Izrael w końcu zwariuje
Tadeusz Markiewicz
5 listopada 2015
Z Konstantym Gebertem rozmawia Tadeusz Markiewicz
O konflikcie izraelsko-palestyńskim, zagrożeniach zewnętrznych dla państwa Izrael i kondycji psychologicznej jego mieszkańców mówi publicysta i dziennikarz.
Tadeusz Markiewicz: Kiedyś, na jednym ze spotkań, powiedział pan, że sytuacja geopolityczna i społeczna Izraela będzie skutkować także wzrostem przemocy wewnętrznej, na przykład w rodzinie czy w ruchu drogowym, oraz częstszym występowaniem postaw skrajnych czy tego, co psycholodzy nazywają zachowaniem ryzykownym. Niedawno w Izraelu miały miejsce dwie tragedie, które wstrząsnęły opinią publiczną. Najpierw Jiszai Szlissel – ortodoksyjny Żyd – zaatakował nożem uczestników parady równości w Jerozolimie. Zranił 6 osób, w tym jedną śmiertelnie. Dzień później nieznani sprawcy, niemal na pewno izraelscy osadnicy, podpalili dwa domy w palestyńskiej wsi Duma. Od oparzeń zginął 18-miesięczny chłopczyk, a czteroletni Ahmad Dawabsza trafił do szpitala w stanie krytycznym. Czy te wydarzenia to odosobnione przypadki, które nie są niczym nowym ani dla Izraela, ani żadnego innego państwa świata. Czy jednak można je odbierać jako świadectwo szerszego problemu? Jakiejś fali zbiorowego obłędu?
Konstanty Gebert: Zbiorowego obłędu – nie. Choć przyznać trzeba, że to cud, że społeczeństwo izraelskie nie zwariowało. Odkąd państwo istnieje, jest w stanie ciągłej wojny. Nie ma w Izraelu rodziny, która nie straciła kogoś na froncie czy w zamachu. Biorąc pod uwagę tę skalę obciążenia, można powiedzieć, że Izrael radzi sobie świetnie. Niestety bardzo wyraźnie widać, że poziom stresu nie pozostaje obojętny na wewnętrzne funkcjonowanie społeczeństwa.
W kraju skokowo rośnie na przykład liczba wypadków samochodowych.
Podobnie z przemocą w rodzinie, czyli zjawiskiem, które wcześniej w społeczeństwie żydowskim było absolutną rzadkością. W tej chwili w Izraelu otwiera się kolejne ośrodki dla bitych żon, rozwija nowe programy pomocowe dla ofiar przemocy w rodzinie. To wszystko obiektywnie wskaźniki świadczące o tym, że przemoc wraca do domu.
Wraca z terytoriów przygranicznych?
Poniekąd. Nie da się przecież utrzymać tak schizofrenicznej sytuacji, że mieszkasz w rozwiniętym, zachodnim społeczeństwie, mało tego – w cudownym śródziemnomorskim krajobrazie, a dziesięć kilometrów dalej ludzie żyją w nędzy i się mordują.
A wydawało się, że zdobycie Zachodniego Brzegu, a tym samym strategicznej doliny rzeki Jordanu, będzie ostatecznym elementem gwarantującym spokój Izraelczyków.
Tak, 1967 r., czyli wygrana przez Jerozolimę wojna sześciodniowa wydawała się przełomowa. Do tego roku Izrael miał poczucie, że żyje na kredyt i że jest stale narażony na atak. Co więcej, panowało powszechne przekonanie, że prędzej czy później ten atak okaże się skuteczny, kraj nie wytrzyma kolejnej konfrontacji z sąsiadami i państwo zginie. Wojna sześciodniowa odmieniła to wszystko. Izrael, zdobywając półwysep Synaj, Zachodni Brzeg i wzgórza Golan, terytorialnie odepchnął zagrożenie od swoich obywateli. Co więcej, rosnąca wojskowa potęga sprawiała, że Żydzi uwierzyli, że są bezpieczni. Izraelowi nadal oczywiście przydarzały się rzeczy straszne, ale większość z nich działa na przygranicznej peryferii. Mało tego, właściwie do 1987 r. – czyli do pierwszej intifady – Izrael oferował Palestyńczykom udział w tym bezpieczeństwie.
Na izraelskich warunkach…
Tak. Izrael miał zadbać o to, by także Palestyńczycy mogli korzystać z dobrodziejstwa bezpiecznego kraju, w którym przemoc została zepchnięta na peryferia. Intifada była znakiem odrzucenia tej oferty. Palestyńczycy, co skądinąd zrozumiałe, uznali, że nie chcą, aby Żydzi zapewniali im bezpieczeństwo na swoich warunkach. Paradoksalnie więc od czasu intifady mamy w Izraelu połączenie obu sytuacji, tej sprzed 1967 i po 1967 r. Z jednej strony, to świadomość, że kraj jest potęgą wojskową. Z drugiej jednak intifada znów wprowadziła do serca Izraela strach, że wróg może uderzyć w każdym miejscu i każdym czasie. To lęk typowy dla pierwszych dwóch dekad państwa żydowskiego.
Konstanty Gebert
– Obecnie ponad 50 proc. Europejczyków uznaje Izrael za największe zagrożenie dla pokoju na świecie. Jest to całkowicie nieproporcjonalne do rzeczywistych zagrożeń.
Czy budowany od 2000 r. mur bezpieczeństwa jest przejawem tego strachu?
Jest próbą znalezienia jakiejś namacalnej geograficznie granicy bezpieczeństwa, opartej na przekonaniu, że w zamian za ścieśnienie terytorium kraju oraz wyizolowanie go od czynników zewnętrznych poprawi się bezpieczeństwo. Mur zresztą zadziałał. Liczba zamachów spadła o 90 proc.
Zarazem Izrael zrzekł się odpowiedzialności za bezpieczeństwo Palestyńczyków. Konsekwencją tej polityki jest sytuacja na Zachodnim Brzegu. Mamy tam przemoc osadników oraz bezkarne rządy palestyńskich mafii. Niektóre z tych grup są niemal oficjalnie częścią struktur rządowych państwa palestyńskiego, inne to po prostu zewnętrzne struktury bandyckie.
Te rządy bezprawia widać nawet z Jerozolimy.
Tak, o kilometr od centrum miasta, po drugiej stronie muru, leży dzielnica Szuafat, gdzie rządzą regularni bandyci. Boi się ich i policja Autonomii, i Izraelczycy. Obie strony problem ignorują. Szuafat jest otoczona swoistym kordonem sanitarnym, którego jedynym sukcesem ma być powstrzymywanie bandytyzmu przed rozlewaniem się na zewnątrz.
Trudno mówić, żeby był to skuteczny sposób na kontrolę problemów społecznych.
Problemy Szuafat naturalnie rozlewają się na wszelkie możliwe strony. Dzieje się tak nie dlatego, że paskudni Izraelczycy tak chcą, tylko dlatego, że sytuacja jest nierozwiązywalna.
Ale przecież Izrael mógłby zaprowadzić w Szuafat porządek…
Za cenę represji, przeciwko którym na pewno zbuntowaliby się ci, którym bezpieczeństwo się zapewnia. Izrael więc trwał w świadomości, że sytuacja jest nierozwiązywalna, ale opanowana. Tak było do teraz.
Sytuację zmieniło porozumienie nuklearne grupy P5+1 z Iranem?
To porozumienie, niezależnie do tego, jak je interpretować, oznacza, że jak Iran będzie chciał mieć broń atomową, to ją będzie miał. Bez znaczenia jest to, jakie naprawdę są zamiary Teheranu. Ważne, że wciąż deklarowanym celem jest zniszczenie Izraela. To w sposób fundamentalny zmienia egzystencjalne położenie Izraela i będzie wpływać na kontakty z regionalnymi graczami, m.in. właśnie Palestyńczykami.
Jednak to nie pierwszy raz w historii kraju, kiedy wróg zagraniczny zagraża egzystencji kraju.
To prawda i Izraelczycy do czasu porozumienia z Teheranem byli gotowi ponosić koszty tej sytuacji niebezpieczeństwa, ponieważ uważali, że są w stanie ją kontrolować. Co więcej, cały czas towarzyszyła im nadzieja, że choć jest źle, „nasze dzieci będą miały lepiej”. W obliczu możliwości wojny atomowej ta nadzieja przestaje mieć rację bytu. Bardzo się boję, że atomowy potencjał Iranu będzie tą przyczyną, przez którą Izrael w końcu zwariuje. Wszystko dlatego, że irańska bomba to nie jest perspektywa, z którą można cokolwiek zrobić. Jeżeli wiemy, że istniejemy nadal jedynie dlatego, że do tej pory Iran nie podjął decyzji, żeby zrzucić na nas bombę atomową, to jest to sytuacja egzystencjalne odmienna od dotychczasowej.
Sytuacja bezsilności…
Istniejemy nie dzięki własnej sprawczości. Nie dlatego, że mamy silną armię, która nas broni. Nie dlatego, że ponosimy jakieś ofiary. Jesteśmy, bo przeciwnik tak zadecydował.
Irańska bomba to pierwsza w historii państwa żydowskiego przeciwność, której Żydzi po prostu nie są w stanie zaradzić. Poradzili sobie z brakami wody i energii elektrycznej oraz przeważającymi siłami wroga angażowanymi w wojny konwencjonalne. Teheran rzucił jednak wyzwanie, które rozbija wiarę we wszechmoc izraelskiej pomysłowości.
Na szczęście ta bomba jest koszmarem nie tylko dla Jerozolimy, ale i dla Rijadu, Kairu czy Ammanu. Nagle relacje na Bliskim Wschodzie się zmieniają. Już teraz widzimy, że wzrost wpływów Teheranu znacząco poprawił stosunki izraelsko-arabskie.
Czyli mimo wszystko jest nadzieja, że irańska bomba stanie się kolejnym niebezpieczeństwem, które Izraelczycy przekują w przyszłości w sukces?
Jak w tym żarcie? Bóg wzywa do siebie prezydenta USA, sekretarza generalnego Związku Radzieckiego oraz premiera Izraela. Zasępiony oświadcza: „Panowie, wiem, że obiecywałem Noemu, ale przepraszam, tak żeście zmarnowali tę planetę, że ja już na to patrzyć dłużej nie mogę. Będzie nowy potop. Za tydzień”. Po powrocie na ziemię prezydent amerykański zwraca się do narodu: „Amerykanie, mam dla was dobrą i złą nowinę. Dobra jest taka, że Bóg istnieje. Zła jest taka, że za tydzień będzie potop”. Sekretarz generalny ZSRR z kolei stwierdza: „Towarzysze, mam dwie złe wiadomości. Pierwsza to taka, że Bóg istnieje, a po drugie za tydzień będzie potop”. Z kolei uradowany premier Izraela oznajmia rodakom: „Przyjaciele, mam dwie wspaniałe wiadomości. Po pierwsze, w ogóle się już nie musimy martwić Arabami, a po drugie mamy cały tydzień, żeby się nauczyć oddychać pod wodą”. Tak więc atomowy Iran może rzeczywiście znaleźć dla Izraela miejsce na Bliskim Wschodzie. Pytanie tylko, czy skórka warta będzie wyprawki.
Z jednej więc strony mamy irańską bombę, a z drugiej – rosnącą niechęć społeczności międzynarodowej do samego Izraela. Kraj żyje pod wielkim ciężarem.
Obecnie ponad 50 proc. Europejczyków uznaje Izrael za największe zagrożenie dla pokoju na świecie. Jest to całkowicie nieproporcjonalne do rzeczywistych zagrożeń związanych z Izraelem czy aspektów polityki izraelskiej, które można i należy krytykować. Czasami można wręcz odnieść wrażenie, że mamy do czynienia ze zbiorową halucynacją. Do tej pory parasolem przed tą europejską krytyką były Stany Zjednoczone. Obecnie jednak Żydzi – głównie na skutek wywołanej przez premiera Netanjahu konfrontacji z Obamą – i na USA nie mogą za bardzo już liczyć. Świat się robi ciasny.
Do tej pory Stany były wentylem bezpieczeństwa nie tylko na poziomie wojskowo-dyplomatycznym. Wbrew temu, co dyktowałaby logika geograficzna, młodzi Izraelczycy zamiast latać nad morzem Śródziemnym, wolą długie loty przez Atlantyk. Na Europę patrzą niechętnie, jakby był to najodleglejszy kontynent.
I trudno się im dziwić. Nie wyobrażam sobie, by kogoś opluto za noszenie kipy w Harlemie. Zupełnie nie do pomyślenia byłoby także niewpuszczenie izraelskiej wycieczki do nowojorskiego MoM-u, tak jak to miało miejsce niedawno w Luwrze. Pomiędzy Izraelem a USA jest jedna podstawowa więź, która odróżnia te dwa państwa od Europy – to świadomość, że oba państwa używają siły zbrojnej dla realizacji celów politycznych.
Europa mojego pokolenia stanowczo odrzuca koncepcje sprawiedliwej wojny. Nie wierzy, że można użyć wojska w sposób moralnie uzasadniony.
I to jest właśnie jeden z głównych powodów dzisiejszego odrzucenia Izraela.
Drugim jest z pewnością okupacja Zachodniego Brzegu. Jaki ma ona wpływ na samych Izraelczyków?
Fundamentalny. Ze społeczeństwa, które cudem przeżyło Zagładę i budowało państwo z niczego, Izraelczycy stali się narodem, którego bezpieczeństwo jest zależne od pozbawienia praw innego społeczeństwa. Przemoc zawsze korumpuje. Zmusza do postrzegania strony przeciwnej jako niezidentyfikowanej, wrogiej masy. Dzieje się tak mimo, że okupacja izraelska jest stosunkowo łagodna. Na przestrzeni ostatnich 30 lat we wszystkich konfliktach izraelsko-arabskich zginęło 16 tys. ludzi. W tym samym czasie w konflikcie kaszmirskim zginęło 56 tys. W turecko-kurdyjskiej wojnie domowej – 44 tys. O Syrii nawet nie wspominam.
Okupowanego społeczeństwa jednak przecież takie analizy nie interesują.
I bardzo dobrze! Każdy porównuje się z tym, kogo doświadczenie jest mu najbliższe. Kogo to obchodzi, że na Zachodnim Brzegu można znacznie więcej niż w Kaszmirze. Cała ta wolność nadal jest wynikiem łaski okupanta. Obrzydliwa rzeczywistość. Izraelczycy przywożą ją zresztą do siebie z Autonomii Palestyńskiej. Jeżdżąc regularnie po Izraelu, mogłem na własne oczy obserwować, jak w ciągu ćwierćwiecza stężenie awantury w kraju nieporównanie wzrosło. Kraj nie potrafi oddzielić się od skutków okupacji. Sam się od niej gotuje.
W książce „Every Spy a Prince” Dana Rawiwa i Jossiego Melmana, autorzy dokładnie analizują pracę, jaką wykonuje w Autonomii Palestyńskiej Szin Bet, czyli służba odpowiedzialna za bezpieczeństwo wewnętrzne kraju. Nieprzypadkowo w tytule książki nazywają izraelskich agentów książętami. Sugerują wprost, że władza, jaką mają oficerowie Szin Betu nad Palestyńczykami, jest porównywalna z prerogatywami średniowiecznego pana udzielnego. „Szabakowcy” mają wpływ na swobodę poruszania się Palestyńczyków, a więc też na ich dostęp do pracy. Przy pomocy różnych narzędzi są w stanie nagradzać i dotkliwie karać współpracujących z nimi Arabów. Wykonując swoją robotę wywiadowczą, manipulują całymi rodzinami, bez większej kontroli z zewnątrz prowadzą łapanki, przesłuchania. Zdarza się, że mimo braku mocnych przesłanek umieszczają ludzi w areszcie. Czy takie postępowanie jest uzasadnione troską o bezpieczeństwo Izraela?
Tego nigdy nie sposób powiedzieć przed faktem. W 1999 r. izraelski Sąd Najwyższy uznał, że nie ma takiej sytuacji, kiedy można stosować tortury i pozostawać w granicach prawa. Kłopot polega na tym, że podczas gdy tortury są zawsze niemoralne, czasami jednak sytuacja jest tak dramatyczna, że inaczej postąpić nie można.
Dwanaście lat temu szef policji we Frankfurcie znalazł się w następującej sytuacji. Było porwanie. Szaleniec ukrył dziecko i żądał okupu. W trakcie przejmowania okupu został złapany, jednak nie chciał powiedzieć, gdzie ukrył dziecko. Szef policji postanowił w sposób bardzo wiarygodny postraszyć go torturami. Dzięki temu przesłuchiwany w końcu wydał sekret, lecz dziecko już nie żyło. Sam szef policji postanowił jednak zrezygnować z pracy. Podkreślał, że skoro grożąc torturami, uznał na moment, że prawo niemieckie go nie obowiązuje, to w przyszłości nie będzie można polegać na jego praworządności. Reasumując, bywają sytuacje, w których nadużycie prawa jest niezbędne w imię wyższej wartości. Jednak do osoby, która złamała prawo, nie można mieć już więcej zaufania.
Nie należy ufać służbom Izraela, które operują na Zachodnim Brzegu?
Trudno im zaufać. Mimo wspomnianego zakazu tortur, myślę, że jest on tam naruszany dość systematycznie. Generalnie wszystkie służby mają tendencję do usprawiedliwiania tego, co robią, wyższą koniecznością. Bardzo bym się zdziwił, gdyby służby izraelskie były tutaj wyjątkiem.
Czy to oznacza, że zgadza się pan z Patrickiem Tylerem, który w książce „Twierdza Izrael” przekonuje, że kraj ma problem z niekontrolowanym kompleksem wojskowym? Dziennikarz wprost pisze, że jest to siła, która podważa demokratyczne podstawy państwa.
Ten kompleks jest, ale funkcjonuje zupełnie inaczej, niż pokazuje Tyler. On przekonuje, że jest to wyobcowany ze społeczeństwa konglomerat interesów. To nieprawda. W Izraelu to całe społeczeństwo jest tym konglomeratem. Nie oznacza to jednak, że problemu z izraelską wojskowością nie ma. Potrzeba nadzoru nad izraelskim wojskiem jest dziś kwestią kluczową.
Konstanty Gebert – Izraelczycy stali się narodem, którego bezpieczeństwo jest zależne od pozbawienia praw innego społeczeństwa. Przemoc zawsze korumpuje.
Wspomniany już Jossi Melman, jeden z najbardziej wpływowych izraelskich specjalistów ds. służb specjalnych, ostatnio coraz surowiej ocenia działanie aparatu Izraela na Terytoriach i w samym Izraelu. Jak sam twierdzi, dzieje się tak mimo – a może właśnie dlatego – że jest zagorzałym patriotą i obrońcą Izraela. Duże poruszenie wzbudził jego tekst z 2011 r. opublikowany na łamach gazety „Haaretz”. Melman odwoływał się w nim do narastającej agresji Żydów wymierzonej przeciwko palestyńskim sąsiadom. Miało wtedy miejsce kilka podpaleń palestyńskich domów, meczetów, a także zniszczenie cmentarza muzułmańskiego w Jaffie. Dziennikarz zarzucił, że izraelski aparat bezpieczeństwa jest „systemowo nieudolny”. Jego zdaniem, podczas gdy dobrze i skutecznie radzi sobie ze ściganiem przestępców palestyńskich, całkowicie zawodzi w ściganiu żydowskich napastników arabskich społeczności. „Powtarzające się porażki Szin Betu w sprawach dotyczących żydowskiego terroryzmu, budzą gniew i są zagrożeniem dla demokratycznego charakteru Państwa Izraela”. Przesadza?
Nie. Terroryzm żydowski jest równie zbrodniczy i odrażający, jak palestyński. Jednak dzisiaj ponieważ Izrael jest zasadniczo zwycięzcą, motywacja do żydowskiego terroryzmu jest znacznie słabsza. Występuje tylko u radykałów, którzy uznają, że to zwycięstwo jest niewystarczające. Współcześni żydowscy terroryści uważają więc, że należy wysadzić w powietrze Kopułę na Skale czy zaprowadzić prawodawstwo Tory. To jest margines – ale groźny i rosnący. W związku z tym aktów żydowskiego terroryzmu – takich, którymi musiałby się zająć Szin Bet – jest dużo mniej niż palestyńskiego. Dlatego też izraelskie służby przykładają mniejszą wagę do tego rodzaju wypadków. Jednak to, że wspomniane już spalenie palestyńskiego chłopca w Dumie jest niezmiernie rzadkim wypadkiem, w niczym nie zmienia charakteru tej zbrodni.
Policja po tym zdarzeniu wydała rozpaczliwy komunikat z prośbą o pomoc w schwytaniu sprawców. Świadczy to o bezsilności.
Gdyby z Dumy wyszło komando palestyńskich terrorystów i spaliło żywcem izraelskie niemowlę, w którymś z sąsiednich osiedli, Szin Bet przetrzepałby całą Dumę i robiłby to, dopóki ktoś by nie wskazał sprawców. Brak aktywności Szin Betu w sektorze żydowskim na Zachodnim Brzegu pozostaje zgodny z aktywnością państwa izraelskiego zmierzającą do tego, żeby umocnić tam żydowską obecność. Wiem z osobistych relacji, że to nie jest tak, że Szin Bet nie chce łapać żydowskich terrorystów. Natomiast cała instytucjonalna struktura wywiadu jest nastawiona na to, żeby łapać terrorystów palestyńskich. Tych żydowskich ma się łapać niejako przy okazji.
Spójrzmy teraz na wymiar sprawiedliwości. I tutaj zarzuca się Izraelowi podwójne standardy. W latach 80. Szin Bet aresztował członków radykalnej grupy, która planowała wysadzenie autobusów przewożących dzieci do meczetu Al-Aksa. Terroryści zostali skazani na długie wyroki więzienia, jednak już po kilku latach wyszli na wolność za dobre sprawowanie. Podobnie było z grupą radykałów Żydowskie Podziemie, którzy w 1980 r. byli o krok od wysadzenia meczetu Al-Aksa. Zostali skazani na dożywocie, lecz na wolność wyszli po mniej niż siedmiu latach dzięki interwencji ówczesnego prezydenta, Chaima Herzoga. Coś tu nie gra…
Tego nie da się bronić, ale przemoc nie ma ideologicznego poparcia w większości społeczeństwa żydowskiego. Rozumowanie rządzących przy tych decyzjach było takie, że ci terroryści drugi raz już do tego nie wrócą. Wszyscy będą ich kontrolować, wszyscy będą im patrzeć na ręce. Podstawowy cel, jaki ma spełnić więzienie, czyli ochrona społeczeństwa przed recydywą, w tym wypadku został spełniony przez sam fakt, że zostali ujawnieni. Niemniej powtórzmy – nie jest to sprawiedliwe, by wypuszczać przed czasem zbrodniarzy. Gorzej, że ten problem wybiórczości izraelskiego systemu ma charakter systemowy.
To znaczy?
Nie chodzi tylko o to, jak izraelski wymiar sprawiedliwości traktuje terrorystów, ale jak traktuje ludzi podejrzanych o zbrodnie wojenne czy inne wykroczenia i przestępstwa wyrządzone Palestyńczykom przez przedstawicieli aparatu państwa. Liczba śledztw w sprawach wspomnianych zbrodni wojennych jest minimalna, a kary wymierzane są niezmiernie rzadko. Ale i tutaj Izrael wysuwa kontrargument. Podkreśla się, że nie można oczekiwać od ludzi, żeby ryzykowali życiem, broniąc reszty społeczeństwa, a z drugiej strony pętać im ręce i traktować jak podejrzanych. Tyle tylko, że w takiej sytuacji Izrael nie może się dziwić, że wszyscy Izraelczycy w mundurach są postrzegani przez Palestyńczyków jako potencjalni zbrodniarze, a samo państwo – jako ich krisza.
To generalizująca i krzywdząca opinia.
Tak, bo Izrael to jedyny kraj na Bliskim Wschodzie, w którym ludzie w ogóle idą do więzienia za zbrodnie wojenne. Niemniej prawo powinno zawsze być stosowane w sposób bezstronny. Tak nie zawsze się dzieje. Co więcej – argument, że sąsiedzi są jeszcze gorsi, nie może być uzasadnieniem czyjejś bezkarności.
A może ta pobłażliwość wobec własnych czarnych owiec wynika także z tak dojmującego w izraelskim psyche etosu ofiary.
Ofiara działa w samoobronie. W związku z tym każdy czyn, nawet przestępczy, popełniony w samoobronie musi być traktowany łagodniej niż czyn niczym nie prowokowanego napastnika. Kłopot w tym, że kiedy dla Izraelczyków jest oczywiste, że są ofiarą, z całą pewnością nie jest to oczywiste dla Palestyńczyków. Nie jest to też oczywiste dla opinii międzynarodowej.
Może więc w autodiagnozie Izraela pomogłoby wyważenie krytyki pod jego adresem przez społeczność międzynarodową. Funkcjonaliści i konstruktywiści argumentowaliby, że trudno, aby Izrael słuchał się społeczności międzynarodowej, która w sposób nieobiektywny krytykuje jego działania. Na przykład głośno domaga się dochodzeń w sprawach potencjalnego naruszenia prawa międzynarodowego podczas operacji Ochronny Brzeg tylko po stronie izraelskiej. Za to pobłażliwie patrzy na masowy ostrzał katiuszami Hamasu cywili izraelskich. Trudno jest słuchać takiego partnera…
Izrael powinien słuchać siebie. Państwa wprowadzają system prawny nie z dobrego serca, tylko ze świadomości, że bezprawie jest największym wewnętrznym zagrożeniem. Izrael powinien baczniej ścigać zbrodnie popełniane w jego imieniu nie dlatego, że ma się słuchać opinii międzynarodowej, nie ze współczucia wobec ofiar, ale z własnego dobrze rozumianego interesu. Rosyjski myśliciel Aleksandr Hercen po powstaniu styczniowym zauważył, że jeżeli zaakceptuje się przemoc jako narzędzie rozwiązywania problemów politycznych na ulicach Warszawy, to zaakceptuje się ją także na ulicach Moskwy czy Petersburga.
Tolerowanie bezprawia w stosunkach z wrogiem skończy się bezprawiem w stosunkach z własnym społeczeństwem.
Niechybnie.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com