Spotkanie żołnierzy Wehrmachtu i Armii Czerwonej w Brześciu nad Bugiem, gdzie po uderzeniu na Polskę obie armie spotkały się i urządziły 22 września 1939 r. defiladę (domena publiczna)
Rosja to nie imperium, lecz szowinistyczne państwo narodowe
Paweł Smoleński
W Rosji trwa wojna starych ludzi z młodością. Ale w propagandę wierzą też młodzi. Putin może umrzeć, ale putinizm szybko nie zniknie.
83. rocznica ataku sowieckiego na Polskę
Paweł Smoleński: Rosja od dawna specjalizuje się w szczególnym rodzaju historycznej propagandy. Dziś lansuje tezę, że ma obowiązek zniszczyć nazistowską władzę Ukrainy i wierzy w nią nie tylko wielu Rosjan, ale też mieszkańcy zachodniej Europy, USA, a nawet Polski.
.
Dr Bartłomiej Gajos: Przez cały XX w. w Związku Sowieckim oficjalna wersja historii zmieniała się kilka razy. Dlatego wielu Rosjan wierzy, że każda kolejna władza ma prawo do własnej opowieści o przeszłości, a obiektywna prawda po prostu nie istnieje.
Znaczna część Rosjan jest pewna, że Ukraina nie istnieje, język ukraiński to niedorozwinięty rosyjski, państwo ma polskie i niemieckie naleciałości, jest wymysłem, a rządzą nim naziści. Do tego po 1991 r. nie rozliczono się z przeszłością komunistyczną i zachowano ciągłość struktur siłowych.
Amerykański historyk ukraińskiego pochodzenia Roman Szporluk napisał, że w 1991 r. budowniczowie imperium przegrali z budowniczymi narodu, co w tłumaczeniu na politykę oznacza, że Michaił Gorbaczow jednak przegrał z Borysem Jelcynem, władca Sowietów uległ pierwszemu prezydentowi Rosji. Uważam, że dzisiejsza Rosja nie jest imperium, lecz szowinistycznym państwem narodowym, które powstało, gdy odpadły od Moskwy federacyjne republiki byłego ZSRR.
Putin ze wszystkich historycznych liderów Rosji ma najbardziej komfortową sytuację do grania rosyjskim szowinizmem.
W 1897 r. w carskim imperium odbył się spis powszechny, który pokazał, że tylko 45 proc. poddanych to rdzenni Rosjanie – Wielkorusowie. W elitach wzbudziło to przerażenie.
Załatwili sprawę wedle kreatywnej demografii. Do Rosjan zaliczyli Białorusinów i Ukraińców, bo pierwsi w znakomitej większości deklarowali język „inny” lub „białoruski” i prawosławną wiarę, a drudzy – ukraiński, czyli wedle rosyjskich szowinistów „małorosyjski”. W 1980 r. ZSRR liczył około 50 proc Rosjan. Dzisiaj w Federacji jest ich około 80 proc. Od XV w., jeśli nagniemy nieco rzeczywistość i uznamy, że wówczas te narody istniały, dopiero teraz Rosja stała się najbardziej rosyjska. To klucz do zrozumienia stosunku Rosjan do Ukrainy, historycznego i symbolicznego.
Nikołaj Karamzin, taki rosyjski Joachim Lelewel, twórca rosyjskich nauk historycznych, w swojej książce o dziejach Rosji dokonał w początkach XIX w. znaczącej manipulacji. Napisał frazę, którą każdy Rosjanin powtórzy zbudzony w środku nocy, a zna ją również każdy Ukrainiec, tyle że każdy rozumie ją inaczej. Wedle zapisu XII-wiecznej kroniki „Powieść lat minionych” w IX w. książę Oleg Mądry, następca założyciela państwa ruskiego Ruryka, stanął nad brzegiem Dniepru i rzekł: „Tu będzie Kijów, matka ruskich miast”. Karamzin zamienił słowo „ruskich” na „rosyjskich”. I już można kombinować, historia Rusi należy tylko do Rosji, począwszy od opisów wczesnego średniowiecza. Wszystko w nacjonalistycznym opakowaniu. Dlatego Rosjanie uważają, że Ukraina nie ma żadnych praw do Rusi, że to sztuczne państwo bez narodu i języka.
Nikołaj Karamzin (1766-1826) od 1803 r. aż do śmierci pracował nad ‘Historią państwa rosyjskiego’, którą doprowadził do 1612 r.
Dodajmy źle odczytane słowa Putina, który powiedział, że rozpad ZSRR był największą tragedią XX w. Nie szło mu o imperium komunistyczne, tylko o Rosjan i o jądro słowiańskie. W 1992 r., gdy był wicemerem Petersburga, powiedział, że Lenin podłożył bombę z opóźnionym zapłonem pod ZSRR. A szło mu o to, że wódz bolszewików narysował granice sowieckich republik i stworzył państwo oficjalnie federacyjne. To przyczyna wszystkich nieszczęść. Gdy w 1991 r. rozpadały się Sowiety, buntownicze republiki – przyszłe niepodległe państwa – wiedziały, gdzie przebiegają granice. Ale wedle Rosjan były one sztuczne i niesprawiedliwe.
Aleksander Sołżenicyn, jeszcze wygnaniec i dysydent, pisał w „Archipelagu GUŁag”, że Nikita Chruszczow, który przyłączył Krym do sowieckiej Ukrainy, dostał regularnego bzika. Dalej – że Donbas, Odessa, północny Kazachstan to Rosja, bo mieszkają tam etniczni Rosjanie. To samo powtórzył w liście do Jelcyna kilka dni po antygorbaczowowskim puczu twardogłowych komunistów Giennadija Janajewa.
Aleksander Sołżenicyn z synami dosiadającymi ‘magicznego konia’, który pewnego dnia zabierze ich z powrotem do domu, do Rosji. Cavendish, sierpień 1976 r.
Sołżenicyn uważał, że Jelcyn powinien domagać się zmian granic Kazachstanu i Ukrainy, bo zostały arbitralnie wykrojone przez bolszewików. Wielkie obszary radzieckiej i niepodległej Ukrainy to Noworosja, nie mówiąc już o kaprysie Nikity Chruszczowa, by dać Ukraińcom Krym. Jeśli – pisał – we Lwowie burzą pomniki Lenina, to dlaczego trzymają się jak pijany płotu fałszywych granic nakreślonych przez bolszewików. Syberia południowa, gdzie w 1921 r. wybuchły antybolszewickie powstania, została w ramach represji włączona do Kazachstanu, choć mieszkali tam Rosjanie. To przepis na myślenie Putina, z zastrzeżeniem, że – pisał Sołżenicyn – jakikolwiek pomysł na przyłączenie siłą południowo-wschodniej części Ukrainy do Moskwy będzie zbrodnią.
Gdzie jest punkt startu, od którego zaczęto przepisywanie historii.
– Mimo Karamzina poprawianie historii to jednak dziedzictwo sowieckie, gdyż Karamzin był jednak uczciwym imperialnym historykiem, coś z jego myślenia broni się do dziś i dopuścił się tylko tej jednej ciężkiej manipulacji. Mało który badacz dopuszczał odrębność Ukrainy czy Białorusi, ale w XIX w. w Rosji nie brak solidnych historyków.
Zmiana jakościowa przychodzi z rewolucją bolszewicką, kiedy państwowa historia staje się zideologizowana. Inna jest za Stalina, inna za Lenina. Potem Chruszczow wygłasza referat o stalinowskich zbrodniach na XX zjeździe KPZR. Następnie Breżniew odkręca Chruszczowa i w zasadzie wraca do stalinowskiej wizji historii, co utrzymuje się do pierestrojki i Gorbaczowa. Daje to razem poczucie niestabilności, w trakcie jednego życia ludzie musieli kilka razy zmieniać wiarę. Dlatego większość Rosjan wierzy dziś w to, co o historii mówi władza.
Zmiana wersji historii przynosi sytuacje, które wymykają się logice. Teoretycznie faszyzm i komunizm stoją po dwóch stronach barykady. Walczą ze sobą jak w republikańskiej Hiszpanii, gdzie zaangażowali się i Hitler i Stalin. Tymczasem III Rzesza i ZSRR zawiązują sojusz, który źle się skończy m.in. dla Polski.
– Stalin mówił ex post, że nie była to miłość, ale taktyka. Dzięki paktowi Ribbentrop–Mołotow granice Sowietów przesunęły się kilkaset kilometrów na zachód. Gdy w czerwcu 1941 Niemcy zaatakowały ZSRR, miały dalej do Moskwy. To, że odbyło się to kosztem innych państw i setek tysięcy ofiar, nie miało dla Kremla żadnego znaczenia.
Taka interpretacja 17 września 1939 obowiązywała w polskich szkołach do końca PRL-u.
– Stalin łgał, bo wiele wskazuje na to, że nie tyle przygotowywał się do ataku III Rzeszy, ile sam chciał na nią uderzyć. Dziś ma wiernego naśladowcę w manipulacjach historycznych w postaci Putina. W 1947 r. wyszła książeczka „O fałszerzach historii” – odpowiedź na publikację Departamentu Stanu USA napisaną przez ludzi, którzy dotarli do paktu Ribbentrop-Mołotow i jego tajnego protokołu. Stalin nanosił w niej własnoręcznie poprawki. W pierwotnej wersji tytuł brzmiał „W odpowiedzi oszczercom”, a nawiązywał do wiersza Aleksandra Puszkina „Oszczercom Rosji”, w którym łajał Zachód za wtrącanie się w sprawy Rosji, a konkretnie w nasze powstanie listopadowe. Książka miała pokazać pragmatyzm Stalina: stworzył dla ZSRR komfortowe warunki do prowadzenia wojny z III Rzeszą, bo anektując pół Polski, państwa bałtyckie oraz część Rumunii, przesunął „mury obronne” na zachód.
Moskwa, 23 sierpnia 1939 r., podpisanie układu o nieagresji pomiędzy ZSRR i III Rzeszą. Z lewej Joachim von Ribbentrop, minister spraw zagranicznych Niemiec, z prawej – szef sowieckiej dyplomacji Wiaczesław Mołotow, w środku Józef Stalin, a na prawo od niego Gustav Hilger, tłumacz niemieckiej ambasady
W Rosji taką narrację powtarza się do dzisiaj. To nie było złamanie prawa międzynarodowego, naruszenie integralności terytorialnej, sprzymierzenie się z największym złem w historii – gdy pierwsze transporty Żydów i Polaków jadą do Auschwitz, z Rosji do Rzeszy jadą transporty surowców.
Stalin był więc dalekowzroczny, przewidział, co będzie za parę lat. W takiej opowieści nie mieszczą się deportacje, Katyń i zbrodnie komunistyczne na setkach tysięcy Rosjan. To dlatego Putin skasował Memoriał. W oficjalnej wizji historii podkreśla jedność narodu z państwem i władzą, więc nie można pokazywać, że to państwo razem z władzą mordowało własnych obywateli.
Ale w opisie 17 września najciekawsze jest to, że Stalin – w przeciwieństwie do Putina – nie wymazuje narodu ukraińskiego. Naruszenie polskiej granicy – tak to nazywano – było zjednoczeniem wschodniej i zachodniej Ukrainy oraz Białorusi, scaleniem narodowych republik. Sowieci nie odbudowują jakiejś imperialnej Rosji, ale wyzwalają zniewoloną część narodu ukraińskiego. Gdy po II wojnie powstaje ONZ, Stalin przepycha, by Białoruś i Ukraina były członkami organizacji formalnie niezależnymi od ZSRR. W tym sensie Stalin był uczciwszy od Putina, którego najazd na Kijów mówi: nie jesteście Ukraińcami, tu jest Rosja. Na tym zasadza się paradoks Putina, gościa mieszkającego w kraju, gdzie co chwila mówiono o przyjaźni narodów, Rosjanina po sowieckich szkołach, funkcjonariusza KGB znającego na wyrywki marksizm-leninizm, który zostaje wielkorosyjskim szowinistą.
Takich paradoksów są w Rosji setki.
– Komunista, ale też liberał Anatolij Czerniajew, bliski doradca Gorbaczowa, w dziennikach z 1991 r. pisze to samo co Wielkorus Sołżenicyn: „chochły będą musieli podkulić ogony”. Idzie mu o niepodległość Ukrainy, jej władztwo nad Krymem, Sewastopolem, Donbasem. Albo: „Fakt, że jeśli Ukraina też wyjdzie [z ZSRR], to przestaniemy na jakiś czas być wielkim mocarstwem. Cóż, przeżyjemy i odzyskamy to miano przez odrodzenie Rosji”. Albo: „Wysiłki Gorbaczowa w celu uratowania ZSRR były bezskutecznymi drgawkami i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie Ukraina, nie Krym, którego nie wolno oddać”. Dla niego Krym to fundament rosyjskiej tożsamości.
Drugi liberał, Anatolij Sobczak, mer Petersburga i wówczas szef Putina, w 1995 r. pisze, że bolszewicy doprowadzili do absurdu prawo do samostanowienia narodów, a granice republik sowieckich narysowane przez Lenina w 1922 r. to kompletne szaleństwo. Sugeruje, że Donbas i południowa część Ukrainy są rdzennie rosyjskie i coś trzeba z tym zrobić.
Wielkorosyjski szowinizm jest trwalszy od ustrojów, silniejszy od poglądów politycznych. Gdyby Sobczakowi powiedzieć, że jest imperialistą i szowinistą, popukałby się w głowę. A był.
– Ten rodzaj myślenia łączy ludzi z różnych środowisk: bezbożnych komunistów i prawosławnych, narodowych bolszewików i monarchistów, niektórych demokratów i zamordystów.
Sami należymy do narodu, dla którego w XIX w. ważniejsze miasta w znaczeniu uniwersyteckim czy kulturowym to Wilno i Lwów. Po 1945 r. pożegnanie z nimi było dla wielu bolesne. Tęsknota za Kresami, rozumiana jako chęć przyłączenia tych miast do Polski, to duch polskiego imperializmu, który nigdy nie objawił się w jakiejś szczególnie drastycznej formie, co nie znaczy, że go nie ma. Na szczęście pojawia się paryska „Kultura”, która mówi – w przeciwieństwie do większości polskiego Londynu – że sowiecka Białoruś, Ukraina i Litwa, a przede wszystkim te narody, realnie istnieją, więc trzeba wspierać je w uzyskaniu niepodległości, zaś domaganie się rewizji granic to droga do przelewu krwi i polityczna paranoja.