Źródło: Zdjęcie z archiwum domowego autora © Itzhak Goldberg
Edukacja niesentymentalna [I + II ]
Itzhak Goldberg
Jestem dzieckiem Holokaustu, jednak w przeciwieństwie do wielu Żydów z mojego pokolenia nie interesuje mnie zgłębianie przeszłości po to, by przywrócić pamięć o członkach mojej rodziny, którzy zginęli z rąk nazistów. Czemu miałoby to służyć? Aby poświęcić czas i siły na przekopywanie archiwów w poszukiwaniu zapomnianych dokumentów i pamiątek, trzeba mieć niewzruszoną wiarę w to, że trud ten pozwoli odzyskać szczęśliwe wspomnienia na zawsze minionej epoki. Jako jedyny syn osieroconych rodziców, ktoś, kto przetrwał spędzone w pojedynkę, niebywale samotne dzieciństwo w tuż powojennej Polsce, nie żywię takiej wiary i nie mam takich wspomnień.
Niektórzy mogą pomyśleć, że taka postawa czyni ze mnie złego Żyda. Albo złego obywatela państwa Izrael, którego to obywatelstwo obecnie posiadam. Przez dziesięciolecia powszechnie uważano, że jeśli chcemy zrozumieć wszystkie okropności Holokaustu, musimy okazać bezwarunkowy szacunek do świata, który Hitler i jego masowi zbrodniarze starli z powierzchni ziemi. Jednak retrospektywna próba uzyskania czegoś na kształt odkupienia poprzez powrót do tego, co najgorsze w naszej nieodległej historii, wydaje mi się zaskakującym dążeniem. Ów powrót nie odzwierciedla bowiem rzeczywistości, w której przyszło żyć licznym ofiarom Hitlera.
Kiedy myślę o moich rodzicach i ich doświadczeniu bycia celem nazistowskiej machiny eksterminacyjnej albo o moich własnych doświadczeniach żydowskiego chłopca mieszkającego w Polsce pozbawionej innych Żydów, tym, co powraca, jest przede wszystkim uczucie strachu.
Nieproszone pukanie do drzwi
Gdy naziści najechali Polskę w 1939 roku, moi rodzice stracili wszystko – swoje rodziny, majątek, środki do życia, młodość, marzenia. Stracili nawet siebie nawzajem, ponieważ nieubłagany marsz Hitlera na wschód sprawił, że musieli się rozdzielić i żyć z dala od siebie przez długie cztery lata. Nawet wtedy, gdy znów byli ze sobą, i nawet wtedy, gdy w 1947 roku urodziłem się ja, a oni pracowali, by odbudować życie w kraju zniszczonym nie do poznania, każdego dnia bali się, że wystarczy jedno nieproszone pukanie do drzwi, by wszystko na powrót się zawaliło.
Świat poza moją najbliższą rodziną budził we mnie lęk. W najlepszym wypadku nas tolerował, ale mógł w mgnieniu oka nas odrzucić.
Ten strach był więcej niż uzasadniony. Wszystko wokół nas było kruche: polityka, gospodarka, nawet kamienie miasta, które stało się naszym domem. Mieszkaliśmy we Wrocławiu, w zachodniej Polsce. Aż do klęski Hitlera należał on do Rzeszy niemieckiej. Teraz był pełen uchodźców z innych regionów Polski, którzy, podobnie jak moi rodzice, nie mieli nic i nikogo, kto mógłby zapewnić im schronienie. Pół miliona Niemców, którzy zamieszkiwali wcześniej Wrocław – czyli Breslau, jak go nazywali – uciekło, zanim wiosną 1945 roku wkroczyła Armia Czerwona, lub zostało wypędzonych. Nasze życie miało zostać odbudowane w miejscu, z którym moja rodzina nie miała wcześniej żadnej styczności – na gruzach pozostawionych przez innych ludzi.
Świat, który budzi lęk
Mój ojciec, Salomon Goldberg, został wysłany do Wrocławia jako specjalista od logistyki przez komunistyczną Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, której był dumnym i entuzjastycznym członkiem. W pełnych napięć latach jego młodości, kiedy niepodległe państwo polskie spoglądało na mniejszość żydowską z podejrzliwością i rosnącą wrogością, partia była dla niego ucieczką i natchnieniem. Gdy wkroczyli naziści, stała się również sposobem na przeżycie. Był wówczas całkowicie pewien – a przynajmniej tak utrzymywał – że partia będzie nas chronić i zapewni nam przyszłość, do której tak tęskniliśmy.
Wrocław w tamtych czasach cierpiał na znaczny deficyt lokali mieszkaniowych, nie tylko z powodu zniszczeń, jakich dokonała wojna, ale także przez masowy napływ Polaków przesiedlonych ze wschodu, z tej części kraju, która została wchłonięta przez Ukrainę i Białoruś. Partia wydała dekret mówiący o tym, że w żadnym gospodarstwie domowym nie może pozostawać nieużywany pokój, i wysłała w miasto inspektorów, by przeprowadzili wyrywkową kontrolę. Przydzielono nam mieszkanie na drugim piętrze starego niemieckiego budynku z głowami lwów wyrzeźbionymi nad wejściem. Było wygodne, ale daleko mu było do luksusu. Mimo to wiedzieliśmy, że w każdej chwili mógł pojawić się u nas jeden z inspektorów i nakazać nam podzielenie się naszą kwaterą z całkowicie obcymi ludźmi – być może nawet donosicielami.
To było owo pukanie do drzwi, którego się baliśmy. Pozycja mojego ojca w partii nie gwarantowała nam niczego, i to nie tylko dlatego, że jako Żyd musiał walczyć o szacunek, jaki powinno mu zapewniać jego stanowisko. Rodzice opowiadali mi historię nazistowskiego oficera, który przyszedł do ich mieszkania w Krakowie i nakazał im je opuścić. Usilnie mnie prosili, bym nigdy nikomu nie otwierał drzwi. Miałem przekorną naturę (to był z pewnością jeden z powodów, dla którego regularnie mnie ganili), ale w tym przypadku nigdy nie ośmieliłem się sprzeciwić.
Odwiedziłem Chrzanów, gdzie dorastali moi rodzice. Czego się dowiedziałem? Że tamtejsi ludzie odczuwali ten sam strach, który zaczepiono we mnie, gdy byłem dzieckiem.
Już wtedy bałem się wielu rzeczy: rozwalonego przez bomby budynku koło naszego domu, który był zbyt niebezpieczny, by się w nim bawić; znajdującego się w sąsiedztwie wielkiego katolickiego kościoła, o którym wiedziałem, że nie jestem w nim mile widziany; pijaków, którzy czasami spali w ciemnym wejściu do naszego budynku, co za każdym razem powodowało, że wbiegałem po schodach z sercem podchodzącym do gardła.
Wszystko to sprawiało, że świat poza moją najbliższą rodziną budził we mnie lęk. Był to świat, który w najlepszym wypadku nas tolerował, ale mógł w mgnieniu oka nas odrzucić. Ciężkie drewniane drzwi do naszego mieszkania były dla mnie w równym stopniu wejściem, co zaporą.
Zatruta spuścizna
Oczywiście, w dosłownym sensie mieszkanie nie było nasze. Jeśli ktokolwiek mógłby rościć sobie do niego prawa, byłaby to prawdopodobnie jakaś niemiecka rodzina, która mieszkała w nim wcześniej. Ale ważniejsze jest to, że żyliśmy wówczas w świecie, gdzie prawo własności bardzo straciło na znaczeniu. Jeśli coś odczuwaliśmy, to raczej dumę z tego, że udało nam się cokolwiek odebrać Niemcom. Zabili przecież moich dziadków i ciotkę, przesiedlili rodziców i wysłali moją matkę do Auschwitz, było to więc minimum tego, co mogliśmy uczynić.
Dopiero kilka dekad później – po upadku komunizmu i po moim powrocie do Europy Wschodniej w charakterze nie tyle polskiego obywatela, co przedstawiciela Banku Światowego odpowiedzialnego za ekonomiczny rozwój regionu – zacząłem dostrzegać działalnie potężniejszych sił, podsycających te dziecięce uczucia. Zrozumiałem, w jaki sposób Stalin i Hitler, realizując swoje ekspansjonistyczne ambicje, podważyli prawa własności w całej Europie i pozostawili zatrutą spuściznę, która przetrwała dziesięciolecia. Najbardziej brutalnym przykładem tego zjawiska była Polska. Jej granice i porządek polityczny zostały naruszone najpierw z jednej, potem z drugiej strony, kosztem milionów istnień, włączając w to dziewięć dziesiątych przedwojennej żydowskiej populacji.
Moja żydowska tożsamość została ukształtowana nie poprzez religię, ponieważ wychowywałem się bez niej, lecz raczej poprzez to, jak postrzegali mnie inni.
Po upadku muru berlińskiego i kolejnych rządów komunistycznych w Europie Wschodniej po 1989 roku, wielu Żydów, których rodziny pochodziły z tej części kontynentu, poczuło silną potrzebę powrotu do miejsc, gdzie żyli, cierpieli i zginęli ich przodkowie, i – w wielu przypadkach – walki o zwrot własności, którą zgodnie z prawem uważali za swoją. Nigdy nie byłem zainteresowany tym ostatnim. Jakiej własności miałbym się domagać? Muszę jednak przyznać, że nie pomyślawszy wówczas o historycznych implikacjach, przez pewien krótki czas ta pierwsza wizja bardzo mnie kusiła.
Nigdy tacy tu nie mieszkali
Ja również pojechałem więc do Krakowa, gdzie przed nadejściem nazistów żyli moi rodzice i ich krewni. Odwiedziłem też Chrzanów, sztetl położony pięćdziesiąt kilometrów na północny zachód od stolicy Małopolski, gdzie moja matka i mój ojciec wyrastali w surowym religijnym otoczeniu, od którego pragnęli uciec. Czego się dowiedziałem? Że tamtejsi ludzie odczuwali ten sam strach, który zaczepiono we mnie, gdy byłem dzieckiem.
Oni również bali się pukania do drzwi.
„Czy kojarzycie państwo Sperlingów?”, zapytałem ludzi przed jednym z budynków w Krakowie. Chodziło o rodzinę kuzyna mojej matki Sofii, Leona Sperlinga, którego rodzice zginęli w obozach. „Czy znacie Korngoldów?”, spytałem w Chrzanowie, nawiązując do rodziny matki. „Albo Goldbergów?”.
„Nie, nie – mówili ludzie z niewzruszonym wyrazem twarzy. – Nigdy nie znaliśmy takowych. Nigdy tacy tu nie mieszkali”. Nie drążyłem tematu. Nie przyszedłem, by cokolwiek im zabierać. Nie miałem zamiaru obciążać ich nieuzasadnioną nostalgią za straconym światem, który od początku nie był mój.
Wiedziałem, że moja matka czuje podobnie. Zachowała jakiś sentyment do Krakowa, ale w ogóle nie tęskniła za Chrzanowem. Spędziła tam swoje młodzieńcze lata, nagabując rodziców, by pozwolili jej wyjechać i rozpocząć naukę w świeckiej szkole w mieście, co w końcu zrobiła, żeby kontynuować edukację i rozwijać swoją karierę. Żadna z tych konfrontacji nie wydawała się mieć teraz znaczenia. Nie po tym, jak jej rodzice i całe jej rodzeństwo zginęło.
Matka trzymała nade mną Auschwitz jak pałkę, bezustannie kładąc mi na barki symboliczny ciężar swoich przeżyć. Tylko w ten sposób mogła nadać sens temu, że ocalała.
Moja matka wróciła do Chrzanowa pod koniec wojny, aby odszukać służącą, która została poproszona o zabezpieczenie sreber moich dziadków i innych drogocennych pamiątek. „Nie chcę niczego z powrotem – powiedziała matka. – Daj mi tylko parę łyżek, żebym miała pamiątkę po mojej rodzinie”.
Służąca, zdziwiona, że widzi moją matkę żywą, dała jej łyżki. Potem matka wyjechała i nigdy nie postawiła stopy w tym miejscu.
Żydowska tożsamość
Moja żydowska tożsamość została ukształtowana nie poprzez religię, ponieważ wychowywałem się bez niej, lecz raczej poprzez to, jak postrzegali mnie inni. To wystarczyło.
Kiedy wrocławskie dzieciaki nazywały mnie Żydem, robiły to po to, by dać mi odczuć, że nie jestem jednym z nich. Kiedy matka przypominała o mojej żydowskości, chciała się upewnić, że nigdy nie zapomnę o piekle, jakie przeszła w Auschwitz. Moim powołaniem, mówiła, jest zemsta na Hitlerze polegająca na udowodnieniu, że potrafię robić rzeczy, jakich nie spodziewano się od „podludzi” takich jak my. Musiałem wstawać wcześnie rano, intensywnie się uczyć i koncentrować się na postępach. W ten sposób moja tożsamość została odciśnięta we mnie równie trwale, jak piętno na przedramieniu mojej matki.
Gdyby nie nasze odizolowanie od świata zewnętrznego, mógłbym znacznie łatwiej stawić opór nagabywaniom matki. W istocie, miałem niewielu przyjaciół i całkowicie zadowalało mnie zajmowanie się moimi książkami i bieżącymi sprawami, które wszyscy pilnie śledziliśmy. Jeśli moja uwaga słabła, matka zawsze była gotowa mnie napomnieć, żebym starał się zrobić coś lepiej. Trzymała nade mną Auschwitz jak pałkę, rzadko mówiąc mi o szczegółach tego, co przeżyła, ale bezustannie kładąc mi na barki symboliczny ciężar swoich przeżyć. Tylko w ten sposób mogła nadać sens temu, że ocalała, podczas gdy tak wielu innych zginęło.
Jej determinacja nadawała bieg wszystkiemu. Byłem dzieckiem poczętym wbrew radom jej lekarzy i donoszonym do dnia porodu pomimo wielu jej problemów zdrowotnych, w tym kilku przepuklin kręgosłupa, których nabawiła się w wyniku pobicia w obozie. Teraz, kiedy pojawiłem się już na świecie, musiałem odnieść sukces za wszelką cenę.
Nie jest łatwo umrzeć
Buntowałem się, rzecz jasna. Miłość mojej matki często sprawiała, że się dusiłem, i wielokrotnie czerpałem przyjemność z robienia jej na przekór, wiedząc, że to ją zdenerwuje. Pewnego razu zakradłem się do łazienki i zabrałem cenną legitymację partyjną mojego ojca, którą dla bezpieczeństwa nosił na szyi i zdejmował tylko podczas golenia, a następnie wrzuciłem ją do miski z mydlinami.
„Jeśli cierpiałaś tak bardzo, jak twierdzisz – odgryzałem się – dlaczego nie rzuciłaś się na drut kolczasty”. Odpowiadała: „Nie jest łatwo umrzeć”.
Innym razem wymknąłem się z domu, żeby kupić sobie lody, chociaż nie wolno mi było wychodzić bez nadzoru i ciągle ostrzegano mnie, że od lodów mogę się przeziębić. Kiedy mama za karę zmniejszyła mi kieszonkowe, usiadłem na schodach naszego budynku i wystawiłem na sprzedaż zegarek, żeby pokryć stratę. Nie minęło wiele czasu, zanim młody przechodzień wyrwał mi go i uciekł, zmuszając mnie do powrotu do mieszkania z pustymi rękami i przyznania się do wszystkiego.
Rodzice w kółko przypominali mi, że nie żyjemy w wolnym społeczeństwie, i ostrzegali mnie, żebym nigdy nie rozmawiał o polityce poza domem. Kiedyś, gdy byłem u fryzjera, ten zapytał mnie, czy wolę Stalina, czy Eisenhowera, a moja przekorna natura skłoniła mnie do odpowiedzi: „Eisenhower”. Na szczęście byłem na tyle młody, że fryzjer nie potraktował tego poważnie.
Czasem, gdy mama mnie ganiła, albo w spokojniejszych chwilach, gdy razem zmywaliśmy naczynia, a ojciec nie mógł nas usłyszeć, ujawniała małe wycinki piekła, przez które przeszła podczas wojny: czas spędzony z partyzantami w ukraińskim lesie; pojmanie i wywózkę do Auschwitz w bydlęcym wagonie wypełnionym więźniami, którzy oddawali mocz, wypróżniali się i uprawiali seks tuż obok niej; umowę, którą zawarła z obozowym lekarzem, że będzie otrzymywać chleb w zamian za robótki ręczne; dym krematorium, który widziała i którego smród czuła ze swojego baraku; łut szczęścia polegający na tym, że dzięki odziedziczonym cechom fizycznym nawet po wielokrotnym pobiciu jej ramiona zachowały wystarczająco silne mięśnie, aby podczas selekcji nie skierowano jej do likwidacji.
Zwykle te historie miały jakieś ukryte ostrze. Matka często przywoływała postać swojej przyjaciółki Suraleh. „Byłoby lepiej, gdybym ja umarła, a ona przeżyła – mówiła – ponieważ syn, którego by urodziła, zachowywałby się lepiej niż ty”.
Czułem wówczas, że jest rzeczą straszną, gdy matka mówi coś takiego swojemu dziecku. „Jeśli cierpiałaś tak bardzo, jak twierdzisz – odgryzałem się – dlaczego nie rzuciłaś się na drut kolczasty, żeby cię poraził prąd lub żeby cię zastrzelili?”.
Odpowiadała: „Nie jest łatwo umrzeć”.
Pewnego razu, aby sprawić matce więcej bólu niż zazwyczaj, wskoczyłem na parapet i zagroziłem, że rzucę się z okna. „Nu, dalej, spróbuj”, powiedziała z całkowitą obojętnością.
To prawda, mieszkaliśmy na drugim, a nie na szóstym piętrze, a do ziemi brakowało zaledwie trzech metrów, ale nie jestem pewien, czy inna matka byłaby równie spokojna. Wówczas ponownie powiedziała: „Myślisz, że tak łatwo jest umrzeć?”.
Luksusowa wojna
Moi rodzice opowiadali mi, że zostali rozdzieleni podczas wojny, ponieważ mojego ojca schwytała gdzieś we wschodniej Polsce Armia Czerwona i pognała go piechotą do dużego obozu wojskowego na Uralu, w którym wbrew swojej woli służył sowieckiej machinie wojennej. Ostatnio z pewnymi oporami doszedłem jednak do wniosku, że ta historia jest zmyślona.
Według bardziej prawdopodobnego scenariusza mój ojciec został wybrany jako jeden z licznych członków polskiej partii, w których widziano potencjalnych powojennych przywódców po pokonaniu nazistów. Wspierając armię sowiecką, mógł zademonstrować swoją dobrą wiarę w Stalina i zagwarantować sobie karierę po powrocie do Polski w 1945 roku. Tak przynajmniej moja matka opowiadała swoim kuzynom, Leonowi i Helenie Sperlingom. Ci z kolei, uciekłszy do Ameryki przez nazistami, ujawnili mi to kilkadziesiąt lat później, w 1990 roku, kiedy spotkaliśmy się w Nowym Jorku. Mój ojciec zdecydował się na wyjazd do Rosji, powiedzieli mi Sperlingowie, wiedząc, że nie może zabrać ze sobą mojej matki. Moi rodzice wymyślili poruszającą historię o pojmaniu, ponieważ była łatwiejsza do przyjęcia niż powiedzenie mi, że ojciec zadbał tylko o siebie, a matkę zostawił na pastwę losu. Biorąc pod uwagę, jak dużo wycierpiała po ich rozstaniu, oboje martwili się, że mogę mu nigdy nie wybaczyć.
Opowieść Sperlingów z pewnością wyjaśniała, dlaczego moi rodzice zawsze tak bardzo unikali wchodzenia w szczegóły tej historii. Ponadto czyniła zrozumiałą jeszcze jedną nurtującą mnie kwestię: dlaczego moja matka często z goryczą wspominała o względnej wygodzie, w jakiej żył mój ojciec jako oficer odpowiedzialny za zaopatrzenie wojskowe i logistykę. „Miałeś luksusową wojnę – mówiła. – Było ci ciepło. Trzymali dla ciebie miejsce w pobliżu pieca”.
Napięcia między nimi na tym punkcie były duże, co tylko uwypuklało fakt, że chociaż mój ojciec był zagorzałym komunistą, moja matka nigdy nie uwierzyła w sprawę. Określała się raczej jako syjonistka. W innych okolicznościach posłuchałaby zapewne wezwania swojego brata Efraima do jak najszybszej emigracji do Palestyny. Efraim wielokrotnie namawiał ją, by zostawiła mojego ojca i dołączyła do niego. Ale nie chciała. Pragnęła mieć dziecko, a ujrzawszy, jak wiele żydowskich rodzin zostało rozbitych przez nazistów, nie zamierzała rozbijać kolejnej.
Urzędnik partyjny
Mój ojciec mógł być wierzącym komunistą, ale nie do końca utożsamiał się ze stalinowskim skrzydłem partii. Niejednokrotnie zdarzało mu się przyznać, że wolałby raczej, aby to Trocki był sowieckim przywódcą. Mimo to rozumiał twarde realia, w których jednostki nie mogą sobie pozwolić na luksus osobistej opinii. Ci, którzy nie udowodnili swojej „moskiewskiej” szczerej wiary w czasie wojny, tak jak popularny powojenny polski przywódca Władysław Gomułka, zostali poddani czystkom, podczas gdy on zrobił karierę i miał szansę być częścią socjalistycznej utopii, o której zawsze marzył. Był to kompromis, na który przystał bardziej niż chętnie.
Przez wiele miesięcy mój ojciec nie przestawał sobie zadawać pytania, co sprawiło, że rewolucja się nie udała. Czy Lenin przeliczył się, sądząc, że Rosja jest dobrym miejscem do rozpoczęcia rewolucji komunistycznej?
Miał, oczywiście, świadomość, że wkraczamy w bardzo niepewny świat. Wiedział o pogromach polskich Żydów powracających do domu z wojny i o niestworzonych historiach, że Żydzi uprowadzają dzieci i dokonują na nich rytualnego mordu. Ale myślał o tych niepokojących wydarzeniach jako o „dziecięcej chorobie” powojennego świata, jedynie paru wybojach na drodze do tego, co uważał za świetlaną przyszłość.
Radykalne przywiązanie mojego ojca do idei socjalistycznej uczyniło go nieprzekupnym – aż do przesady. O ile wiem, nigdy nie wziął łapówki, pomimo żałośnie niskiej pensji, jaką przynosił do domu, i nigdy nie wykorzystał swojej pozycji urzędnika odpowiedzialnego za zaopatrzenie w żywność, by oszczędzić nam niekończących się kolejek po chleb i inne artykuły pierwszej potrzeby. Pamiętam jak dziś, jak moja matka wyrzucała mu co noc te niezliczone godziny, które musiała spędzać w kolejce z marnym lub żadnym skutkiem. Dlaczego nie pozwalał nam poszukać produktów na czarnym rynku, gdzie są dostępne? „Jestem urzędnikiem partyjnym i do tego Żydem – odpowiadał jej ojciec. – Co powiedzą ludzie?”.
Z czasem mój ojciec awansował, ale okazało się to dwuznacznym sukcesem, ponieważ zwiększyło jego widoczność, a tym samym wystawiało go na atak. Miał teraz służbowy samochód i kierowcę, a my musieliśmy zakładać, że do zadań tego ostatniego należało zarówno wożenie nas po stolicy, jak i donoszenie na nas. Moja matka nalegała, żebym nie wspominał więcej o Eisenhowerze. Miałem w ogóle nic nie mówić, nawet jeśli kierowca zadawał mi pytanie lub proponował prezent.
Co poszło nie tak?
Po śmierci Stalina w 1953 roku pozycja mojego ojca stała się znacznie bardziej niepewna, ponieważ stalinowców nie miał już kto chronić. Wzrastała też wrogość wobec Żydów. Pewnej nocy, gdy mój ojciec wracał do domu, został zaatakowany przez antysemickich bandziorów, którzy złamali mu szczękę i wybili kilka zębów. Incydent ten po raz kolejny starał się wyjaśnić jako bóle porodowe nowego świata. Ale moja matka już nie przyjmowała tych tłumaczeń, o ile w ogóle kiedykolwiek to robiła.
Efraim i jego rodzina żyli teraz w Izraelu i pytali, kiedy do nich dołączymy. Gomułka, który wkrótce miał zostać przywrócony na stanowisko przewodniczącego partii, nie darzył sympatią Żydów, oskarżając ich o „nihilizm narodowy” i argumentując, że nie ma dla nich miejsca w kierownictwie. To nie mogło się dobrze skończyć. „Schloime na ciebie nie zasługuje – przekonywał Efraim moją matkę. – Ty cierpiałaś, a on nawet nie wie, co to znaczy. Wolałby zostać z antysemitami niż tu przyjechać”.
Kiedy ojciec przyszedł do domu zalany krwią, mama opatrzyła go, zadzwoniła do lekarza i załatwiła mu wprawienie złotych zębów w miejsce utraconych. Ale kiedy mój ojciec zaczął znów usprawiedliwiać bandytyzm swoich towarzyszy partyjnych, nie udawała już, że się z nim zgadza. Po prostu się śmiała.
Świtała mi myśl, że życie w komunizmie jest kłopotliwe, ale pod wpływem mojego ojca równoważyła ją inna – że komunizm nie był co prawda doskonały, ale wkrótce takim się stanie. To były pobożne życzenia.
Wydarzeniem, które bardziej niż jakiekolwiek inne zniweczyło piękne marzenie mojego ojca, było niesławne potępienie Stalina przez Chruszczowa w lutym 1956 roku. Wiadomość otak zwanym tajnym referacie szybko rozniosła się po bloku wschodnim i tak zszokowała przywódcę Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Bolesława Bieruta, że prawdopodobnie z tego powodu zmarł na atak serca kilka dni po otrzymaniu wiadomości. Pamiętam, jak grupa przyjaciół mojego ojca zebrała się w naszym salonie, by uświadomić sobie, że destalinizacja idzie teraz pełną parą i mogą spodziewać się, że staną się jej celem. Zamiast prowadzić zwykłą ożywioną rozmowę przy ciastkach i mocnej rosyjskiej herbacie, siedzieli całkowicie załamani z grymasem zdziwienia na twarzy. Było jak na pogrzebie.
Przez wiele miesięcy mój ojciec nie przestawał sobie zadawać pytania, co sprawiło, że rewolucja się nie udała. Czy Lenin przeliczył się, sądząc, że Rosja jest dobrym miejscem do rozpoczęcia rewolucji komunistycznej? Czy Niemcy byłyby lepsze? W tym czasie miałem zaledwie dziewięć lat i przede wszystkim zaprzątała mnie myśl, jak uciec od coraz bardziej klaustrofobicznej atmosfery naszego domu. Nie obchodziło mnie, czy Stalin był bohaterem, który wyzwolił obozy na czas, by uratować moją matkę, jak zawsze utrzymywał mój ojciec, czy też był tyranem, jak wyraził się o nim niepochlebnie jego następca?
Udręka i upokorzenie
Tak naprawdę najbardziej pragnąłem wyjechać na kolonie letnie. Po wstawiennictwie moich rodziców wysłano mnie do miejscowości nad Bałtykiem w pobliżu Gdańska. Myślałem, że to doświadczenie pozwoli mi działać na własną rękę i osiągnąć pewną niezależność. Byłem jednak naiwny, jak tylko naiwnym może być dziewięciolatek. Nie doceniłem, jak bardzo polityka może zaważyć również na życiu dziecka.
Obóz był prowadzony surowo, bez taryfy ulgowej. Ceniono tu przede wszystkim dyscyplinę. Nie wolno nam było trzymać przy sobie pieniędzy ani wartościowych rzeczy, co uniemożliwiało nam ucieczkę. Nasze listy do domu były skrupulatnie czytane, co nie pozwalało nam przekazywać jakichkolwiek zbliżonych do prawdy relacji o tym, czego tu doświadczaliśmy.
Na początku z zadowoleniem przyjąłem fakt, że obóz pozwolił mi oddalić się od moich rodziców. Ale jako jedynak otoczony względną opieką, nie byłem ani trochę gotowy na udręki i upokorzenia ze strony moich kolonijnych kolegów. Kiedy nauczycielka poprosiła nas, żebyśmy opowiedzieli o naszych rodzinach, zupełnie nieświadomy, co mnie czeka, zgłosiłem się na ochotnika, i powiedziałem, że mam krewnych w Palestynie. Być może wspomniałem nawet, że rodzina mojego wujka przysyłała nam paczki z pomarańczami – luksus, którym większość Polaków nie mogła się wówczas cieszyć. Tej samej nocy rozpoczęło się wymierzanie mi kary. „Wy, Żydzi, zabiliście Chrystusa – krzyczeli chłopcy w sali, w której spaliśmy – i dzisiaj za to zapłacicie!”.
W wyniku bójki, do której wtedy doszło, roztrzaskała się lampa i przybiegli wychowawcy, ratując mnie przed dotkliwym pobiciem. Ja jednak byłem przerażony. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem tak głębokiego, egzystencjalnego strachu przed tym, co inni mogą mi zrobić tylko dlatego, że jestem, kim jestem. Kilkadziesiąt lat później dowiedziałem się – znowu od Sperlingów – że po powrocie z obozu letniego zacząłem się poważnie jąkać. W tamtym okresie wymazałem ten fakt z mojej pamięci – zresztą jak wszystko, co wydarzyło się na obozie po tej pierwszej nocy pełnej udręki.
Trudny rok 1956
Wkrótce po moim powrocie do domu stało się jasne, że nie zostaniemy dłużej w Polsce. Nie uczestniczyłem w rozmowach między rodzicami, więc nie wiem, czy decydującym czynnikiem był polityczny ślepy zaułek, w którym znalazł się mój ojciec, czy zdecydowana postawa mojej matki, czy też ich strach o mnie wynikły z moich niedawnych przeżyć. Rok 1956 był trudny. Najpierw załamała się gospodarka, potem na ulice wyszli zwolennicy zmian i starli się z wojskiem i policją. Następnie wybuchł kryzys sueski, który skłonił polskie media do oskarżenia Izraela nie tylko o to, że jego mieszkańcy są zabójcami Chrystusa, ale także, że jest on agentem zachodniego imperializmu.
Mnie jako dziecku wszystkie te wstrząsające wydarzenia zlały się w jedno. Myślałem jednocześnie o obozie letnim, państwie policyjnym i Kościele katolickim – i po prostu nienawidziłem ich wszystkich. Świtała mi myśl, że życie w komunizmie jest kłopotliwe, ale pod wpływem mojego ojca równoważyła ją inna – że komunizm nie był co prawda doskonały, ale wkrótce takim się stanie. To były pobożne życzenia.
Pod koniec lat pięćdziesiątych cała rodzina Itzhaka Goldberga wyemigrowała z Polski do Izraela. W drugiej części autobiograficznego eseju autor opisuje trudne doświadczenia ocalałych z Holokaustu w nowym żydowskim państwie oraz powrót do Polski w czasach transformacji.
Wyjechaliśmy wreszcie w maju 1957 roku. Wyruszyliśmy pociągiem z Wrocławia do Krakowa, miejsca, w którym moi rodzice byli najbardziej szczęśliwi, więc miałem okazję zobaczyć to piękne średniowieczne miasto na własne oczy. Następnie pojechaliśmy do Szczecina, na wybrzeże Bałtyku, gdzie wsiedliśmy na statek płynący do Francji i w ciągu następnych kilku dni rozpoczęliśmy nowe życie, które czekało nas w Izraelu.
Na początku bardzo odróżnialiśmy się od otoczenia. Jak mogło być inaczej? Byliśmy nieopaleni i nosiliśmy dziwne ubrania, z trudem przyzwyczajaliśmy się do nowego języka i kultury, którą uznaliśmy za szokująco odmienną. Niechęć mojego ojca do emigracji wynikała częściowo z przekonania, że Palestyna jest jałową pustynią zamieszkałą przez syjonistycznych nierobów. Do pewnego stopnia wszyscy w to uwierzyliśmy. Śródziemnomorskie słońce nie poprawiało nam nastroju, lecz wydawało się złowrogie. Gdy moja matka ujrzała beduińskie namioty rozstawione przy drodze z Hajfy, gdzie zeszliśmy na ląd, wykrzyknęła: „Gdzie my jesteśmy? To Azja! Wszyscy są tutaj Azjatami!”.
Pod wieloma względami mieliśmy szczęście. Efraim i jego żona Leika zdążyli się już urządzić w nadmorskim mieście Akko, położonym piętnaście kilometrów na północ od Hajfy, i dzięki nim mogliśmy od razu wprowadzić się do mieszkania. Później, kiedy stało się jasne, że przeszłość mojego ojca jako komunistycznego aparatczyka uniemożliwia mu zatrudnienie się w większości miejsc, Leika pomogła moim rodzicom zaciągnąć pożyczkę i uzyskać pozwolenie na otwarcie własnego biznesu, co pozwoliło im założyć księgarnię połączoną z małą biblioteką na parterze naszego budynku.
Mimo to wciąż zmagaliśmy się z otaczającą nas rzeczywistością. Utraciwszy swoją komunistyczną utopię, ojciec wpadł w głęboką depresję. Matka szybko przyzwyczaiła się do widoku tak wielu nieznanych twarzy, ale znalazła się w pułapce między mężem a bratem, który nadal dawał upust swojej dezaprobacie dla jej małżeństwa i nie wahał się drwić z mojego ojca w jej obecności. „Przecież cię ostrzegaliśmy – mówił Efraim. – Co ty sobie wyobrażałeś, Schloime? Że ci antysemici wezmą cię na swojego przywódcę?”.
Moim największym zmartwieniem było to, że nie byłem dobry w dwóch podwórkowych dyscyplinach, których znajomość była uważana za niezbędną u chłopców w moim wieku – piłce nożnej i rzucaniu kamieniami. Większość moich rówieśników wyemigrowała do Izraela, kiedy byli jeszcze małymi dziećmi, więc nie znali innej rzeczywistości. Nie interesowało ich moje poprzednie życie w Polsce ani nic, co miałem do zaoferowania. Ja też nie chciałem być taki jak oni, więc przez większość czasu siedziałem w domu i jak tylko nie musiałem odrabiać pracy domowej, czytałem książki i gazety – tak jak to się działo przez lata w Polsce.
Efraim nie pochwalał mojego samotniczego trybu życia. Uważał, że powinienem się hartować i przestać czytać po polsku, czyli w języku, który kojarzył mu się z ośmieszonymi, zdyskredytowanymi ideami mojego ojca. Jestem teraz syjonistą, mówił, muszę czytać po hebrajsku. Ilekroć nas odwiedzał, maszerował do mojego pokoju i próbował skonfiskować mi polskojęzyczne książki, co doprowadzało mnie do furii. Pewnego razu próbował mnie nawet uderzyć. W odpowiedzi pobiegłem do kuchni i chwyciłem długi nóż, aby dać mu do zrozumienia, że nie jestem moim ojcem i nie zamierzam dać się zastraszyć ani ulec. Ta scena tak oszołomiła moją matkę, że zemdlała. Ale Efraim już nigdy więcej nie podniósł na mnie ręki.
Ojciec nie miał tyle szczęścia. Cała nasza trójka miała stałe zaproszenie na piątkowe, wieczorne spotkania z udziałem rodziny i przyjaciół Efraima, ale wuj wraz z Leiką i ich szwagrem Marianem nie przestawali drwić z mojego ojca. Śmiali się z niego, gdy na początku pobytu nie udało mu się dostać pracy w dyskoncie. Śmiali się, gdy zdumiewały go wolnorynkowe ceny i gdy starał się zrozumieć, jak ten sam przedmiot może kosztować więcej w jednym sklepie, a w innym mniej. Gdy moi rodzice otworzyli księgarnię, Marian pytał go, jak się czuje, będąc kapitalistą odbierającym ludziom pieniądze. W pewnym momencie nie mogłem już tego dłużej wytrzymać. Ojciec przybył do Izraela jako człowiek złamany; nie zasługiwał na takie traktowanie. Powiedziałem mamie, że powinna chodzić na piątkowe wieczorne spotkania sama.
Bohaterski mit
W tamtym czasie w Izraelu nie było żadnego języka, w którym mógłbym wyrazić naszą traumę. Ludzie pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku lat sześćdziesiątych nie poruszali tematu Holokaustu inaczej niż w prywatnych rozmowach, i to też tylko z tymi, którzy przeszli przez podobne doświadczenia. Dorośli z pokolenia moich rodziców czasami prosili o wiadomość o tej lub tamtej osobie – słyszeliśmy w radiu ogłoszenia z prośbą o informacje o zaginionych krewnych – ale nie było masowego rozliczania się z przeszłością, a już na pewno nie było narodowego odwoływania się do pamięci o tych, którzy zginęli, co stało się powszechne kilkadziesiąt lat później.
Izrael był społeczeństwem pionierów, dumnym ze swoich młodych pracowników kibuców, użyźniających wyschniętą ziemię, i z silnego wojska, które było w stanie przyjąć wszystkich nowo przybyłych. Chciał popularyzować bohaterski mit samego siebie jako dynamicznego młodego kraju, a nie rozpamiętywać żydowskie cierpienia i przybierać pozę ofiary. Gdy dorastałem, byłem zszokowany, słysząc, jak ludzie nazywają ocalałych z obozu sabunim, kupą mydła. Mówienie o sobie jako o ocalałym było postrzegane jako przyznanie się do pewnego braku twardości – miernikiem tego, jak dalece byłeś w stanie pozwolić nazistom, by zrobili z ciebie dosłownie kostkę mydła.
Nasi sefardyjscy sąsiedzi, imigranci z Maroka, Jemenu i Egiptu, nie mieli doświadczeń, które pomogłyby im zrozumieć, przez co przeszliśmy. Z kolei dzieci, które pochodziły z Europy Wschodniej, nie chciały o tym słuchać i śmiałyby się ze mnie, gdybym próbował im o tym opowiedzieć. Namowy wuja Efraima, by zapomnieć o przeszłości, były normą. Jedynym zadaniem ocalałych było dalej żyć.
Piętno Holokaustu
Mimo to Holokaust pozostawał stale obecny w moim życiu. Matka właśnie jemu przypisywała swoją bezsenność, a ponieważ cierpiałem na tę samą przypadłość, zrozumiałem, że trauma została mi przekazana niczym wrodzony gen. Matka wstawała w nocy, narzekając, że w Izraelu nie ma wystarczającej ilości powietrza, i ja też wstawałem wiele razy, zwłaszcza jeśli następnego dnia miałem sprawdzian i wiedziałem, że będę się musiał przed nią tłumaczyć, jeśli go nie zaliczę.
Nigdy nie przestawałem kłócić się z matką. Chętnie okazywała dumę z moich osiągnięć, ale nie chciałem być obnoszony niczym trofeum, tak jak nie chciałem być postrzegany przez pryzmat jej poczucia historycznej sprawiedliwości. Od czasu do czasu odwiedzali nas inni ocaleni z Auschwitz i oczekiwano, że zachowam się wówczas z szacunkiem, na jaki zasługują. Kiedyś jednak wpadłem w taką złość, gdy moja matka bez przerwy mówiła o moich najlepszych wynikach z geografii, że zachowałem się niegrzecznie zarówno wobec niej, jak i wobec ocalałego z Auschwitz, i wyszedłem zjeść obiad na miasto. Innym razem młodsza kobieta, która do obozu trafiła jako nastolatka, długo się we mnie wpatrywała, gdy moja matka była w kuchni i przygotowywała poczęstunek. „Chciałabym mieć syna takiego jak ty”, powiedziała.
To też mnie zdenerwowało. Jak długo na odbiór mojej osoby miało wpływać cierpienie innych ludzi?
Oczywiście, Izrael w zasadniczy sposób dostarczył nam idealnej odpowiedzi na odwieczny problem antysemityzmu i w tej kwestii byliśmy z matką zgodni. Każdego roku jeździliśmy do Hajfy na paradę organizowaną z okazji Dnia Niepodległości i moja matka zachwycała się lotniczymi akrobacjami Sił Powietrznych Izraela i ogólnie pokazem militarnej siły. „Żyd leci samolotem! – dziwiła się. – Żyd kieruje czołgiem! Czy żydowskiemu chłopcu naprawdę pozwolono jeździć czołgiem?”.
Niemądre prężenie muskułów
Spędziłem trzy lata służby wojskowej w kwaterze głównej marynarki wojennej na Górze Karmel na obrzeżach Hajfy, a w trakcie trwania wojny sześciodniowej byłem odpowiedzialny za dostarczanie depesz generałom i pułkownikom zgromadzonym w pokoju narad. Było to świetne miejsce do obserwowania, jak tworzy się historia, na które nikt inny z tak niską rangą jak moja nie mógłby sobie pozwolić. Ten okres był dla mnie przełomem – zarówno politycznym, jak i intelektualnym. Nie podzielałem powszechnej euforii, jaka zapanowała w kraju po wygraniu wojny, ponieważ martwiłem się długoterminowymi kosztami okupacji Zachodniego Brzegu, Gazy i Wzgórz Golan. Nie przypisuję sobie jakiegoś wyjątkowego daru przewidywania; nie był on większy niż ten Dawida Ben Guriona, który mówił wtedy to samo. Patrząc wstecz, dostrzegam jednak, jak wiele zawdzięczałem intelektualnemu treningowi, który otrzymałem od mojego ojca.
On również uważał, że chęć zdobycia nowych terenów, czyli prężenie muskułów, by utwierdzić się w narodowej dumie, było szczytem głupoty. Licznym Palestyńczykom przesiedlonym w momencie powstania państwa Izrael powinniśmy zaoferować odszkodowania, tak jak rząd Niemiec Zachodnich wypłacał pieniądze wysiedlonym Izraelczykom pochodzenia niemieckiego. Zamiast tego narzuciliśmy im wojskowy porządek z jego licznymi moralnymi obrzydliwościami i zdeprawowaliśmy całe pokolenia młodych Izraelczyków zwerbowanych do jego pilnowania. „Słono za to zapłacimy”, mawiał ojciec.
Efraim z pewnością wyśmiałby go za takie poglądy. Również matka się z nim nie zgadzała; według niej Izrael powinien móc zrobić wszystko, co było konieczne, by zapewnić nam bezpieczeństwo. Ale tym razem to ojciec miał rację.
Kapitalizm kontra komunizm
Różniłem się za to z nim w kwestiach ekonomicznych. Studiowałem wówczas ekonomię i pod wpływem najpierw Dona Patinkina z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, a później Miltona Friedmana i jego wolnorynkowych uczniów z Uniwersytetu w Chicago, zacząłem odchodzić od ortodoksji lewicowych syjonistów, którzy rządzili Izraelem od momentu jego założenia, i stałem się krytykiem silnie subsydiowanego państwowego przemysłu i gospodarstw rolnych. Moi profesorowie po obu stronach Atlantyku nauczyli mnie, jak bardzo nietrwały w dłuższej perspektywie jest model etatystyczny. Rzeczywiście, po tym, jak Izrael przesunął się na prawo wraz z powstaniem Likudu w 1977 roku, wiele przedsiębiorstw uznało, że nie będzie w stanie przetrwać bez wsparcia rządowego, od którego zaczęły zależeć.
Tak jak widziałem w państwie Izrael odpowiedź na problem antysemityzmu, tak też wolnorynkowy kapitalizm był dla mnie odpowiedzią na problem komunizmu. Stawiało mnie to w opozycji nie tylko do mojego ojca. W Partii Pracy, która była moim naturalnym środowiskiem i gdzie kiedyś pragnąłem zrobić karierę polityczną, teraz stałem się czarną owcą. Jeszcze mniej pasowałem do Likudu, którego stanowisko w kwestiach terytorialnych i wojskowych mnie odstręczało.
Zamiast tego rozpocząłem karierę jako pracownik naukowy w Hoover Institution w Stanfordzie. Zanim wróciłem do Izraela pod koniec lat siedemdziesiątych jako główny ekonomista kombinatu wydobywającego potaż nad Morzem Martwym, u mojego ojca zdiagnozowano chorobę Alzheimera i coraz trudniej było mi dzielić się z nim moimi pomysłami i spostrzeżeniami. Bardzo żałuję, że nie był w stanie pojąć niezwykłych wydarzeń, które wstrząsnęły Europą Wschodnią w latach osiemdziesiątych – poczynając od strajku stoczniowców w Gdańsku w 1980 roku, a na upadku muru berlińskiego kończąc. Mogę się tylko domyślać, co ojciec powiedziałby o Gorbaczowie, głasnosti lub rewolucjach wywołanych przez zwyczajnych ludzi, które zmiotły stary porządek. Domyślam się, że pomimo ogromnej niepopularności Gorbaczowa w Rosji, byłby on jednym z ludzi „Gorby’ego”, kimś, kto wierzyłby w to, że da się naprawić zasadniczo dobry system. A kiedy ta naprawa by się nie powiodła, zareagowałby takim samym smutkiem i takim samym rozczarowaniem, jakich doświadczył, gdy dowiedział się o tajnym przemówieniu Chruszczowa.
My wygraliśmy, w przegraliście
Moja własna reakcja na rewolucje 1989 roku była inna: dostrzegłem wyjątkową okazję do tego, by zbudować inną przyszłość dla tego regionu. Polska, kraj mojego urodzenia, była wielokrotnie okradana przez siły polityczne podgryzające ją ze wszystkich stron, ale teraz miała szansę zupełnie inaczej pokierować swoim przeznaczeniem. Byłem teraz ekspertem w dziedzinie rozwoju gospodarczego. Co mogłem zrobić?
Tak się złożyło, że spędzałem wówczas dużo czasu w Stanach Zjednoczonych, biorąc udział w międzynarodowym sporze handlowym dotyczącym eksportu potażu. W ciągu kilku miesięcy użyłem moich wpływów i przekonałem Bank Światowy, aby zaproponował mi stanowisko. Najwyraźniej moim przeznaczeniem było wrócić do domu.
Przyznam, że moja pierwsza reakcja na to, co zobaczyłem w Polsce, nie była pozytywna. Spoglądałem na zrujnowane budynki z ich wisielczą, depresyjną atmosferą i jedyne, co we mnie rosło, to uczucie satysfakcji z cudzego nieszczęścia. „My wygraliśmy, wy przegraliście”. Nie było mnie przez trzy dekady, a porównanie osiągnięć Polski z rozwojem gospodarczym Izraela w tym samym okresie nie mogło wypaść gorzej. Zapamiętałem jeden żart, który usłyszałem podczas mojej pierwszej podróży w listopadzie 1990 roku. Jeśli chcesz się dowiedzieć, gdzie jest toaleta, po prostu podążaj za zapachem.
Szybko też przekonałem się o istnieniu antysemityzmu, który prześladował moje wczesne dzieciństwo. W tym czasie Stany Zjednoczone budowały międzynarodową koalicję wojskową, aby wyprzeć Saddama Husajna z Kuwejtu, a ja zapytałem taksówkarza, co sądzi o tym, że Polska przyłącza się do tych wysiłków. „To wszystko wina żydowskiego lobby w Nowym Jorku – powiedział. – Żydzi rządzą światem, a przelewa się polską krew”. Kiedy dotarłem do hotelu, powiedziałem mu: „Jestem jednym z nich”. I trzasnąłem drzwiami.
Wkrótce zdałem sobie sprawę, że wypatrywałem okazji do właśnie takiej reakcji – a więc czegoś, z czego nie byłem szczególnie dumny. Rany mojej przeszłości były wciąż otwarte. Niemal wbrew sobie, ciągle oglądałem się przez ramię i zastanawiałem się, kto na ulicy może mnie brać za Żyda. Być może jakaś część mnie przypominała sobie matkę, która niemal panicznie zareagowała na wiadomość, że wracam do Polski. Bała się, że tajna policja będzie na mnie polować, ponieważ nigdy nie wypełniłem obowiązku służby w polskim wojsku. Wiedziałem oczywiście, że jako urzędnikowi Banku Światowego nie grozi mi pobór do wojska. To na mnie spoczywał obowiązek przezwyciężenia w sobie tego typu uczuć i wkrótce to uczyniłem.
Wy, ludzie
Jednym z moich zadań w Polsce było prowadzenie kursów z zakresu ekonomii rynkowej. Rozmowy, które zainicjowałem z polskimi liderami biznesu, nie różniły się zbytnio od tych, które odbyłem z własnym ojcem, kiedy po raz pierwszy znalazł się w Izraelu. Oni również zmagali się z koncepcją różnic cenowych. „Rozumiem konkurencję między sprzedawcami – powiedział jeden z moich studentów. – To, czego nie rozumiem, to konkurencja między kupującymi”.
Później spędziłem sześć tygodni w borykającej się z rozmaitymi problemami fabryce mebli w Poznaniu, oddalonej dwie godziny jazdy od Wrocławia, gdzie brak jakiegokolwiek systemu kontroli wydatków i pokwitowań przypomniał mi po raz kolejny, w jaki sposób mój ojciec prowadził naszą rodzinną księgarnię. On również nigdy nie wiedział, ile ma pieniędzy ani ile mu się należy. Jeśli danej książki nie było w magazynie, nie wahał się wsiąść do autobusu do Hajfy po egzemplarz. „Czyś ty oszalał? – pytała moja matka. – Już sama podróż kosztuje, nie wspominając o zmarnowanym czasie”. Dla mojego ojca sprawy te były o wiele mniej istotne niż fakt, że klient o coś poprosił i że to właśnie mój ojciec był zobowiązany dostarczyć mu towar.
Dział inwestycyjny Banku Światowego był gotowy przejąć 25 procent udziałów w fabryce mebli, ale kiedy przyjechałem do Poznania, raczej nie byłem mile widzianą postacią. Pierwszego dnia kierownik fabryki wskazał na ogromną limuzynę, którą dla mnie zamówił. „Zabierzemy cię do Auschwitz na dwa do trzech dni – powiedział. – Wiem, że wy, ludzie, zawsze chcecie tam jechać”.
„Wy, ludzie”. Od razu rozpoznałem w tym słowie sprawdzian mojej determinacji, sposób na to, by dowiedzieć się, czy jestem kolejnym żydowskim turystą Zagłady, którego mogliby czymś zająć i przytrzymać z daleka od istotnych spraw. Powiedziałem kierownikowi, że jestem tu po to, żeby pomóc im w prowadzeniu rentownego biznesu w świeżo zderegulowanej gospodarce i była to jedyna rzecz, jaką zamierzałem robić. Kiedy go o tym przekonałem, stał się o wiele bardziej spolegliwy.
Ponieważ moja praca zmuszała mnie do podróżowania do Polski i innych części byłego bloku sowieckiego, nadal wykorzystywałem swój status osoby obeznanej z lokalną kulturą i co najważniejsze – patrzącej na nią z dystansu. Jak się wydaje, nic nie przyciąga uwagi ludzi tak bardzo jak polski Żyd, który twierdzi, że rozumie komunizm. W Rosji usłyszałem, jak kierownik fabryki szepcze do swojego kolegi: „To jeden z naszych”. Nie chodziło o podkreślenie braterstwa, lecz raczej ostrzeżenie, że nie jestem kolejnym naiwniakiem z Zachodu. W mojej obecności musieli być ostrożni.
Często ludzie przyjmowali – może tylko pół żartem – że nadal jestem stuprocentowym Polakiem, ale to też okazało się mniej przyjaznym stwierdzeniem, niż się początkowo zdawało. „Bardzo się cieszę, że ty i reszta twoich ludzi wracacie” – lubił mawiać jeden z polskich urzędników wysokiego szczebla, z którym się zaprzyjaźniłem. I znowu wyrażenie: „twoi ludzie”.
Mówiłem mu, że postrzegam siebie jako Izraelczyka, a nie Polaka, ale on się nie zniechęcał. „Nieważne – mówił. – Będziemy o tobie mówili tak, jak chcesz”.
Rozmowa odbywała się w lekkim tonie, ale było jasne, że gdzieś w głębi ducha kwestia Żydów nie dawała mojemu znajomemu spokoju. Cały kraj był nią zaniepokojony. Rola Polski w czasie drugiej wojny światowej była teraz przedmiotem zaciekłych, ostrych dyskusji, czego byłem świadkiem na spotkaniu autorskim w Warszawie, gdzie Jan Tomasz Gross, historyk, który przeprowadził szeroko zakrojone badania na temat polskich zbrodni na Żydach, zarówno podczas drugiej wojny światowej, jak i po niej, został zakrzyczany przez awanturującą się bandę skinheadów.
„Przez osiemset lat tutaj mieszkaliście – kontynuował mój znajomy – i byliście na tyle zadowoleni, że nie chcieliście opuszczać tego miejsca. Mogliście przenieść się gdziekolwiek indziej, ale tego nie zrobiliście. Potem, z powodu kilku nieprzyjemnych wydarzeń po wojnie, przestaliście nas lubić. Obwiniacie nas nawet za Holokaust”.
Była to opowieść o żydowskim doświadczeniu w Polsce, której nie zaakceptowałby żaden godny tego miana historyk. Czy miało mnie to rozśmieszyć? Później dowiedziałem się, że mój znajomy nie był tak beznamiętnym obserwatorem spraw żydowskich, za jakiego się podawał. Jego rodzina, jak mi powiedział, przejęła własność należącą wcześniej do Żydów i wciąż była w jej posiadaniu, ponieważ nikt nie zgłosił do niej roszczeń. To wyznanie mnie zaskoczyło, ale zdałem sobie również sprawę, że nie mam dla niego dobrej odpowiedzi. Pracując nad prywatyzacją i prawami własności, uświadomiłem sobie, że historia Polski nie pozwala łatwo ustalić, kto jest właścicielem czego. To był powód, dla którego ja i moi polscy koledzy uparliśmy się, żeby rozwiązać kwestie własności tak, by nie stanowiły problemu ani dziś, ani w przyszłości.
Drażliwy temat antysemityzmu
Co jednak zrobić z przeszłością, o ile w ogóle da się z nią coś uczynić? Jest to pytanie, które nadal nurtuje i przeraża wielu Polaków, nie tylko z powodu uporczywego powtarzania przez Izraelczyków i amerykańskich Żydów, że zwykli Polacy wspierali i inspirowali nazistowski terror i że w związku z tym Polska ma jakiś dług wobec międzynarodowej społeczności żydowskiej. Istnieje oczywiście wiele historycznych dowodów na współpracę Polaków z nazistami, co dobrze naświetliła praca Jana Tomasza Grossa i innych historyków. Ale zawsze uderzała mnie skłonność Żydów na całym świecie do obwiniania Polski za sam Holokaust. Bez wątpienia ma to coś wspólnego z faktem, iż rząd Niemiec Zachodnich zaczął wypłacać odszkodowania ofiarom nazizmu na początku lat pięćdziesiątych, podczas gdy Polska nigdy nie miała środków finansowych, aby rozważyć takie posunięcie, nie mówiąc o pobudkach lub dobrej woli. Zgodnie z tym punktem widzenia, jeden kraj po prostu odpokutował, a drugi nie.
Dla mnie jest to jednak błędne rozumowanie, polegające na pomieszaniu wielu kwestii. Owszem, w Polsce wciąż szerzy się antysemityzm. Dzieci nadal uczą się, że Żydzi byli odpowiedzialni za zabicie Jezusa, a stare teorie spiskowe na temat żydowskiej dominacji nad światem są nadal w obiegu. Owszem, antysemityzm dominował w okresie poprzedzającym drugą wojnę światową i pojawił się ponownie, gdy tylko wojna się skończyła. Wiem, bo sam tego doświadczyłem. Ale powiedzmy to jasno – Polacy nie zakładali obozów koncentracyjnych ani nimi nie zarządzali i pod tym względem nie mają za co odpokutowywać ani płacić. Naziści byli ich wrogiem, który narzucił im brutalną okupację wojskową, zamierzał unicestwić inteligencję i najważniejszych przywódców politycznych oraz zmusił miliony ludzi do podjęcia niewolniczej pracy. Naziści samodzielnie wymyślili ostateczne rozwiązanie i skonstruowali straszliwą, śmiercionośną machinę po to, by do niego doszło.
Wzrost znaczenia polskich prawicowych populistów z Prawa i Sprawiedliwości jest spowodowany w znacznej mierze nieporozumieniami wokół powyższych kwestii i strachem, jaki ta partia zdołała wzbudzić w Polakach, by zdobyć władzę w 2015 roku, a potem ją utrzymać. Wielokrotnie atakowała ona historyków, którzy badają zbrodnie wojenne przeciwko Żydom, i uchwaliła szereg ustaw uznających za łamiącego prawo każdego, kto oskarża Polskę o udział w Holokauście. Takie działania zostały powszechnie potępione – i słusznie. Ale nie pojawiły się one w próżni. Zbyt często Izrael wskazywał na ohydny populizm partii rządzącej jako dowód na istnienie historycznej odpowiedzialności Polski za złe traktowanie Żydów, łącząc w ten sposób dwie odrębne kwestie i pogarszając i tak niezbyt dobrą sytuację.
Nazywanie tego drażliwym tematem jest eufemizmem – nie mogę go poruszać ani w Izraelu, ani w rozmowach z moimi żydowskimi przyjaciółmi w Stanach Zjednoczonych bez wywołania głosów oburzenia. Izraelscy urzędnicy powinni jednak pamiętać, że polscy liberałowie w parlamencie i poza nim są tak samo przerażeni antysemityzmem Prawa i Sprawiedliwości, jak oni. Izrael mógłby zawrzeć sojusze z tymi liberalnymi siłami i je moralnie wspierać. Zamiast tego w dłuższej perspektywie naraża się na niepotrzebne problemy w stosunkach z Polską.
Podróż do przeszłości
Przez wiele lat starałem się unikać wizyt we Wrocławiu. Bałem się nieprzyjemnych wspomnień oraz tego, że te nieliczne miejsca, które mają dla mnie znaczenie, będą nie do poznania po dekadach zaniedbań. W końcu pojechałem tam w 2006 roku i byłem zaskoczony, jak bardzo wzruszyłem się, widząc wszystko ponownie. Kościół katolicki pw. świętego Maurycego w ogóle się nie zmienił, a ja z przyjemnością do niego zajrzałem – ot tak, bo mogłem to zrobić. Na budynku sklepu na rogu nadal wisiał szyld z napisem „FRYZJER”; to właśnie tam, ponad pół wieku wcześniej, wygadałem się, że wolę Eisenhowera od Stalina. Nad wejściem do naszego budynku przy ulicy Traugutta 68 wciąż czuwały kamienne lwy.
Odwiedziłem nawet nasze stare mieszkanie. Stało się to dzięki córce mojego kolegi z Banku Światowego, rodowitego wrocławianina, która spytała lokatorów, czy mógłbym im złożyć wizytę. Byli tuż po ślubie i jako młodzi lekarze pracowali w miejscowym szpitalu. Bardzo się ucieszyli, że mogą dowiedzieć się o historii miejsca, które nazywali swoim domem. Kiedy weszliśmy z żoną na piętro po krętych schodach i zobaczyliśmy te same ciężkie, drewniane drzwi co niegdyś, poczuliśmy, jakby czas stanął w miejscu. Stół kuchenny znajdował się w tym samym miejscu, naprzeciwko zlewu, w którym moja matka i ja zmywaliśmy naczynia.
Niestety było już za późno, by opowiedzieć rodzicom o tej podróży w przeszłość. Ojciec zmarł w 1992 roku, po długim okresie demencji. Matka odeszła w 1995 roku. Ona żyła przynajmniej wystarczająco długo, aby przemóc w sobie niepokój związany z moim powrotem do Europy Wschodniej i napawać się dumą z moich podróży w charakterze ekonomisty Banku Światowego. W końcu wykonywałem pracę, o której zawsze marzyła – pomagałem, w dosłownym sensie, odbudowywać to, co zniszczył Hitler.
Rok 1989 – fałszywa jutrzenka?
Gdyby wszystko szło tak gładko… Dziś, ponad ćwierć wieku po śmierci mojej matki, stało się jasne, że rewolucje, które przetoczyły się przez Europę Wschodnią, nie spełniły naszych oczekiwań – z powodów znacznie wykraczających poza to, na co ja lub jakakolwiek inna osoba moglibyśmy mieć wpływ. Polsce i niektórym innym krajom udało się zreformować swoje gospodarki, ale liberalna demokracja nie zdołała się utrzymać. Aby ustanowić stabilne, wolnorynkowe systemy demokratyczne, region potrzebowałby drugiego planu Marshalla, jednak kraje zachodnie pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych nie zapewniły inwestycji choćby w zbliżonym stopniu odpowiadających na istniejące potrzeby. Nie doceniły one lub nie chciały dostrzec wstrząsu, jaki przejście do gospodarki rynkowej wywołało w życiu dziesiątek milionów ludzi, rezultatem czego było zwrócenie się całego regionu w kierunku prawicowego populizmu oraz wzrost ksenofobii i autorytaryzmu.
Czy rok 1989 był kolejną fałszywą jutrzenką, okresem mojego ideologicznego rozczarowania, podobnie jak lata powojenne w Polsce były czasem rozczarowań dla mojego ojca? Podobieństwa są z pewnością istotne, ale równie ważne są różnice. Nigdy nie podzielałem idealizmu mojego ojca, jego wiary w doskonałość świata nękanego okrucieństwem i ludzką głupotą. Jestem z natury cynikiem i nie sądzę, żeby ludzie w XXI wieku byli moralnie doskonalsi niż w najciemniejszych momentach XX wieku.
Taki jest niesentymentalny charakter lekcji, którą odebrałem od życia.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com