Agata Tuszyńska i Henryk Dasko (fot. archiwum prywatne)
Miało nie być żadnego ślubu, były dwa wesela i pogrzeb. Tuszyńska i Dasko: historia miłości
Magdalena Karst-Adamczyk
Państwo młodzi nie płakali. Płakali goście. Płakali nad ich nieszczęściem, nad ich szczęściem, nad ich miłością.
I.
Agata Tuszyńska i Henryk Dasko mieli dwa śluby. Oba w 2005 roku w Toronto. Pierwszy – cywilny, przed konsulem, po polsku. Drugi – żydowski, przed rabinem, po hebrajsku.
Pierwszą przysięgę małżeńską składali w kaplicy międzywyznaniowej na parterze szpitala neurochirurgicznego w Toronto. Na szpitalnym korytarzu 17 pięter wyżej zorganizowali przyjęcie weselne. Gdy pan młody spał, a goście smakowali wątróbkę po żydowsku, na sali obok młoda dziewczyna umierała na raka płuc.
Drugą przysięgę złożyli w synagodze Holy Blossom położonej w żydowskiej dzielnicy miasta. Bawili się potem w ogrodzie swojego wiktoriańskiego domu. Było wielu przyjaciół. Były wino i tańce. Nikt nie myślał o śmierci.
A miało nie być żadnego ślubu.
II.
Poznali się 14 lat wcześniej w Nowym Jorku. Za namową wspólnej przyjaciółki Henryk zaprosił Agatę na kolację. Podobno miała nieopisany apetyt, a kolacja była kosztowna.
Rozmawiali o literaturze (jej Isaacu Singerze, jego Marku Hłasce, ich wspólnym Philipie Rocie), o Polsce (Mazurach, Warszawie i Osieckiej), o żydowskiej tożsamości każdego z nich. On opowiadał o wygnaniu z Polski na fali Marca ’68. Mówił: „Odebrano mi prawo do ojczyzny”. Ona opowiadała, jak w wieku 19 lat dowiedziała się, że jest Żydówką, jak przez lata wypierała ten fakt, nie wiedząc, co ma z nim zrobić. Mówiła i nie wierzyła w to, co słyszy: w tamtym czasie nie był to temat, który chętnie poruszała w rozmowach, szczególnie z obcymi.
On zadawał wiele pytań i egzekwował odpowiedzi. Taki był – konkretny, niecierpliwy, kontrolujący.
Od tej kolacji wysyłał jej purpurowe róże (zawsze przez tego samego posłańca). Pisał pocztówki. Dzwonił każdego dnia. To on pierwszy zdecydował, że będą razem. A ona się temu poddała.
Była dziewczynką w tym związku. Lubiła tę rolę, czuła się w niej bezpieczna. Wiedziała, że przy Henryku nic złego nie ma prawa jej spotkać. I dlatego poddawała się jego pomysłom. Gdy decydował, że kupią jej ciepłą kurtkę w Bloomingdale’s (i specjalnie w tym celu przylatywał z Toronto do Nowego Jorku). Gdy oznajmiał, że weekend spędzą w Monte Carlo. Gdy mówił, że polecą na wakacje na francuską Riwierę lub do Meksyku. Zawsze mówiła „tak”.
Tylko na pytanie o małżeństwo odpowiadała „nie”. Bo: „Jeszcze nie teraz”, „Całe życie przed nami”, „Muszę dokończyć książkę”, „Muszę zacząć pisać nową książkę”.
Przez 14 lat byli razem, ale mieszkali na dwóch kontynentach. Agata lubiła życie w podróży, na walizkach. Lubiła ich rozstania i powroty. Lubiła swoje warszawskie mieszkanie. Lubiła (wolała) pracować w samotności. Lubiła ten moment w zawieszeniu nad oceanem, pomiędzy jednym a drugim domem. Bała się, że ślub mógłby jej to odebrać. Uważała, że ślub to zobowiązanie. Zobowiązanie do życia przy mężu, w ich przypadku – w Kanadzie. Wolała go kochać jako nieżona.
Myśl o ślubie odkładała na potem.
III.
W którym momencie zmieniła zdanie?
Na pewno nie było to w środę, 23 marca 2005. O poranku w swoim warszawskim mieszkaniu odczytała wiadomość od niego: „Jestem w szpitalu. Podejrzewają guza mózgu. Nie przyjeżdżaj. Będę informował”.
Miała w głowie gonitwę myśli. Przysięga małżeńska nie była jedną z nich.
O ślubie nie myślała też 27 marca, jedząc pisankę na lotnisku we Frankfurcie. Była Niedziela Wielkanocna. Gdyby nie awaria na lotnisku w Warszawie, nie spóźniłaby się dziewięć minut na samolot i byłaby już z Henrykiem w Toronto.
Wtedy myślała o pechu.
Kiedy wreszcie dotarła na miejsce, ukochany, po raz ostatni w roli opiekuna, czekał na nią na lotnisku. Za chwilę ich role miały się odwrócić. Z mężczyzny opoki Henryk miał stać się pacjentem.
Pragnienie, by zostać jego żoną, pojawiło się wtedy, gdy ciężar odpowiedzialności za ich związek przechylił się na jej stronę.
Może stało się to 15 kwietnia, gdy neurochirurdzy próbowali usunąć z głowy Henryka złośliwy guz? Rozcięli wtedy głowę i zobaczyli gwiazdę, której ramiona wczepiły się w miękką tkankę mózgu. Operacja trwała sześć godzin. Może wtedy, czekając, gdy godziny się dłużyły, pomyślała: „Będziemy mężem i żoną”.
Może myślami o ślubie próbowała zagłuszyć myśli o jego cierpieniu, kiedy w podziemiach szpitala neurochirurgicznego w Toronto guza naświetlano kobaltem? Henrykowi zakładano na głowę kask, a jego samego przywiązywano, by mieć pewność, że promienie precyzyjnie uderzą w wyznaczone miejsce. Męski, postawny i władczy Henryk w jednej chwili wydał jej się słaby i bezbronny. Może właśnie wtedy pojawił się żal z powodu ślubu, którego nie mieli, oraz małżeństwa, którym się nie stali. Może wtedy pomyślała, że niepotrzebnie przez tyle lat broniła się przed tym. Że skoro dla niego było to ważne, trzeba było się zgodzić. A skoro nie zrobiła tego wcześniej, powinna (chce!) zrobić to teraz.
Agata Tuszyńska nie pamięta jednego konkretnego wydarzenia, nie przypomina sobie chwili olśnienia. Mógł być to każdy moment ich nowego życia.
W książce „Ćwiczenia z utraty” napisała, że oba śluby spowodowała jej przyjaciółka Ewa. „Chcesz tego, wiem, że chcesz, pojutrze wyjeżdżam, więc jutro. Sprowadziła polskiego konsula do szpitala. Płakaliśmy we troje przy łóżku H. Nic nie przygotowane. Nie mam sukienki. To bez znaczenia”.
IV.
Maj 2005 był dla nich trudny. Na granicy przytomności. Na granicy życia. Ślub zorganizowali 1 czerwca, w szpitalu, w pośpiechu. Tak jakby bali się, że nie zdążą.
Przyjaciele wzięli na siebie ciężar przygotowania uroczystości. Panna młoda nie była w stanie o niczym decydować. Jedyne, co zrobiła sama dla siebie – a nie zrobiła dla siebie nic w ciągu minionych dwóch miesięcy – to pomalowanie paznokci jaskrawą czerwienią. Do ślubu przebrała się w szpitalnej toalecie. W tym czasie panu młodemu zaaplikowano podwójny zastrzyk ze sterydów. By się obudził i by nie zasnął.
„Pcham wózek – napisała Tuszyńska. – W prawej ręce ślubny bukiet (różowe anemony i białe tulipany). Po lewą stale sięga H., jakby sprawdzał, czy nie jest sam. Ktoś mi pomaga, ktoś przytrzymuje drzwi. Ciasno, zewsząd ku nam wyciągnięte dłonie, powoli poruszamy się do przodu”.
Państwo młodzi nie myśleli o rzeczach wielkich, bo musieli skoncentrować się na małych. Proste, mechaniczne czynności w tamtych okolicznościach wydawały się karkołomne. Na każdej mogli się potknąć. Czy Henryk będzie w stanie wypowiedzieć słowa przysięgi? (Zaczyna powoli, robi pauzę, zbiera siły na ciąg dalszy. Agata chce mu pomóc, ale jak? To nie jej kolej. Wszyscy wstrzymują oddech. Wypuszczają powietrze, gdy znów słyszą jego głos). Potem podpisanie aktu ślubu, kolejna pauza. Znów powietrze uwięzione w przeponie. Czy Henryk utrzyma pióro? (Tak, udało się. Wydech. Ulga).
Agata: „Byliśmy po dziecinnemu dumni z siebie. Że jednak, że mimo wszystko, że przecież, że tak”.
Państwo młodzi nie płakali. Płakali goście. Płakali nad ich nieszczęściem, nad ich szczęściem, nad ich miłością.
Człowiek choruje wbrew logice – już prawie jest po drugiej stronie i nagle wraca do świata żywych. 1 czerwca zdawało się, że dla Henryka nie ma już szans i że choroba w każdej chwili może go pokonać. 24 lipca tańczył na swoim weselu. Wyrok został odroczony.
Drugi ślub oboje przeżyli bardzo świadomie. Przed drugim ślubem był czas na przygotowania. Dekorowanie domu i ogrodu. Zamówienie klezmerskiej orkiestry. Pożyczenie sukni ślubnej – białej, do ziemi, dopasowanej w talii, z odkrytymi ramionami. Przygotowanie niebieskiej podwiązki i pożyczenie sznura pereł.
Dwoje świeckich ludzi, niewierzących, niepotrafiących się modlić, zapragnęło tradycyjnego żydowskiego ślubu. Pod chupą, czyli baldachimem, symbolizującym dom, jaki mają stworzyć (choć wiedzieli, że nie mają na to czasu). Z ketubą, czyli dokumentem ślubnym, który zobowiązuje mężczyznę do opieki nad żoną (choć wiedzieli, że w ich sytuacji to ona będzie opiekować się mężem). Z okrzykiem „mazzal tow”, co po hebrajsku znaczy „dobra gwiazda” (choć wiedzieli, że na ich niebie gwiazdy już zgasły).
O takim ślubie marzyli. Taki mieli. Agata nie czuła ironii. Znów rozpierała ją duma, że im się udało. Żydowski ślub był dla nich czymś więcej niż ślubem. Był też powrotem do żydowskiego dziedzictwa, do korzeni ich rodzin. Był powrotem do domu, do Polski, za którą tęsknili bardziej niż kiedykolwiek.
Był spóźnioną celebracją ich miłości. Próbą zaprzeczenia śmierci. Włączeniem w krąg tej miłości przyjaciół. Wspierających, oddanych, trwających przy nich kosztem własnego spokoju i własnych spraw. „Połączyliśmy się nie tylko ze sobą, ale także z nimi” – mówi Agata.
Do ślubu Henryk poszedł na własnych nogach. Potem wypili toast czerwonym winem i zgodnie z tradycją stłukli kieliszki. Na weselu tańczyli. „Zobaczcie, patrzcie, tańczę! Umierałem, a teraz tańczę” – triumfował Henryk.
V.
Odkąd Henryk zachorował, Agata każdego dnia składała deklarację swojego oddania. Myjąc, ubierając, przekręcając z jednego boku na drugi, poprawiając poduszkę, nalewając zupę. Znosząc humory, wyzwiska i napady agresji. Banalne czynności stały się największym wyznaniem miłości, na jakie kiedykolwiek się zdobyła. Ona, która lubiła zmiany, ćwiczyła powtarzalność i rutynę. Ona, która tak umiejętnie ubiera myśli w formę, każdego dnia wyznawała mu miłość, nie używając słów. Ale słowa były jej potrzebne. Potrzebowała też formy, by wyrazić swoje uczucia do niego. Tą formą mógł być tylko ślub. A jeszcze lepiej – dwa śluby. Dwie małżeńskie przysięgi złożone w dwóch językach. A pod powierzchnią słów przysięgi małżeńskiej jej własna deklaracja: Zaopiekuję się tobą. Nie opuszczę cię. To jest nasze życie. To jest także moja choroba.
Agata: “Małżeństwo polega na budowaniu i wspólnym doświadczaniu życia. Polega na tym, że dwoje ludzi ma wspólne sprawy i wspólny cel, jakim jest wspólna przyszłość”.
Małżeństwo Agaty i Henryka było tego zaprzeczeniem.
„Wyszłaś za niego za mąż dla przeszłości, a nie dla przyszłości” – usłyszała od swojej przyjaciółki Any. Trudno było nie przyznać jej racji.
Wyszła za Henryka dla 14 przeżytych wspólnie lat, wspaniałych, emocjonujących, wypełnionych podróżami. Dla życia bez trosk, bez dramatów i bez nieszczęść. Dla życia, które mieli, które stracili i którego nie mogli już odzyskać.
VI.
Kiedy Agata Tuszyńska po raz pierwszy poczuła się żoną? Nie stało się to podczas pierwszego cywilnego ślubu w szpitalu ani chwilę po nim. Nie stało się to także po przysiędze złożonej w synagodze.
Żoną poczuła się wcześniej. Wtedy, gdy spadł na nią ciężar organizowania ich wspólnego życia. Bo organizowanie życia w chorobie Henryka było ponad siły dziewczynki.
Trzeba było uczestniczyć w trudnych rozmowach z lekarzami, oswoić egzotyczną nazwę guza – glioblastoma mutliforme, przyjąć całą wiedzę związaną z chorobą. Trzeba było zorganizować chodzik, materac przeciwodleżynowy, opiekę pielęgniarską. Trzeba było w środku nocy kupić lody cytrynowe. Trzeba było 20 razy w ciągu godziny zejść po schodach z drugiego piętra na parter, a potem wejść z parteru na drugie piętro i przynieść: kanapkę z szynką, herbatę, pierniczki alpejskie, kanapkę z serem, sok. Trzeba było zawieźć na operację. Trzeba było czekać w trakcie operacji. Trzeba było nie spać w nocy.
Żadna dziewczynka nie podołałaby temu.
Agata: „Może żona to ktoś, na kogo można liczyć w każdej sytuacji? Może to osoba dobra nie tylko na wyjazd do Monte Carlo, na francuską Riwierę czy do Meksyku, ale też osoba, która jest oparciem w wielkiej tragedii? Może to kobieta, która nie zastanawia się, czy ma siły, by coś zrobić, ale która znajduje siły i robi”.
Agata Tuszyńska, żona, zrobiła dla swojego męża, Henryka, to wszystko. I dużo więcej.
Pierwszą rocznicę żydowskiego ślubu obchodzili w Warszawie. To było pożegnanie Henryka z polską ziemią i polskimi przyjaciółmi. Oboje byli już bardzo zmęczeni. Spodziewali się, że więcej rocznic nie będzie.
Agata Tuszyńska mówi, że każdy ślub ma w sobie coś z zaklęcia. Dwoje ludzi wie, że może zdarzyć się wszystko – można się odkochać, można zakochać się w kimś innym, można się nawet znienawidzić – a jednak zakochani ludzie decydują się na złożenie deklaracji przy świadkach, ufając, że to, co złe, to, co mogłoby zagrozić ich miłości, nigdy się nie zdarzy. Kiedy oni składali przysięgę małżeńską, wiedzieli, że choroba jest śmiertelna. Nie wierzyli w cud. Chcieli tylko trochę czasu. Według prognoz lekarzy, według statystyk i zdrowego rozsądku tego czasu nie mieli. Miłość, obecność i troska Agaty przedłużyły życie Henryka o kilka miesięcy. Lekarze byli zdumieni. Rocznica ślubu była ich zwycięstwem.
Ale są zwycięstwa, które nie przynoszą satysfakcji.
Agata Tuszyńska i Henryk Dasko byli małżeństwem przez rok, trzy miesiące i piętnaście dni (licząc od ślubu cywilnego w szpitalu).
16 września 2006 roku o godzinie 16.32 Agata Tuszyńska została wdową.
Czy byłaby mniej wdową, gdyby nie została żoną?
Tekst powstał na podstawie rozmowy z Agatą Tuszyńską oraz książki „Ćwiczenia z utraty” jej autorstwa. Niedawno ukazało się wznowienie książki, uzupełnione o obszerny epilog napisany po 15 latach.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com