Archive | November 2022

Wyjście ze stalinowskiego zimna


Wyjście ze stalinowskiego zimna

Robin Ashenden
Tłumaczenie: Małgorzata i Andrzej Koraszewscy


Sześćdziesiąt lat temu, w sobotę 17 listopada 1962 roku, w Związku Radzieckim opublikowano książkę, która niemal z pewnością zmieniła świat. Był to pierwszy krok w ujawnianiu przez pisarza całego systemu politycznego i został podjęty z wielkim osobistym ryzykiem. Niemal z dnia na dzień rozsławił tego autora na całym świecie, a dziesiątki lat później historycy i krytycy nadal opisywali go jako jednego z „najważniejszych pisarzy XX wieku” i podkreślali, że pomógł „obalić największą tyranię, jaką świat znał”. Książka, o której mowa, to Jeden dzień Iwana Denisowicza, a pisarzem, który później otrzymał Nagrodę Nobla i sprzedał 30 milionów egzemplarzy swoich dzieł, był Aleksander Sołżenicyn.

Książka została opublikowana niecałe 10 lat po śmierci Józefa Stalina, dyktatora, który przez prawie trzy dekady trzymał kraj w szponach terroru, stosując masowe deportacje, więzienie i śmierć. Jego następca Nikita Chruszczow — człowiek, który, jak przyznał, miał sam ręce „po łokcie zabrudzone krwią” — rozpoczął misję odwilży. Otwarto gułagi i uwolniono wielu więźniów; Chruszczow publicznie potępił Stalina jako tyrana i zbrodniarza, a na XXII zjeździe partii w październiku 1961 roku ogłoszono pełny program destalinizacji. Zmieniała się również sztuka, wykastrowana wcześniej przez kremlowską politykę „socrealizmu” – w której wartości komunizmu musiały być nieustannie wychwalane. Teraz zwolennicy Chruszczowa domagali się nowej otwartości i innego realizmu: książki muszą mówić prawdę, nawet tę niewygodną prawdę o komunistycznej rzeczywistości… do pewnego stopnia. To, że ten punkt przesuwał się nieco dalej lub cofał wraz z słabnięciem władzy Chruszczowa, było czymś, czego żaden pisarz ani wydawca nie mógł przegapić.Książka Sołżenicyna opowiadała historię jednego dnia z 10-letniego wyroku więźnia Gułagu  Iwana Denisowicza Szuchowa. Po dziesięcioleciach milczenia na temat stalinowskiego systemu obozów pracy i gnijących w nim niewinnych obywateli, pojawienie się tej książki było trzęsieniem ziemi. „Łzy zalewały mi twarz — napisała jedna z czytelniczek do autora. – Nie wycierałam ich ani nie czułem wstydu, ponieważ to wszystko, opisane na tak niewielu stronach… było moje, intymnie moje, opisywało każdy mój dzień z piętnastu lat spędzonych w obozach”. Inny czytelnik porównał tę książkę do „bomby atomowej”. Jak na tak niewielką objętość książki – około 180 stron – wywołana przez nią fala sejsmiczna była niezwykła.Historia Sołżenicyna jest podobna do historii bohatera jego książki. Do tej publikacji życie nie oszczędziło mu żadnej traumy. Autor, 44-letni wówczas nauczyciel matematyki pracujący w prowincjonalnym mieście Riazań, po młodości spędzonej w Rostowie, podczas wielkiego terroru w latach trzydziestych, służył potem w Armii Czerwonej, walcząc w ostatniej fazie na terenie Prus Wschodnich. Katastrofa nastąpiła w lutym 1945 roku. Aresztowany za lekkomyślnie napisane w liście do przyjaciela słowa o Stalinie, został skazany na osiem lat Gułagu. W 1953 roku został wysłany na wygnanie do Azji Środkowej, gdzie zdiagnozowano u niego raka i lekarze orzekli, że zostało mu trzy tygodnie życia. Po cudownym wyzdrowieniu poprzysiągł poświęcić swoje „drugie życie” jednemu celowi. Jego pisarstwo, szlifowane w obozach, przybrało teraz bezwzględny charakter świętej misji. Wzmacniała go w tym wiara religijna, którą odkrył ponownie podczas pobytu w łagrach i która zastąpiła jego wcześniejszą głęboką wiarę w komunizm. 

Sołżenicyn od młodości chciał zostać pisarzem. W Gułagu układał w głowie wiersze, których uczył się na pamięć za pomocą zapałek i różańca. Podczas wygnania w Uzbekistanie po całym dniu pracy spędzał godziny na nocnym pisaniu o mroczniejszych realiach sowieckiego życia, zakopując ciasno zwinięte rękopisy w butelce w ogrodzie. Później, po ponownym spotkaniu z żoną, którą poślubił przed wojną, ostrzegł ją, by nie spodziewała się więcej niż godziny jego towarzystwa dziennie: „Nie wolno mi zbaczać z celu”. Unikał przyjaźni – zwłaszcza bliskich z innymi nauczycielami z Riazania, by nie zabierali cennego czasu na pisanie i nie odkryli jego niebezpiecznej obsesji lub nie zdemaskowali jego przykrywki. Podstęp stał się jego drugą naturą. Jednak przez cały ten okres wątpił w to, że jego książki będą dostępne dla czytelników. „Publikację za życia muszę wybić sobie z głowy” – mówił.

Jednak po XXII kongresie KPZR Sołżenicyn zrozumiał, że okoliczności są co najmniej obiecujące, choć nadal niepewne. “Czytałem wielokrotnie te przemówienia – pisał później – i ściany mojego tajnego świata rozsuwały się, jak kurtyna w teatrze … czy nareszcie przybył ten długo oczekiwany moment niesłychanej radości, moment, kiedy moja głowa musi wynurzyć się spod wody?” Wydawało się, że ten moment istotnie nadszedł. Wykopał jeden ze swoich dziwacznie wyglądających manuskryptów – plik kartek zapisanych po obu stronach, bez marginesów i z widocznymi śladami długiego przechowywania – i wysłał do wybranego przez siebie pisma literackiego. Było to bardzo poczytne, przełomowe pismo “Nowyj Mir”, którego żyjący odwilżą zespół miał nadzieję na odejście społeczeństwa od stalinizmu. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych manewrowali pod rządami Chruszczowa, mając świadomość, że każdy numer może być ostatni.

Aleksander Twardowski był legendarnym redaktorem tego miesięcznika i sam był znakomitym poetą ze smoleńskiej chłopskiej rodziny. Zdobył sławę podczas II wojny światowej poematem  o zwykłym żołnierzu, który zdobył dużą popularność. Oczywiście, Twardowski był wówczas również przekonanym stalinowcem. „Co by się ze mną stało bez Rewolucji?” – rozważał, zaś jego oddanie komunistycznej idei było tak głębokie, że doniósł władzom na własnego ojca. (Czy w późniejszych latach próbował to odpokutować swoją odwagą antystalinowskiego redaktora?)

Zanim w jego ręce wpadł rękopis książki Sołżenicyna, Twardowski, podobnie jak wielu innych, przeszedł ogromną przemianę. Po rewelacjach Chruszczowa na temat Stalina Twardowski zwrócił się przeciwko swojemu idolowi. W końcu był w stanie przyznać przed samym sobą, że jego zauroczenie było w rzeczywistości skrywaną nienawiścią. Jednak nawet już w epoce Chruszczowa potępił Borysa Pasternaka za jego genialną powieść Doktor Żywago, która wywołała wściekłość władz. Twardowski obwiniał się za to potępienie i próbował zalać wyrzuty sumienia alkoholem.

Jednak, jak opowiadał jego redakcyjny kolega Władimir Lakszin, Twardowski nawet po pijanemu, nigdy nie mówił słów, które mogłoby zranić kogoś, „z kim czuł szczere pokrewieństwo”, ani nie chwalił czegoś, czego „nie pochwaliłby na trzeźwo”. Miał zdaniem  Lakszina, „szczególną godność i siłę moralną”, „prostotę i delikatne poczucie humoru”, był uwielbiany przez tych, którzy z nim pracowali. Tym, co czyniło Twardowskiego „znakomitym wydawcą i redaktorem”, powiedział później Sołżenicyn, było to, że „szukał  nowych autorów z taką samą gorączkową pasją, z jaką pracują poszukiwacze złota”. Ale ze wszystkich jego odkryć, najlepszym, a w końcu najbardziej buntowniczym i niewdzięcznym, był Aleksander Sołżenicyn, którego rękopis właśnie wylądował na jego biurku.

To, że w ogóle do niego dotarł, było kwestią szczęścia. Redaktorka działu prozy, Anna Berzer, przeczytała okropnie wyglądający rękopis i zdając sobie sprawę z jego literackiej jakości, kazała go przepisać i przekazać bezpośrednio Twardowskiemu. Redaktor naczelny zabrał go do domu i przed snem rzucił na niego okiem. Po kilku stronach zdecydował — a przynajmniej tak głosi historia — że to zbyt piękne, by czytać w piżamie. Założył garnitur i krawat, spędził  noc w gabinecie, czytając go kilkakrotnie z rosnącym podnieceniem. „Ma wspaniały, czysty i wielki talent — oświadczył następnego dnia. — Nie ma w tym ani kropli fałszu. … Mówią, że literatura rosyjska została zabita. … Nie! Jest tutaj! W tej teczce…”

Aby zrozumieć radość, jaką wywołała ta niewielka książka, przypomnijmy sobie, że mówiła otwarcie i uczciwie o zakazanych tematach sowieckiego życia. Truizm głosił, że na Zachodzie wszystko jest dozwolone i nic się nie liczy. W sowieckim świecie prawdą była całkowita odwrotność tego zdania. Pisarze Pilniak i Babel w czasach stalinowskich zostali straceni za swoje książki; poeta Osip Mandelsztam został zamęczony; wielka poetka Anna Achmatowa była prześladowana do granic bliskich szaleństwa i śmierci głodowej. Nawet Chruszczow w 1957 roku groził śmiercią pisarzom radzieckim, jeśli będą się wyłamywać: „Ręka mi nie drgnie” — wrzeszczał na posiedzeniu związku pisarzy. Rosja ma taki respekt dla swoich pisarzy, jak powtarzano z goryczą, że prawi im komplementy, zabijając ich.

Twardowski na opublikowanie książki Sołżenicyna potrzebował zgody samego Chruszczowa – który już nawoływał do większej otwartości. Ze strategiczną i polityczną przebiegłością Twardowski powoli budował koalicję wsparcia dla publikacji książki, naciski przez kremlowskie kanały, z którymi się kontaktował jako członek Rady Najwyższej, w końcu zaowocowały. Sowiecki przywódca, który nienawidził czytania książek, był wstrząśnięty prostym opisem jednego dnia z życia Iwana Denisowicza w obozie, a następnie wymusił na KC zgodę na publikację. Kiedy Twardowski i jego magazyn wreszcie otrzymali zielone światło do publikacji, miał poczucie nieprawdopodobnego zwycięstwa. „Ptak jest wolny, ptak jest wolny!” — powtarzał biegając po redakcji.

Sołżenicyn był do głębi poruszony, kiedy w końcu ujrzał swoją opowieść wydrukowaną w słynnym literackim miesięczniku. Jak później pisał: „Wyobrażałem sobie tę prawdę o tym jak żyliśmy w obozach, jako jakiegoś wychodzącego na światło dzienne okrutnego potwora. Miliony źle poinformowanych ludzi mogą go teraz zobaczyć. W luksusie hotelowego pokoju, czytałem to opowiadanie i po raz pierwszy płakałem”.

Początkowy nakład 100 tysięcy egzemplarzy „Nowego Mira” został natychmiast wyprzedany. Kolejne 750 tysięcy egzemplarzy zostało błyskawicznie rozchwytane przez czytelników, jak również kolejne 100 tysięcy w wydaniu specjalnym. Potem jednak twardogłowi z otoczenia Chruszczowa zahamowali ten proces. Ale dżin wydostał się z butelki. Krytyk i pisarz Kornei Czukowski nazwał to „cudem literackim”. Powieściopisarz Grigorij Bakłanow oświadczył, że obecnie „nie można już pisać, jak dawniej”. W 1963 roku książka została przetłumaczona na zachodnie języki osiągając niebywałe nakłady.

Dziś, bez historycznego kontekstu może być trudno czytać Iwana Denisowicza i zrozumieć, o co tyle szumu. Obok późniejszych książek Sołżenicyna – mistycznej mocy Pierwszego kręgu z 1968 roku (którą faktycznie napisał jako pierwszą); ciepła i gniewu Oddziału chorych na raka (1968); przejmującego, niepohamowanego potoku palącej lawy Archipelagu Gułag — Iwan Denisowicz wydaje się dziełem drugorzędnym. Poza tym rosyjscy pisarze, tacy jak Eugenia Ginzburg lub Warłam Szałamow, opisali (zdaniem wielu) swoje doświadczenia obozowe bardziej dramatycznie niż Sołżenicyn w tej akurat książce.

Jednak to prawdopodobnie chłodny, reporterski język Sołżenicyna – tak różny od grzmiących potępień w jego późniejszych książkach – nadal czyni tę książkę godną umieszczenia  obok  takich pozycji jak wspomnienia o Holocauście Primo Leviego, Czy to jest człowiek(1947). Dramaturg Ronald Harwood, który napisał scenariusz filmowej adaptacji Iwana Denisowicza z 1970 roku, zwrócił uwagę, że nowela Sołżenicyna rygorystycznie unika sensacji i po prostu opisuje jeden dzień w innym świecie. „Tak żyliśmy my, miliony. Tak cierpieliśmy. W ten sposób — być może — przeżyliśmy”. Część jej siły bierze się z pokazania punktu transformacji – nowego typu człowieka, który stworzyła brutalność obozowego życia. Bowiem zek jest uwikłany w nieustanną, codzienną walkę, która pochłania go od rana do nocy, od chwili, gdy rano budzi go walący w ścianę strażnik, aż do wieczornego zaśnięcia w stanie wyczerpania i kompletnej beznadziei.

Jednym z głównych wrogów więźniów jest zimno. Wkrada się przez okna, przenika przez bieliznę, pali, karze i umartwia swoje ofiary. Zamienia ziemię w żelazo, od którego odbijają się kilofy brygad roboczych, zagrażając wykonaniu normy i grożąc horrorem „racji karnych”. Mokre buty to katastrofa. Buty nadpalone od prób ogrzania się przy ognisku są jeszcze gorsze, pojawiają się pęknięcia i dziury, które mogą torturować cię odmrożeniami. Szmata, którą naciągasz na twarz dla ochrony, wkrótce zamarza i staje się twarda jak dykta. Sołżenicyn był genialny w przekazywaniu takich szczegółów, ale znał swoje ograniczenia. Czy człowiek, któremu jest ciepło, może zrozumieć człowieka, który marznie – pytał.

Kadr z filmu One Day in the Life of Ivan, reżyseria: Caspar Wrede (1970)

Inną nieustającą bitwą więźniów jest walka o jedzenie. Jednymi z najbardziej wyrazistych fragmentów książki są opisy Iwana wysysającego starą ość lub ukrywającego swoją dzienną porcję chleba w zaszytych dziurach w materacu lub roboczej kurtce, cały czas martwiąc się, że ją ktoś odkryje. To jedzenie jest jako paliwo, a mężczyźni walczą jak psy o porzucone pół miski kleiku lub o wylizywanie brudnych talerzy. Niewiele jest książek z takimi opisami głodu: „Z powrotem w obozie po całym dniu wichury, przenikliwego zimna i pustego brzucha, zek tęskni za chochlą gorącej, wodnistej wieczornej zupy jak za deszczem na pustyni. … W tej chwili ta chochla znaczy dla niego więcej niż wolność, więcej niż całe poprzednie życie, więcej niż życie, jakie mu jeszcze zostało”.

Jednym z nielicznych obszarów łączących ludzi jest praca. Musi, bo całe grupy robocze mogą zostać ukarane za opieszałość jednego członka. Choć zapędzają cię do niej jak bydło, praca cię pochłania, rozgrzewa, łączy z innymi i może być jedynym miejscem, w którym twój idealizm może znaleźć wyraz. Szuchow niezmiennie pracuje do ostatniej chwili, aby nie zmarnować materiałów i ignoruje polecenia brygadzisty, by wyrzucić zaprawę, nawet jeśli oznacza to oszczędność energii. Wie, że „konie umierają z przepracowania”, ale „był tego rodzaju głupcem, który nie mógł pozwolić, by praca nad czymkolwiek lub kogokolwiek zmarnowała się, i nikt nigdy nie nauczyłby go niczego innego”. Autor pokazuje jaką  katastrofą może być dla zeka pchającego taczkę zasypana śniegiem rampa, lub dla murującego powoli zamarzające wiadro cementu, albo strach, że inny zek może ukraść ci odłożone na chwilę narzędzie.

Podobno w całym ZSRR istniało 30 tysięcy obozów pracy, ta liczba przekracza nasze możliwości pojmowania. Ta książka to fotografia jednego dnia, który przeżył jeden z milionów więźniów, tylko w jednym z nich. Jesteśmy zszokowani, gdy na końcu tego obrazu piekła stwierdzamy, że dla Iwana Denisowicza Szuchowa był to „tak dobry dzień, że tak naprawdę nie miał ochoty spać”. Nie dać się wpakować do szopy, nie zostać przyłapanym z kontrabandą w kieszeni, zdobyć tytoń, dostać dodatkową miskę kleiku do obiadu: to były małe zwycięstwa, które w obozie składały się na poczucie szczęścia.

O tej ukrytej rzeczywistości w mrocznym sercu Związku Radzieckiego prawie nie mówiono, nawet jeśli przydarzyło się to rodzinie, przyjaciołom lub sąsiadom. Nawet gdy powoli znoszono obowiązek milczenia, ludziom często po prostu brakowało słów, by to wyrazić. Jak mógłbyś opisać doświadczenie tak ogromne, że na zawsze zmieniło sposób, w jaki poruszasz ciałem, wyraz twarzy, język, którego używasz, emocje, którymi dysponujesz? Jak mogłeś sprawić, by – jak pytał Sołżenicyn – człowiek, któremu jest ciepło wyobrażał sobie zimno?

Nagle czytelnicy mogli sobie teraz to wszystko wyobrazić dzięki krótkiej opowieści Sołżenicyna. Stało się to w szczególnym momencie historii, trwającym zaledwie kilka  miesięcy. Publikacja książki Sołżenicyna była możliwa dzięki zaangażowaniu Twardowskiego i Chruszczowa. Był to jednak cud, który nie mógł trwać. W ciągu kilku tygodni twardogłowi w Komitecie Centralnym, wykorzystując polityczne i gospodarcze niepowodzenia Chruszczowa, rozpoczęli ostry kontratak. Zaledwie dwa lata później Chruszczow został obalony i zaczęła się częściowa restalinizacja. Sołżenicyn był szeroko potępiany, a dalszą publikację jego powieści w ZSRR zablokowano na ponad 20 lat. W 1963 roku był nominowany do prestiżowej Nagrody Lenina w dziedzinie literatury, cicha  kampania przeciwko niemu doprowadziła do przyznania nagrody stosunkowo nieznanemu pisarzowi ukraińskiemu O. Honczarowi. Twardowski zarzucał Sołżenicynowi nielojalność. Sam Twardowski, został zwolniony ze stanowiska redaktora naczelnego i zmarł w grudniu 1971 roku. Oficjalny nekrolog opublikowany w ZSRR w ogóle nie wspominał o jego pracy w „Nowym Mirze” .

Po przyznaniu literackiej Nagrody Nobla w 1970 roku KGB podjęło próbę zamachu na życie Sołżenicyna. Zamach nie udał się i ostatecznie Sołżenicyn został wydalony ze Związku Radzieckiego w 1974 r. Po ukończeniu trzytomowego Archipelagu Gułag (1973–75) — dzieła, które było jak potężna bomba niszcząca reputację ZSRR poza jego granicami, Sołżenicyn już nigdy nie napisał książki, która trafiłaby do tak szerokiego grona zagranicznych odbiorców. Kiedy ukazał się jego cykl książek Czerwone koło (1971–1991), pisarz został oskarżony o grafomanię i gorączkowe publikowanie (niestrawnych) książek dla stale kurczącej się publiczności. To, czy ta krytyka jest słuszna, czy nie, pozostaje kwestią otwartą: praktycznie nikt tych książek nie czytał. Od tamtej pory jego największym sukcesem po Archipelagu Gułag był traktat Jak odbudować Rosję (1990), który w ZSRR miał nakład ponad 20 milionów egzemplarzy. Z niepokojącym uporem wzywał do utworzenia unii pansłowiańskiej, która wraz Ukrainą obejmowałaby również Białoruś i Kazachstan.

Pod rządami Putina miał miejsce dziwny proces. W osobowości Sołżenicyna, prawosławny rosyjski nacjonalista, zaczął dominować nad powieściopisarzem i dysydentem z lat 90., od śmierci jest celebrowany i wykorzystywany przez reżim. W ostatnich latach swojego życia Sołżenicyn otwarcie, właściwie bezkrytycznie, wspierał reżim, chwaląc Putina za „wskrzeszenie Rosji”, grzmiąc przeciwko „okrążeniu” jego kraju przez NATO i mówiąc o „rozsądnej” polityce zagranicznej Kremla.

W 2007 roku przyjął z rąk Putina prestiżową Nagrodę Państwową, odrzucając podobne zaszczyty od jego poprzedników Gorbaczowa i Jelcyna, którzy byli postaciami znacznie bardziej liberalnymi. Jeszcze tego samego dnia przyjął w swoim domu prezydenta Rosji. Krytycy zastanawiali się, gdzie podział się wcześniejszy Sołżenicyn, który protestowałby wobec mordów w 2006 roku krytyków Putina, Anny Politkowskiej w Petersburgu i Aleksandra Litwinienki w Londynie, potępiłby ścisłą kontrolę Putina nad wszystkimi głównymi stacjami telewizyjnymi w kraju? Wydawało się, że pisarz krok po kroku demontuje własny autorytet moralny lub, jak to ujęli Rosjanie, „rujnuje autopsję”.

W jego ojczyźnie powieści takie jak Pierwszy krąg czy Oddział chorych na raka są teraz prawie nieczytane, podobnie jak Jeden dzień Iwana Denisowicza. Często za swoją antyradziecką działalność i dziesięciolecia, w których nieustannie demaskował zbrodnie totalitaryzmu jest określany jako „zdrajca swojego kraju” . Ci, którzy go pomijają, beztrosko mówią o „kłamstwach” w jego książkach, ale rzadko podejmują próby przedstawienia jakichkolwiek dowodów. Szeroko nagłośnione przez rząd wprowadzenie Archipelagu Gułagdo szkolnych programów nauczania okazało się niewypałem, ponieważ uczniowie mają zapoznać się z tą mającą ponad 2500 stron książką zaledwie na jednej lub dwóch lekcjach w ostatnim roku przed maturą. Ponieważ represje z czasów stalinowskich bagatelizuje się w podręcznikach historii, uczniowie nie znają kontekstu, pozwalającego to wszystko zrozumieć. Gdy pośmiertna reputacja Stalina odrodziła się w Rosji, wspomagana przez autorytarne państwo, które usprawiedliwiało własne despotyczne nadużycia, reputacja Sołżenicyna jako dysydenta  zaczęła zanikać. Nawet w Rostowie nad Donem, mieście jego dzieciństwa i młodości, gdzie jest bez wątpienia najbardziej znanym byłym mieszkańcem, nie jest niczym niezwykłym, że młodzi ludzie, nawet ci bardziej wykształceni, nigdy nie słyszeli jego nazwiska.

Był jednak chwalebny okres kilkudziesięciu lat, kiedy okrzyknięto go literackim prorokiem o prawie niezrównanej odwadze; kiedy pojawienie się nowej książki Sołżenicyna było autentycznym wydarzeniem nie tylko w literaturze, ale i w samej historii. W dniu swoich 50. urodzin w 1968 roku, podczas chwilowej odwilży, Sołżenicyn (mimo ich chłodnych stosunków), otrzymał telegram od Twardowskiego, swojego byłego mentora. „Obyś żył jeszcze pięćdziesiąt lat i niech twój talent nie traci nic ze swojej wspaniałej siły. Wszystko inne mija; pozostanie tylko prawda”. Twardowski byłby rozczarowany z dwóch powodów – Sołżenicyn zmarł w 2008 roku w wieku 89 lat, a jego talent wysechł. Czy można jednak mieć nadzieję, że ostatnie słowa tego telegramu okażą się trafne, jeśli chodzi o długoterminowe przetrwanie wczesnych i najcenniejszych dzieł Sołżenicyna?

Jeden dzień Iwana Denisowicza, pierwsze z nich, zachowuje nieupiększoną autentyczność i powściągliwość, a przede wszystkim determinację, by mówić prawdę w imperium rządzonym i wspieranym przez kłamstwo. Doprowadziło to do publikacji trzech kolejnych książek — Pierwszy krągOddział chorych na rakaArchipelag Gułag — które dają poczucie wszechmocnej wrażliwości i głębi opisu doświadczenia, wściekłości, by je przekazać, i niemal krwawej determinacji, jak w tytule jednego z jego najbardziej znanych esejów, by „nie żyć w kłamstwie”. Biorąc pod uwagę wydarzenia tego roku w Rosji i poza nią, czas zakończyć wygnanie Sołżenicyna-dysydenta, rozpocząć rehabilitację tej części jego życiorysu, pisarza i jego książek, które budziły bunt i pozwalały wyjść z przenikliwego zimna stalinowskiego terroru.


Robin Ashenden – założyciel i były redaktor naczelny “Central and East European London Review”. Pracuje obecnie nad książką o Chruszczowie, Sołżenicynie i powstaniu węgierskim w 1956 roku.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Has Judaism become too easy?

Has Judaism become too easy? – opinion

MOSHE TARAGIN


Religion and religious practice have become easier and more comfortable than in the past.

.
OneTable shabbat dinners. / (photo credit: ONETABLE)

A few years ago, an Orthodox woman penned a New York Times article advocating the virtues of Shabbat observance to a general, non-Jewish public.

The author portrayed Shabbat as a 24-hour oasis of serenity within our noisy and boisterous modern world. Shabbat provides down time to reconnect with our inner self, our families and our community. Unplugging from a wired and hyper-stimulated culture preserves our sanity and our emotional well-being.

Portraying Shabbat as a solution to the maladies of modernity allows even a non-Jewish audience to appreciate its beauty

Though the author was portraying the Shabbat experience, she could just as easily have been describing many other aspects of religion. Thankfully, religion and religious practice have become easier and more comfortable than in the past. On a practical level, it has never been easier to practice religion. But even more significantly, we have framed religion as an experience that benefits us and improves our lives. We embrace religion because it delivers meaning and purpose to our lives and because it imbues us with values and vision. We endorse religion and pitch it to others because it crafts the best version of ourselves.

There is a different way to view religion. When Abraham dispatches his servant to secure a wife for Isaac, he requests from him an oath to faithfully execute the mission. To convey his seriousness, Abraham places his servant’s hand upon his leg near the area of his brit milah. At the brittle age of 99, Abraham had submitted to an extremely painful surgery without the benefits of anesthesia. By placing his servant’s hand close to his scar, Abraham associates the oath and the mission with his painful suffering.

Shabbat (Illustrative). (credit: MENDY HECHTMAN/FLASH90)

His milah was painful, but it was also transformative and foundational to his identity. Anchoring the oath to this arduous experience lent gravitas to the oath and urgency to the mission.

A parallel scene unfolded 1,800 years later involving Rabbi Akiva, one of the greatest Talmudic scholars. Born into ignorance, he spent the first 40 years of his life as an illiterate peasant. One day he passed a waterway and witnessed the rushing water sculpting surrounding stones. Surprised that soft water could mold solid stone, he extrapolated that Torah study and religious observance, which are each extremely demanding, would powerfully forge his identity.

He didn’t flinch in the face of religious challenge but embraced it, knowing that the impact of an experience is always directly related to the degree of difficulty and hardship. The more we strain and struggle in religion, the more deeply it shapes our identity.

Abraham and Rabbi Akiva didn’t view religion as beneficial or enjoyable but as challenging and demanding. As my revered teacher Rabbi Aharon Lichtenstein put it, “Religion demands having shoulders strong enough to bear the weight of religion without being crushed by it.” Religion is meant to be pleasant and agreeable but also heavy and burdensome. It is crucial to delicately calibrate these opposing perspectives of religion. If too easy, religion becomes superficial and doesn’t touch our souls. If too heavy, religion suffocates life and crushes our spirit.

How did we get to the point that we predominantly view religion as easy and beneficial rather than as a strenuous challenge to serve a higher being? How did religion become soft, less heavy and, by extension, less transformative?

A world of comfort

Religion has been adapted to our modern world of convenience. Science, technology and capitalism have all improved our living conditions, vastly upgrading our quality of life. Life used to be difficult, but it has become significantly more comfortable and enjoyable. Without adapting our attitude about religion, it may have become completely severed from our reality. By altering our perspective and even our religious language, we preserved its relevance, but we also emulsified religion, smoothing out its rough edges and eliminating any prickly thorns. This transformation of religion may have been necessary to update it to our new world of comfort. But, like every adaptation, it carried steep and unforeseen costs.

Shabbat observance is a perfect example of how religion has become more “silky,” based on the general improvements in our quality of life. Previous generations endured austere Shabbat experiences with limited physical pleasure. Their Shabbat home environment was cold and dark, their food was cold, and their mobility was limited. Due to electricity, modern heating, Shabbat clocks and ubiquitous eruvin, our Shabbat experience has become luxurious, with almost no drop-off from our general weekday routine. Shabbat is a perfect example of how religious practice has become more comfortable, matching the staggering improvements in our quality of life.

The improvements to Shabbat are obviously positive and necessary developments, but they threaten the spiritual flavor and tone of Shabbat. Shabbat is more than just family time and more than just a day to relax, play board games and reconnect over coffee. It is a day to shut down and recall Creation, the Exodus and the Jewish covenant. Without actual shutdown, it is difficult to latch on to those large and seminal ideas.

Moving from the Holocaust

Additionally, there is a historical element behind this shift in how we frame religion. Two major Jewish historical events of the 20th century contributed to this reconfiguration of religion.

The post-Holocaust world was a gloomy world of death and darkness. In the aftermath of this apocalypse, God appeared very distant and very imposing. Many were left with lingering questions about a God who could allow mass genocide against His chosen people. Many who couldn’t relate to this frightening God left religion entirely. For those who remained, religious life felt heavy and imposing. The popular Yiddish phrase “shver zu zein a yid” (“it is difficult to be a Jew”) captured the pervasive impression that religion was overbearing. Judaism was in dire need of an attitudinal overhaul.

Gradually, a younger and more religiously confident generation, which hadn’t suffered the agony of the Holocaust, began to define God in more welcoming and cheery terms. He was no longer seen as austere and forbidding but as user-friendly and loving. The emotional core of religion shifted from fear and trembling to joy and celebration. God became less intimidating, less demanding, and more accommodating and helpful. God went from being our Father in heaven to being our Grandfather in heaven. No one is afraid of their grandfather.

This shift was absolutely necessary to restore faith and rebuild religious experience in the wake of the Holocaust, but it created a lopsided view of God and an imbalanced attitude toward religion. Religion has become a platform of opportunity rather than a regimen of expectation and duty.

The sun shines in Israel

Our return to the modern State of Israel has also reworked our image of God. The tables of history have turned and, for the first time in thousands of years, we sense that God is smiling upon us rather than hiding from us. Living through euphoric miracles, we can’t help but feel that we are partnering with God in crafting modern history. This sense of partnership has bred optimism, lending a cheery confidence to religion. Eighty years after the Holocaust and seventy-five years into statehood, religion is broadcast in a very different frequency. The sun has risen above Jewish history, and its bright rays have made religion glow.

All these developments are fortunate and have fastened religion to our ever-changing world. These changes have made religion more vibrant, more joyful, and more popular than ever.

However, we mustn’t let the overall balance go awry. Judaism isn’t just bagels and lox and lovely family gatherings. It is a stretch to reach heaven, a thrust to encounter the Other and journey beyond our world. In our efforts to affix religion to our new world, we must not ground it and eliminate its struggle, its power, or its glory. 


The writer is a rabbi at Yeshivat Har Etzion/Gush, a hesder yeshiva. He has smicha and a BA in computer science from Yeshiva University, as well as a master’s degree in English literature from the City University of New York.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


News From Israel- November 29, 2022

News From Israel- November 29, 2022

ILTV Israel News


Israelis face another car-ramming terrorist attack in Judea and Samaria…The Palestinian terrorist shot and killed by security forces…

After intense negotiations liked and Religious Zionism parties are reportedly close to finalizing an agreement…Is a new right-wing government on the horizon?

And a new selfie from the Artemis 1 crew in space featuring the Israeli flag and Israeli tech…


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Klotz Józef


Klotz Józef

Wirtualny Sztetl


JÓZEF KLOTZ – DANE OSOBOWE

Data urodzenia: 2 stycznia 1900
Miejsce urodzenia: Kraków
Data śmierci: 1941
Miejsce śmierci: Warszawa
Zawód: piłkarz, sportowiec

Klotz Józef (02.01.1900, Kraków – 1941, Warszawa) – piłkarz, zawodnik reprezentacji Polski. 28 maja 1922 r. strzelił w meczu ze Szwecją pierwszego w dziejach gola dla kadry biało-czerwonych, a Polska wygrała swój pierwszy mecz piłkarski (2:1).

Pochodził z Krakowa, z wielodzietnej rodziny żydowskiego krawca Judy Markusa Klotza (Ignacego, 13.05.1874, Jasło – ok. 1942, Strzyżów?, ofiara Zagłady) i Salomei (Szajndli) z domu Glasner (08.12.1880, Podgórze – 1941, Podgórze). Formalnie był dzieckiem przedmałżeńskim, pierwotnie zanotowanym jako Józef Glasner; rodzice wzięli ślub 9 września 1903 r. w Krakowie. Warsztat rodzinny znajdował się najpierw przy ul. Grodzkiej, potem przy ul. Brackiej 6 i ul. Św. Filipa 6. Miał czterech braci: Janka (Jakuba, Szaje) (02.1901 albo 02.1902, Kraków – 1936, Wiedeń), Izaaka (24.02.1905, Ludwinów – 21.06.1905, Ludwinów), Stanisława (Salomona, Szlomo, Semka) (18.04.1906, Podgórze – …), Mańka (Moszego) (11.05.1909, Kraków – ok. 1994, Tel Awiw), a także siostrę Ganię (Jetti) (05.04.1903, Kraków – 1955, Izrael), pielęgniarkę, noszącą później po mężu Maurycym (Moszem), nazwisko Błońska. Moszemu Klotzowi i Gani Błońskiej udało się w 1942 r. dostać przez Teheran do Palestyny. Rodzina była silnie związana z ruchem bundowskim.

Sport zaczął uprawiać w nowo założonym klubie Jutrzenka Kraków, mając zaledwie 11 lat. Jutrzenka  (jid. Morgensztern) była klubem żydowskim, założonym przez członków Żydowskiej Partii Socjalno-Demokratycznej, od 1920 r. połączonej z Bundem. W czasie kariery sportowej był dobrze zbudowanym wysokim młodzieńcem, mierzącym 185 cm przy 75 kg wagi. W życiu codziennym określano go jako eleganckiego i przystojnego mężczyznę. Na boisku idealnie pasował do roli obrońcy; na tej pozycji występował przez całą karierę. Warto podkreślić, że także dwaj bracia Józefa, Janek i Stanisław, zajmowali się sportem. Utalentowany był zwłaszcza Janek, znany ze swojej szybkości; m.in. przebiegł 100 m w 11,2 sekundy.

W rozwoju sportowym przeszkodziła mu I wojna światowa. W marcu 1918 r. został wcielony do 57. pułku piechoty armii austriackiej. Gdy w listopadzie Polska odzyskiwała niepodległość, Klotz wstąpił do 6. pułku piechoty Wojska Polskiego. Walczył na Kresach. Wiosną 1920 r. dostał przydział do baonu sanitarnego. Z wojska powrócił w listopadzie 1920 r. a 24 grudnia razem z bratem Jankiem zapisał się na semestr zimowy prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Studiował, z półtoraroczną przerwą do końca roku akademickiego 1921/22. Studiów nie skończył.

W 1921 r., wraz z młodszymi braćmi Janem i Stanisławem, znów grał w barwach Jutrzenki, będąc podporą zespołu. Dostrzeżono go, ale w pierwszym historycznym występie reprezentacji Polski nie zagrał. Mecz ten, rozegrany 18 grudnia 1921 r., Polska przegrała z Węgrami 0:1. W następnym spotkaniu kadry Klotza już nie zabrakło. Jego debiut w reprezentacji (14.05.1922 roku z Węgrami w Krakowie) nie należał do udanych. Jedna z gazet (lwowski „Sport”) napisała, że zwłaszcza do przerwy grał słabo: „dał się objeżdżać rywalom i był stremowany”. Polska przegrała 0:3, ale dodajmy, że drużyna węgierska należała do najlepszych w Europie.

W drugim występie strzelił dla biało-czerwonych pierwszego gola w historii reprezentacji narodowej. Stało się to w Sztokholmie, 28 maja 1922 r. w 27. minucie meczu ze Szwecją, wygranego przez Polskę 2:1. Po zagraniu ręką szwedzkiego obrońcy sędzia podyktował rzut karny. Jak pisał „Przegląd Sportowy”:

Jedynym graczem, który w swej drużynie bije jedenastki z dobrym skutkiem, był Józef Klotz. […] Klotz z całym spokojem, bez rozpędu pakuje piłkę w lewy róg, pod poprzeczkę. Bramkarz ani drgnął.

Polska objęła prowadzenie. Szwedzka prasa „Dagbladet”, opisując pierwszego dla Polaków, historycznego gola, podkreślała, że Klotz zrobił to z niesłychaną elegancją.

13 września 1924 r. Józef Klotz zawarł w Krakowie związek małżeński. Jego żoną została Regina Witkowska, urodzona we Włocławku, córka Eliasza Witkowskiego i Prywy z domu Cymrynk.  

Strzelec pierwszego gola dla Polski pozostał wierny Jutrzence do wiosny 1925 roku. W 1925 r. przeniósł się z powodów rodzinnych na stałe do Warszawy, gdzie zasilił stołeczne B-klasowe Makabi. Jego młodsi bracia mieli mu za złe, że przechodząc z Jutrzenki Kraków do syjonistycznego Makabi, zdradził ideały socjalistyczne.

W stolicy Klotz zakończył karierę piłkarską już w następnym roku. U schyłku drogi sportowej prezentował się niewesoło, czego dowodzi krótki artykuł w „Trybunie Polskiej” z 7 maja 1925 r., o znamiennym tytule Kloc pod nogi – tamuje drogi: „Gdy brak narybku [wychowanków Makabi] sprowadza się graczy z innych klubów. Przyjechał więc Klotz, były reprezentacyjny gracz polski z krakowskiej Jutrzenki. Liczono na to, że będzie on zaporą, na której potknie się atak każdej drużyny. Tymczasem Klotz dziś już nie jest tym samym Klotzem, co przed dwoma laty. Nawet atak Varsovii, ostatnio źle usposobiony, uporał się z nim i strzelił aż 7 bram. Import nie popłaca!”   

Mieszkał w Warszawie wraz z żoną aż do wybuchu wojny. Jego adresy to m. in. ul. Chmielna 44 i ul. Widok 20. O jego zajęciach w tych latach bardzo trudno zdobyć jakiekolwiek informacje, ale zachował się… list gończy, noszący sygnaturę 23311-IV-30, w którym Sąd Okręgowy w Warszawie, wydział III karny, na mocy decyzji z 12.06.1930 r. poszukuje Józefa Klotza, urodzonego w 1900 r. w Krakowie („urzędnik, wzrost średni, twarz pociągła, brunet, oczy czarne”), oskarżonego z art. 574, cz. II kodeksu karnego. Ponieważ rzecz dzieje się jeszcze przed 1932 r., w którym wprowadzono tzw. kodeks Makarewicza, chodzi zapewne o „odziedziczony” po zaborcy rosyjskim kodeks Tagancewa z 1903 roku. Artykuł 574 tego kodeksu dotyczy przywłaszczenia powierzonego sobie cudzego mienia ruchomego.   

W połowie lat 30. przyszła na świat jego córka. Zgodnie z relacją rodziny, Klotz stracił z nią kontakt w czasie wojny; podobno przeżyła, a po wojnie miała mieszkać w Polsce, tak samo jak jej potomkowie.

W 1940 r. został uwięziony w getcie. Później znalazł się jednak chyba po stronie „aryjskiej”, gdyż aresztowany przez Niemców, zginął rozstrzelany w ruinach kamienicy przy Nowym Świecie w 1941 roku. Zgodnie z relacją rodzinną, został przez kogoś zadenuncjowany, a jego pochodzenie mordercy sprawdzili nakazując mu opuszczenie spodni. Warto zauważyć, że inskrypcja na grobie Klotzów wymienia Józefa w grupie „Zginęli śmiercią męczeńską w latach 1942–1945”.

Zagładę przeżył Jurek (Jerzy), syn Janka Klotza i Amalii (Mali) z domu Porańskiej. Mieszkał w okresie powojennym w Wiedniu i w Polsce, pod innym nazwiskiem. Zginął natomiast drugi syn tej pary, Stefan Klotz (ur. 1928). Potomkowie Stanisława Klotza mieszkają w Izraelu. Grób rodzinny Klotzów znajduje się na cmentarzu żydowskim przy ul. Miodowej w Krakowie; jest tam też symboliczne miejsce pochówku pierwszego zdobywcy gola dla Polski – Józefa Klotza.


Za pomoc w przygotowaniu artykułu bardzo dziękujemy p. Dannemu Dekelowi, krewnemu Józefa Klotza, mieszkającemu w Izraelu. Wykorzystaliśmy też fragmenty wcześniejszego biogramu autorstwa p. Roberta Gawkowskiego. Wiele informacji genealogicznych i adresowych zawdzięczamy Centrum Informacji Historycznej Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Irving, Stewart, Chappelle and the Double Standard for Jew-Hatred

Irving, Stewart, Chappelle and the Double Standard for Jew-Hatred

Micha Danzig


Dave Chappelle. Photo: Wikimedia Commons.

As anyone paying attention to the news over the past few weeks knows, on Oct. 27, Brooklyn Nets star Kyrie Irving shared to his 22.1 million followers on social media (around seven million more people than there are Jews on the planet) a “documentary” called “From Hebrews to Negroes: Wake Up Black America.”

In the week following Irving’s promotion of this antisemitic film—which was about as subtle, credible and well-sourced as a Josef Goebbels and Leni Riefenstahl German Ministry of Propaganda film—Irving repeatedly refused to apologize for promoting antisemitic material. At times, he even sounded angry in his response to the backlash and hurt generated by his actions. He said three days later: “I’m not going to stand down on anything I believe in. I’m only going to get stronger because I’m not alone.” And then he added a comment that was vaguely threatening and, based on responses on social media, also accurate: “I have a whole army around me.”

As a result of Irving’s refusal to apologize, the Brooklyn Nets suspended him and set forth a number of conditions for his return to the team—and to earning nearly $37,000,000 per year (around $16,000 a minute on average).

While many people have concurred with Irving’s suspension and the conditions imposed by the Nets for his return, others have opined that the measures were too punitive, heavy-handed, or even that people were wrong to be upset with Irving in the first place.

Two public figures who recently made such comments include comedians Dave Chappelle and Jon Stewart. Chappelle and Stewart made very different defenses of Kyrie, as well as arguments against his punishments. But both ignored the blatant double standards they were endorsing through their defense of Irving. Chappelle also buttressed his claim with a blatant strawman argument, effectively gaslighting those who saw Irving’s actions for what they were: antisemitism.

But before we get into the fallacies and hypocrisies espoused by Chappelle and Stewart, it is worth recapping the antisemitic, ahistorical and dangerous drivel Irving promoted to at least 22.1 million people.

The movie Irving promoted included the following (among many) dangerous lies and antisemitic tropes:

1. The Holocaust never happened.

2. The Jews made up the Holocaust to conceal their innate evil nature and to protect their status and power.

3. The Jews started and ran the transatlantic slave trade.

4. Jews worship Satan.

5. Those who have been living as Jews for thousands of years are not “real Jews,” and began the slave trade, faked the Holocaust, and assumed control of banks, governments, media, education, etc. (a smorgasbord of classic white supremacist/Nazi antisemitic tropes) to conceal their theft of Jewish identity from blacks.

6. Perhaps most dangerously, not only did the Jewish people do these terrible things thousands of years ago, but also all modern-day Jews are a knowing part of this incredible conspiracy and nefarious identity theft.

To support these ludicrous claims that plainly incite hate (and violence) against one of the most frequently attacked minority populations in history, the film Irving shared quotes Henry Ford and his views about the Jews. While Ford was certainly a racist, he was also one of the most famous Jew-haters in American history, and the only American Adolf Hitler called “an inspiration.”

The Ford quotes used in the film are accurate, but the film also promotes two fake quotes to support its lies about Jews. One is an oft-debunked fake quote of something Adolf Hitler said in his bunker before he killed himself. The other is a fake quote by Harold Wallace Rosenthal, a senior aide to New York Senator Jacob Javits who was murdered in a terrorist attack in Rome in 1976 by the PFLP (Popular Front for the Liberation of Palestine).

Two years after Rosenthal was murdered, a forged quote from a supposed interview a month before his death appeared in an obscure white supremacist magazine authored by one Walter White, Jr. In this absurd quote from a nonexistent interview, Rosenthal confesses to all of the sins of the Jewish people that are the basis for many of the lies in the movie promoted by Irving. Setting aside the inanity of anointing Rosenthal as a spokesperson for “the Jews,” the irony of a conspiracy theory movie designed to inspire black pride (with corresponding hate against Jews) using a fake quote originally manufactured by white supremacists to inspire so-called white pride (and corresponding hate against Jews) should not be lost on anyone with knowledge of how antisemitism animates white supremacy.

What also should be clear is that the film shared by Irving is antisemitic and promotes Nazi-level falsehoods about the Jewish people. It should also be clear that when millions of people watch such a film, chances are that some of those people will want to attack Jews. As it is, attacks against Jews already account for over 60% of the faith based hate-crimes in the United States, despite the fact that Jews make up no more than two percent of the population. In cities like Los Angeles and New York (Jews account for less than 18% and 13% of those cities’ respective populations), they make up 80% of the victims of hate crimes.

Days after Ye’s antisemitic comments and Irving’s promotion of a film that blames all of the terrible things that have happened to black Americans on the Jews, Dave Chappelle appeared on “Saturday Night Live,” delivering a 15-minute monologue that leaned heavily into some of the antisemitic tropes about nefarious Jewish control that Ye keeps raving about, while “joking” that the only crazy thing Ye did was make those claims “out loud.”

But then Chappelle dropped this gaslighting strawman about Irving: “Kanye got in so much trouble that Kyrie got in trouble. This is where I draw the line. Jews have been through terrible things all over the world, but you can’t blame that on black America, you just can’t.”

The first part of that statement is a flat-out lie. Irving “got in trouble” because of his own choices and actions. Period. The second part is a blatant strawman and attempts to make the concerns over Irving’s actions seem purely punitive and based on a misplaced desire by Jewish people to scapegoat black Americans for the terrible things that have happened to Jews throughout history. But that isn’t what’s happening. Jews are not doing that, and certainly no Jews with millions of followers on social media.

The truth, which Chappelle’s “joke” tried to obfuscate, is that while black Americans have also “been through terrible things,” these things also can’t be blamed on “the Jews.” But the film promoted by Irving does just that, as do many of Irving’s and Ye’s biggest defenders. People like Louis Farrakhan, who regularly blames Jews for the suffering of black Americans, including the entirety of the transatlantic slave trade.

The indisputable fact is that Irving promoted a movie filled with antisemitic canards. Lies and tropes that some people (like the movie’s producer and Louis Farrakhan) have masked in a web of faux scholarship to do what white supremacists have always loved to do: blame the Jews for everything they hate, or every bad thing they believe ever happened to them.

This is the antisemitic elephant in the room that Chappelle’s SNL monologue ignored. It’s this history that Chappelle, and those lauding him and defending Kyrie, ignore. And it’s this history that causes many Jews to be so upset when someone with as many followers as Kyrie promotes a movie that blames Jews for everything.

A few days after Chappelle’s appearance on SNL, Jon Stewart appeared on “The Late Show With Stephen Colbert” and defended Chappelle with fallacious reasoning and double standards. He also voiced his disagreement with people exercising their freedom of contract and freedom of association with someone who promotes Jew-hatred.

Stewart’s defense of Chappelle suggested that antisemitism is already so “normal” in America that it’s not fair to accuse someone like Chappelle of “normalizing” it. This is a complete cop-out. Chappelle is not a “flat-earth” believing, anti-vax-promoting NBA player like Kyrie; nor is he widely viewed as mentally unhealthy, as Ye is. Chappelle is seen as a very smart and sharp comedian with a penchant for poignant commentary. So when he endorses a view, it does a lot more to mainstream or normalize it than when someone like Ye does it or when a Jewish person’s Twitter feed gets filled with antisemitic comments.

Regarding those who choose not to do business with Ye, or to suspend their relationships with Irving, Stewart said: “But the one thing I will say is I don’t believe that censorship and penalties are the way to end antisemitism or to gain understanding… I don’t believe in that. It’s the wrong way for us to approach it.” Stewart went on to assert: “The whole point of all this is to not let it metastasize, and to get it out in the air and talk about it.”

Stewart supports free speech, even when it is hate speech, without punishment, but apparently only when the target of the hate speech is the Jews.

When Donald Sterling lost his right to own his NBA team because of his private hate speech (recorded without Sterling’s knowledge by his girlfriend), did Jon Stewart use his prominent position to complain or suggest the answer here was conversation, not punishment? No. To the contrary, Stewart seemed to be very much in favor of that decision by the NBA.

When the NBA recently suspended Robert Sarver from having anything to do with the Phoenix Suns (including receiving any earnings) and required him to pay a $10,000,000 fine for his hate speech (which, unlike in Irving’s case, was not promoted on social media platforms to millions of people), there is no record of Stewart complaining or suggesting the answer was conversation, not punishment.

After “Flash” star Hartley Sawyer was fired by The WB television network in 2020 for racist and homophobic tweets he wrote between 2011 and 2014, did Stewart complain or suggest the answer was conversation, not punishment?

In 2018, Roseanne Barr was fired by ABC for her shocking tweet asserting that President Barack Obama’s former long-time aid, Valerie Jarrett, who is half-Iranian and half African American, “is what would happen if the Muslim Brotherhood and Planet of the Apes had a baby.” I could not find any record of Stewart saying that the answer to racist tweets by a famous person like Barr with almost one million followers is to avoid “penalties” and to just “get it all out in the air and talk about it.” (This is despite the fact that Stewart defended Samantha Bee, who conservatives called to be sanctioned for her comments about Ivanka Trump).

Given all of the celebrities who have lost their jobs for expressing their racist, Islamophobic or homophobic thoughts, these comparisons could go on indefinitely. But the examples already cited are sufficient to establish the hypocrisy and double standards of Stewart and the numerous others (like Lebron James) complaining about Ye or Irving being punished or “censored”

The reality is that most of those who advocate no consequences for hate speech when it comes to Ye and Irving have one standard for hate speech targeting non-Jews and another for antisemitic hate speech. The very same people who thought it was great for the NBA and ABC to exercise their freedom of association to heap incredibly adverse consequences on people for racist or misogynist speech (or were perfectly quiet about it), now suddenly think it is a terrible idea for Adidas or the Nets to behave similarly with those who promote Jew-hatred to millions of people.

This double standard from people like Stewart, as well as the strawman argument used by people like Chappelle to make it seem as if people like Irving are the victims of an overreaching and overly punitive Jewish community, is completely warped. As long as the accepted response to those who promote hate speech against any historically persecuted group is severe consequences from the corporations that do business with them, fund them and support them, then that should be the outcome when someone promotes antisemitism.

Nothing more and certainly nothing less—no matter how many famous comedians try to normalize Jew-hatred or gaslight us about it.


Micha Danzig served in the Israeli army and is a former police officer with the New York Police Department (NYPD). An attorney, he is active with a number of Jewish and pro-Israel organizations, including StandWithUs, T.E.A.M. and Friends of the Israel Defense Forces (FIDF).

This article was first published by the Jewish Journal.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com