Alfred Dreyfus (Fot. Domena publiczna)
Wstręt, Żydzi i wielkość narodu
Marek Beylin
Wpopularnych wykładniach za każdym konfliktem, kryzysem, za niemal każdą krzywdą narodową bądź indywidualną stali jacyś Żydzi.
Francja musi być wielka i wielka powinna być Polska. Wielkość należy się też Węgrom, Niemcom, Serbii, Hiszpanii, Włochom… Niemal w każdym europejskim kraju rodzimi nacjonaliści, już rządzący bądź ubiegający się o władzę, obiecują swym krajanom wielką ojczyznę. „Wstaniemy z kolan” – krzyczą pospołu od Madrytu, przez Paryż, po Warszawę, niepomni tego, że ta ich wielkość najczęściej zaryje się w błocie i mało komu przyniesie coś dobrego.
Bo chodzi im nie o wielkość mierzoną społecznym dobrobytem czy rozwojem kultury, lecz o taką, która pozwoli dominować nad światem zewnętrznym i we własnych zbiorowościach. Pragną wielkości instrumentów przemocy nad ludźmi, a nie dobrego życia wszystkich.
Wszystkie te siły są spadkobiercami, często nieświadomymi, „sprawy Dreyfusa”. To historia francuskiego oficera, kapitana Alfreda Dreyfusa, którego pod koniec XIX wieku sąd wojskowy skazał za szpiegostwo, choć był niewinny, ale miał żydowskie pochodzenie. To rozorało Francję i nieodwołalnie zmieniło Europę, bo wytworzyła się nowa prawica, lewica i w konsekwencji nowoczesne, trwające w dużej mierze do dziś podziały ideowe. Ustanowiła też ta sprawa wzór hejterskich nagonek, wtedy antysemickiej, nacjonalistycznej oraz prokatolickiej, podtrzymywany w różnych modyfikacjach przez kolejne pokolenia skrajnej prawicy. Także w Polsce. Echa „sprawy Dreyfusa” brzmią zarówno w zabójstwie prezydenta Narutowicza w 1922 r., dokonanego przez endeckiego fanatyka, jak i w obecnych nagonkach PiS na osoby LGBT+ czy nacjonalistyczno-katolickim projekcie edukacji ministra Czarnka.
A o tym, że tamta niby dawna afera wciąż trwa, błyskotliwie opowiada Jolanta Kurska w książce „Wieczny powrót Dreyfusa”.
Gdy w 1894 r. aresztowano Dreyfusa za szpiegostwo na rzecz Niemiec, a następnie skazano na dożywocie, jedynie garstka bliskich upierała się przy jego niewinności. Nie mieli jednak szans w konfrontacji z armią, Kościołem, formacjami konserwatywnymi i zwłaszcza z antysemityzmem. Toteż nawet gdy po ponad roku zaczęły wypływać dowody na niewinność Dreyfusa i na to, że armia sfałszowała proces, gdy w efekcie wiele demokratycznych środowisk, w tym intelektualistów, stanęło z rozmachem po stronie niewinnego, i tak większość Francji wolała wierzyć wojskowym, biskupom i rodzimym konserwatystom.
Kurska trafnie zauważa, że choć ten skandal podzielił i rozgorączkował Francję, to „dreyfusardzi”, obrońcy Dreyfusa, nigdy nie tworzyli większości. Ba, drugą najgłośniejszą ofiarą tej afery był pisarz Émile Zola. Po publikacji słynnego manifestu „J’accuse” (Oskarżam), w którym oskarżał wojskowych o sfałszowanie procesu, uporczywe kłamstwa i szkodzenie republice, piętnował antysemityzm, ukazywał hipokryzję Kościoła oraz wyznawców winy kapitana, został skazany na rok więzienia za obrazę armii. „Wyprujcie mu flaki” – pisano w prasie.
Owszem, Dreyfus doczekał się w końcu ułaskawienia i rehabilitacji, wrócił do armii, nawet awansował. Ale narodowa gorączka pozostała. Bo „sprawa Dreyfusa” szybko, gdy tylko wybuchła, stała się „sprawą Republiki”, wielkim sporem o to, czy powinna trwać, a jeśli tak, to w jakiej formie.
Okładka ukazującego się w milionowym nakładzie dziennika ‘Le Petit Journal’ przedstawiająca Dreyfusa w więzieniu
ŻYD ZAWSZE WINNY
Po jednej stronie stanęli zwolennicy republikańskich wartości: praw człowieka, sprawiedliwości dla każdego niezależnie od wyznania czy pochodzenia, prawdy jako ostoi ładu. Po przeciwnej były armia, Kościół, rozmaite formacje konserwatywne. Głosiły one odmienną wizję Francji, opartą na tradycyjnym porządku, zasadzie niekwestionowanego autorytetu władzy, nacjonalizmie, w tym antysemityzmie, oraz trwałej hierarchii społecznej, najpełniej gwarantowanej przez wojsko i instytucje kościelne. W tym obozie spotykali się monarchiści z konserwatywnymi republikanami, katolicy i niewierzący, lewicowcy i ultrareakcjoniści, lud i elity.
Łączyła ich negacja, jak określali Francję, „żydowskiej republiki”, Francji rzuconej na kolana przez Niemcy i gniecionej przez Żydów oraz wszelakich obcych. Francji nierządnej i skazanej na „dekadencję” za sprawą demokracji i praw obywatelskich.
Francji negującej dotychczasowe hierarchie, więc także władzę tradycyjnych elit, gwarantujących jedyną drogę do siły państwa i narodu. A głównym spoiwem tych zróżnicowanych szeregów stały się antysemityzm i ksenofobia. Toteż zdarzało się, że tłum wybijał Żydom szyby w oknach, śpiewając „Marsyliankę”, hymn republiki powstały podczas rewolucji francuskiej.
Z tak wszechwładnym przeciwnikiem Dreyfus nie miał szans. Jako Żyd musiał być winny, także wbrew prawdzie, ponieważ antysemicka wiara była zbyt święta, by narażać ją na uszczerbek. Co zresztą czołowy nacjonalista i antysemita Charles Maurras przyznawał bez ogródek. Wina Dreyfusa została bezpowrotnie przesądzona, gdy w 1895 r., podczas publicznej degradacji skazanego, tłumnie zebrani ludzie skandowali: „Śmierć Judaszowi!”, „Śmierć Żydom!”.
Tylko pozornym paradoksem jest to, że sam Dreyfus, wierny człowiek armii, nie różnił się mentalnie od tych, którzy go skazali. Najpewniej gdyby taka sprawa przydarzyła się komuś innemu, broniłby honoru armii i autorytetu hierarchii jak absolutna większość jego kolegów. Tyle że taki Dreyfus, nieodróżnialny od innych oficerów, asymilowany francuski republikański nacjonalista, był według antysemitów szczególnie groźny dla Francji. Infekował ją skrycie i podstępnie. Czyli winny tak czy owak. Podobnie zresztą widzieli zasymilowanych Żydów nacjonaliści antysemici we wszystkich krajach, w tym polscy endecy. Hasło „Żyd zawsze obcy” brzmiało w całej Europie.
Bo antysemityzm nie był tylko francuską specjalnością. Ani jedynie wyposażeniem nacjonalistycznych elit. W ostatnich dekadach XIX wieku stał się najpowszechniejszym wyznaniem w Europie. Był fobią międzynarodową, transklasową, transpartyjną, transideową i transreligijną. Przenikał wszystkie sfery życia: od polityki i wielkiego biznesu po kulturę i aktywność fizyczną – zdrowe nieżydowskie ciało miało
Kpt. Alfred Dreyfus (1859-1935), artylerzysta, oficer żydowskiego pochodzenia. W 1894 r. został niesłusznie oskarżony o zdradę i skazany na dożywocie. Jego sprawa wywołała kryzys polityczny i podzieliła Francuzów
W „Ulissesie” Jamesa Joyce’a, opublikowanym w 1922 r., a dziejącym się jednego czerwcowego dnia 1904 r., pewien dyrektor szkoły opowiada dowcip: „Powiadają, że Irlandia ma honor być jedynym krajem, który nigdy nie prześladował Żydów. (…) A wie pan dlaczego? (…) Dlatego że ich nigdy nie wpuściła” (przeł. Maciej Świerkocki). Ta powieść wydobywa też charakterystyczny dla antysemityzmu ton: o wpływach Anglii, kolonizatora Irlandii, mówi się, że są to wpływy żydowskie. Podobnie myślano wszędzie. W popularnych wykładniach za każdym konfliktem, kryzysem, za niemal każdą krzywdą narodową bądź indywidualną stali jacyś Żydzi.
Antysemityzm stał się więc w Europie tyleż naturalnym i masowym, co szacownym składnikiem rozmaitych światopoglądów, od lewicy do prawicy. Toteż zgodnie z duchem epoki łatwo było popaść w antyżydowskie uprzedzenia; ich odrzucanie czy wyzwalanie się z nich wymagało znacznego wysiłku. Zwłaszcza we Francji. Francuzi dorobili się bowiem wielkiej biblii antysemityzmu. Wydana w 1886 r. „La France juive” (Żydowska Francja) mało znanego wcześniej dziennikarza Éduarda Drumonta, dwutomowa cegła licząca 1200 stron, jak i jej krótsza wersja doczekały się do 1914 roku dwustu wydań. Ten narodowy bestseller przydał antysemityzmowi popularności oraz rangi poważnego światopoglądu. Drumont zespolił różne nurty tej fobii w jeden amalgamat. Połączył zwłaszcza tradycyjny antysemityzm chrześcijański i ludowy antykapitalizm z nowoczesnym antysemityzmem klasowym, czyli demaskacją kapitalizmu wraz z jego wyzyskiem i nadużyciami. A wszystko to opakował w modne teorie rasistowskie, czyniąc z Żyda monstrum obcości. W tej wersji władza pieniądza, spekulacje i wszelkie niesprawiedliwości wiązały się z przede wszystkim władzą żydowską.
Symbolem tego zła, sztandarem „żydobanksterstwa”, stało się nazwisko Rotschild.
Siłę oddziaływania tego antysemickiego stereotypu pokazuje to, że sto kilkadziesiąt lat później, gdy Emmanuel Macron ubiegał się o prezydenturę Francji, jego adwersarze z lewicy i prawicy, wypominając mu, że pracował na wysokim stanowisku w banku, stale podkreślali, że był to bank Rotschilda.
Nadzwyczaj nośna okazała się również formuła „żydowskiej republiki” przeciwstawiona ludowi, wierze katolickiej oraz proletariatowi. Pojęcie „żydowskiej republiki” wędrowało po ideowych polach lewicy i prawicy. Spora część lewicy dała się uwieść antykapitalistycznemu antysemityzmowi, większość nie przystąpiła do aktywnego antysemityzmu, ale pozostawała nań obojętna, nie widząc w nim nic szkodliwego. W efekcie korzystała z podręcznego antysemickiego języka: w ówczesnej prasie socjalistycznej łatwo znaleźć epitety: „parch” czy „żydziak”, choć występowały rzadziej niż w publikacjach prawicy czy wydawnictwach katolickich.
Ba, z Drumontem kolegował się Jean Jaurès, jedna z najszlachetniejszych postaci francuskiej lewicy i pewno w ogóle Francji kilku dekad końca XIX i początku XX wieku. I właśnie Jaurès, przywódca socjalistów, wyprowadził podczas „sprawy Dreyfusa” większość swej formacji z objęć antysemityzmu i skierował ją do socjalizmu demokratycznego, wyzbytego uprzedzeń pochodzeniowych i stawiającego na równość praw dla wszystkich (mężczyzn, rzecz jasna, prawa kobiet leżały odłogiem wtedy i jeszcze długo potem). Z pełną mocą antysemityzm na lewicy odrodzi się dopiero w powojennym komunizmie, także w niektórych zachodnich partiach komunistycznych, choćby francuskiej.
Alfred Dreyfus na portrecie z lat 90. XIX wieku
FABRYKI KŁAMSTWA
Bo „sprawa Dreyfusa” zmieniła polityczną geografię antysemityzmu. W dużej mierze wyprowadziła go z lewicy i formacji centrowo-demokratycznych. Umocniła także podobny trend w innych krajach europejskich. Oczywiście antyżydowskie fobie nadal tam trwały, ale głównie jako wstydliwy margines ruchów.
Konflikt wokół Dreyfusa unowocześnił też nacjonalistyczno-antysemicką prawicę. Odtąd tak we Francji, jak w Europie takie formacje umiejętniej odwoływały się do ludu, przejmując choćby od przeciwnego obozu wątki społecznej sprawiedliwości. Potrafiły też sprawniej przyciągać elity intelektualne. No i, co wnikliwie pokazuje Kurska, nauczyły się, jak słowem i obrazem, czyli karykaturami zamieszczanymi w masowej prasie, przekonująco fabrykować fałszywe informacje i mowę nienawiści.
Gdy dziś oburzamy się na zalew kłamstw i agresji płynących z PiS-owskich mediów, pamiętajmy, że korzenie tych manipulacji tkwią w „sprawie Dreyfusa”. Zmieniły się techniki nagonek na „zdrajców” i „obcych”, lecz sam mechanizm pozostaje ten sam. Takich łączników ze współczesnością jest więcej, co książka Kurskiej wyraziście uprzytomnia.
Przede wszystkim przeciwstawienie wielkości narodu i strasznej dekadencji niszczącej narodowe moce. Dekadencji na ogół „żydowskiej”, ale też nierzadko płynącej w ogóle od „obcych”, a wyrażającej się w emancypacjach społecznych, demokratycznym rozluźnianiu hierarchii, nowych prądach w kulturze. W tej kwestii prezes Kaczyński czy minister Czarnek niczego nie wymyślili. Strasząc dekadencją lub „rewolucją genderową”, które, jak twierdzą, zagrażają wielkości i spójności narodu, wykorzystują tylko wzory powstałe podczas antysemickiego wzmożenia w tamtym czasie.
Dokonało się również wtedy masowe upolitycznienie pojęcia „wstrętu” i związanie go z Żydami. Dostrzegł to Zola, którego tekst zamieściła Kurska w swej książce.
„Ludzie mówią – także moi przyjaciele – że ich po prostu nie cierpią, że sam dotyk ich dłoni budzi u nich dreszcz wstrętu. To fizyczna odraza, wstręt jednej rasy do drugiej (…) Fizyczna odraza jest dla nich dobrym lub wręcz jedynym powodem nienawiści” – pisał Zola w 1896 r.
Potem przez dekady „wstręt” stanowił podstawowe wyposażenie antysemityzmu i jego propagandy. A gdy wskutek Zagłady stracił on rangę światopoglądu szacownego czy neutralnego, „polityka wstrętu” pozostała na służbie innych fobii. Trwała w uprzedzeniach rasowych, klasowych i antyfeministycznych. W Polsce zaś objawiła swą moc także w pogromowych nagonkach PiS-u przeciw osobom LGBT+. Podobieństwo tych dwóch fabryk nienawiści, antysemickiej i przeciw LGBT+, rzuca się w oczy nie bez przyczyny, ponieważ ta obecna wyrosła z tamtej dawnej.
Także podczas „sprawy Dreyfusa” rozkwitł w masowej skali w kręgach nacjonalistyczno-antysemickich oraz kościelnych mechanizm przedstawiający słabszych jako wielką złowrogą siłę. Wtedy odnosił się głównie do Żydów i rozmaitych „obcych”, cudzoziemców i protestantów. Dziś też cieszy się wielkim powodzeniem w formacjach nacjonalistyczno-populistycznych czy „faszoidalnych”. A do ohydnej perfekcji doprowadzili go PiS i wódz Węgier Orbán. Widzimy to choćby w uderzeniach w uchodźców o odmiennych kolorach skóry. Zwłaszcza Kaczyński sprawnie złączył „politykę wstrętu” z perswadowaniem, że ci przybysze, w tym dzieci, kobiety, ludzie wykształceni, zniszczą Polskę i jej tożsamość. Choć w rzeczywistości takiego podboju miałaby dokonać garstka, kilka-kilkanaście tysięcy osób.
Na co dzień słyszymy też w Polsce i na Węgrzech o wielkiej inwazji środowisk LGBT+. Według propagandy PiS (podobnej do orbánowskiej) te osoby chcą wyzuć Polki i Polaków z tożsamości i dokonać – wspólnie z Niemcami i Brukselą – nowego rozbioru ojczyzny.
Tak kontynuowana jest dawna antysemicka propaganda, zgodnie z którą Żydzi pragnęli rzucić Francję na kolana i uczynić ją podległą obcym mocarstwom.
Także wtedy, gdy postaciował się nowoczesny nacjonalizm, formował się zarazem specyficzny sojusz tego światopoglądu z Kościołem. Kurska wnikliwie pokazuje pewną jego odmianę, która dziś w Polsce stała się nader częsta. Dla sztandarowych francuskich nacjonalistów intelektualistów z tamtej epoki Maurice’a Barrèsa i Maurrasa „nie wiara katolicka była najważniejsza, lecz Kościół katolicki jako instytucja zhierarchizowana, stojąca na straży uświęconego porządku, tradycji i obyczajów (…) Ówcześni zwolennicy sojuszu ołtarza z tronem byli to często niewierzący pisarze, publicyści i artyści”. Maurras uważał zresztą samą religię chrześcijańską za niedorzeczny żydowski wymysł.
Ta ich postawa nie stanowiła wyjątku. Podobnie postrzegał Kościół choćby Roman Dmowski i spora część endecji. Ale gdy dziś patrzę na zachowania wielu biskupów i księży w Polsce, na ich mowę nienawiści i „politykę wstrętu”, myślę sobie, że rządzą tym Kościołem głównie „dmowszczyzna”/„maurrasizm”. Kościół skupia się bowiem na walce o zachowanie władzy instytucjonalnej. Toteż Chrystus musi przegrać z Dmowskim.
„Sprawa Dreyfusa” trwa więc wciąż, także w Polsce, w różnych postaciach. I nic nie wskazuje na to, by zniknęła w przyszłości. Tym bardziej więc powinniśmy rozpoznawać, co nas z nią łączy. A książka Jolanty Kurskiej nam to ułatwia.
Jolanta Kurska, „Wieczny powrót Dreyfusa”, Dialog, 2022
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com