania rzeczywistego stosunku etnicznych Polaków do polskich obywateli wywodzących się z grup i mniejszości narodowych, etnicznych i wyznaniowych. Relatywizowania, względnie usprawiedliwiania zbrodni na cywilach, w tym dzieciach, kobietach i starcach innego niż polskie pochodzenia czy innego wyznania niż rzymskokatolickie. Argumentując, że im się należało, bo to „obcy”, bo byli nacjonalistami ukraińskimi lub ukraińskimi, białoruskimi czy żydowskimi sympatykami władzy komunistycznej, czyli wrogami Polski i Polaków.

Czego wyrazem jest na przykład co?

– Niektóre książki opublikowane pod szyldem IPN. Na przykład wydana pod koniec 2017 roku monografia Mariusza Bechty i Wojciecha J. Muszyńskiego dotycząca dziejów NSZ i NZW po lipcu 1944 roku. W sposób kuriozalny autorzy usprawiedliwiają w niej zbrodnie polskiego podziemia nacjonalistycznego np. na Ukraińcach z Lubelszczyzny. W 2019 roku opublikowałem recenzję naukową tej książki na łamach renomowanych „Dziejów Najnowszych”, czasopisma Instytutu Historii PAN. Do dziś nie doczekała się ona odpowiedzi.

W tym samym duchu utrzymana jest biografia Romualda Rajsa „Burego” autorstwa Michała Ostapiuka, wydana przez IPN na początku 2019 roku. W niej z kolei usprawiedliwia się zbrodnie na Białorusinach z Białostocczyzny. Również i ta praca doczekała się krytycznej recenzji na łamach renomowanego periodyku naukowego IH PAN, tym razem „Kwartalnika Historycznego”.

I co istotne, jakoś nikt z powodu wspomnianych krytycznych recenzji naukowych nie zwolnił dotąd trzech panów autorów – apologetów NSZ i NZW – z pracy w IPN.

Chciałby pan wrócić do pracy w IPN?

– Nie, bo już nie ma do czego tam wracać.

Powiem tak: kiedy w 2016 roku dokonywano zmian w ustawie o IPN, jeden z twórców nowelizacji, dość znaczący polityk PiS, profesor, który kiedyś sam był pracownikiem IPN, powiedział, że jednym z powodów tej zmiany jest to, że do 2016 roku w IPN mieliśmy do czynienia z infantylizacją przekazu historycznego. Jak się patrzy na to, co robi teraz prezes Nawrocki w IPN, to ja się pytam, gdzie jest ten polityk i dlaczego nie grzmi, ponieważ takiego poziomu infantylizacji przekazu historycznego, z jakim mamy do czynienia po lipcu 2021 roku w Instytucie Pana Nawrockiego, to ja sobie jeszcze niedawno nie mogłem wyobrazić.

A jak się nazywa ten prominentny polityk PiS?

– Ryszard Terlecki.

Trwa wojna w Ukrainie, a my mówimy o tym, że źle się dzieje w naszych instytucjach państwowych. Nie ma pan z tym kłopotu?

– Niestety polityka historyczna prowadzona mimo to przez IPN wokół zbrodni wołyńskiej nie ma nic wspólnego z rzetelną wiedzą historyczną o tych tragicznych wydarzeniach, a jedynie z wyobrażeniami o niej. Po odejściu z pracy w IPN profesorów Igora Hałagidy, Jarosława Syrnyka, po wyrzuceniu z niej doktora Sawy i mnie w zasadzie nie ma już w Instytucie specjalistów od tematyki ukraińskiej. Są niepotrzebni, gdyż w IPN wystarczą jedynie utrwalacze narracji kresowo-nacjonalistycznej, z gotowymi tezami, które od lat stanowią przysłowiową wodę na młyn dla kremlowskiej propagandy.

Wydaje się, że ta narracja nie przypadkiem zaczęła dominować w IPN po lipcu 2016 roku. Czego kulminacyjnym momentem były zapisy ukraińskie w noweli ustawy o IPN z 2018 roku. Ktoś najwyraźniej chce i buduje na tym swój kapitał polityczny.

Na antyukraińskości?

– Tak. Chcąc uzyskać poparcie środowisk skrajnie prawicowych i kresowych.

Ktoś niestety buduje kapitał polityczny na kościach umarłych na Wołyniu, manipulując informacjami, wykorzystując w instrumentalny sposób tę tragedię. To uwłacza pamięci ofiar, nie tylko polskich, ale wszystkich, które straciły życie w konflikcie polsko-ukraińskim.

No ale oni przecież wszyscy mają dziś wpięte w klapy żółto-niebieskie wstążeczki?

– Nie wszyscy, ale duża część, bo dziś tak trzeba, taka jest konieczność dziejowa, polska racja stanu, ale to nie jest szczere.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com