Archive | 2023/03/07

DUMA, ZABAWA I MILCZENIE – ROZMOWA Z TAMARĄ SZTYMĄ

Gramofon model JUNIOR, fot. M. Starowieyska / Muzeum POLIN


DUMA, ZABAWA I MILCZENIE – ROZMOWA Z TAMARĄ SZTYMĄ

IDA ŚWIERKOCKA


IDA ŚWIERKOCKA: „Jak Żydek umie tylko grać, to w świecie on nie zginie – śpiewała przed laty Ordonówna do tekstu Tuwima. W polskiej kulturze wciąż silnie obecna jest figura Żyda – muzyka, grajka, który niekoniecznie zna nuty, ale ma za to iskrę bożą i talent. Czy to jak w przypadku Żyda – handlarza kolejny stereotyp?


TAMARA SZTYMA:
 Muzyka zawsze odgrywała bardzo ważną rolę w tradycji żydowskiej. W klasycznym dualizmie obraz–dźwięk słuch dla Żydów był zawsze ważniejszy niż wzrok. Muzyka i śpiew towarzyszyły wszystkim ważnym żydowskim obrzędom. Od XVIII wieku orkiestry klezmerskie przemierzały miasta, miasteczka i wsie Europy Środkowo-Wschodniej i grały podczas ceremonii weselnych i innych ważnych uroczystości, a także w karczmach i na dworach szlacheckich. Z czasem zaczęły funkcjonować duże klany klezmerskie – syn dziedziczył profesję po ojcu i był do tego zawodu przez niego starannie przygotowany. Figura grajka Żyda wciąż jest bardzo silna, stąd chociażby słynny Mickiewiczowski Jankiel.

Dla nas, Polaków, koncert Jankiela miał wyraźny kontekst patriotyczny. U Żydów chyba na plan pierwszy wysuwały się kwestie związane z duchowością?

Muzyka zawsze była dla Żydów emanacją spraw duchowych. Poprzez nią najchętniej wyrażali swoje uczucia religijne. Gdy słucha się śpiewu kantora przewodzącego modlitwom w synagodze, od razu słychać tę pasję. Również muzyka klezmerska jest pełna niezwykle silnych emocji.

Szafa grająca! Żydowskie stulecie na szelaku i winylu

Na wystawie w Muzeum POLIN posłuchać można muzyki kantoralnej, utworów teatru jidysz, popularnych piosenek z filmów, rewii i musicali, muzyki jazzowej, folkowej, popowej, punkowej, a także współczesnej awangardy muzycznej reinterpretującej żydowską tradycję.

W POLIN prezentowane są też oryginalne fonografy i gramofony pozyskane od polskich kolekcjonerów. Jedną z największych atrakcji jest autentyczna szafa grająca, w której każdy ze zwiedzających może odtworzyć interesujący go utwór. Osobna, górna część ekspozycji poświęcona jest nowej muzyce żydowskiej tworzonej w Polsce na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat.

Wystawa jest czynna do 29 maja

Jak to jest, że każde dziecko słyszało o Franklinie i Gutenbergu, i o Edisonie – ale jako o wynalazcy żarówki, a nie fonografu – o istnieniu Emila Berlinera  wiedzą tylko nieliczni?

W naszej koncepcji edukacji zupełnie inaczej patrzy się na wynalazki praktyczne, które służą większej efektywności pracy. A muzykę – podobnie jak sztukę i całą kulturę – traktuje się raczej marginalnie, jako coś błahego, przyjemność, nieznaczącą zbyt wiele rozrywkę. Nikt w szkole nie czuje się więc w obowiązku, aby uczyć dzieci, kto wynalazł gramofon. Nawet gdy przygotowywałam się do tej wystawy, wiele osób mówiło mi, że to będzie taka lekka, przyjemna ekspozycja, ale która poza rozrywką nie wniesie nic większego. Okazuje się jednak, że „Szafa…” wzbudza duże zainteresowanie i że poprzez – pozornie błahą – opowieść o muzyce można powiedzieć o wiele więcej na temat żydowskiej kultury i jej związków z kulturą światową i polską.

Jeśli już ktoś usłyszy gdzieś imię i nazwisko Emil Berliner” i zechce sprawdzić w encyklopedii, kim był, to przeczyta, że to – zacytuję prosto z Encyklopedii PWN – amerykański elektrotechnik i wynalazca, pochodzenia niemieckiego”. Dlaczego to żydowskie pochodzenie jest marginalizowane?

W Polsce wciąż mówienie o tym, że ktoś jest Żydem, jest piętnujące. Tak naprawdę jesteśmy cały czas obciążeni postholokaustową traumą. Żyjemy w kraju, w którym przez wiele lat była tworzona wizja sztucznej homogenicznej polskości. Żydzi musieli chować głęboko do szafy swoją tożsamość. Na Zachodzie mówienie o tym, że ktoś ma jakieś korzenie, że wywodzi się z danej tradycji, jest rzeczą zupełnie naturalną. Tam głęboko w świadomości funkcjonuje coś takiego jak wielokulturowość, coś, co pomaga zrozumieć to, że mamy różne, często złożone, tożsamości. My – Polacy – od dłuższego czasu nie byliśmy uczeni tej perspektywy wielokulturowej, ale perspektywy homogenicznej.

Do tej pory mówiliśmy o mężczyznach. Jak wyglądała emancypacja muzyczna u żydowskich kobiet?
fot. M. Starowieyska / Muzeum POLINGramofon na monety, fot. M. Starowieyska / Muzeum POLIN

W tradycyjnej żydowskiej kulturze role przypisane kobietom i mężczyznom były zupełnie inne. Ta dychotomia była bardzo silna. W ortodoksyjnych synagogach kobiety nie mogły uczestniczyć w modlitwach razem z mężczyznami, siedziały w osobno wydzielonym pomieszczeniu, czyli babińcu. Nie mogły nawet marzyć o tym, by być kantorkami. Kobieta była ograniczona do sfery domowej, chociaż odgrywała bardzo ważną rolę, ale jednak zawsze prywatnie, a nie publicznie.

W reformowanym judaizmie w XX wieku zdarzały się jednak przypadki kobiet kantorek. Na wystawie można zobaczyć płytę Jean Gornish znanej jako Sheindele, córki kantora z Filadelfii, która sama już w końcu lat 30. została kantorką, występując też w radio i nagrywając na płytach.

Kobiety pochodzenia żydowskiego musiały więc – jak zwykle – przebyć zdecydowanie trudniejszą drogę, by zajmować się muzyką?

Kobiece bohaterki wystawy w POLIN to bardzo silne osobowości. Musiały mieć w sobie mnóstwo odwagi i siły, aby pokonać tak wiele barier i stereotypów. Taką postacią jest Sophie Tucker, która jest moim największym prywatnym odkryciem tej wystawy. Jej droga z dalekiej Ukrainy do Stanów Zjednoczonych była bardzo wyboista. To historia jak z filmu. Sophie miała niezwykle trudne początki, ale robiła wszystko, by śpiewać i zostać gwiazdą. Karierę zaczynała jako black face, śpiewając z pomalowaną na czarno twarzą jazzującą muzykę z południa Ameryki. Czarnoskórzy Amerykanie nie mogli wówczas występować przed białą publicznością. W ten sposób zaczynało wielu piosenkarzy pochodzących z żydowskich rodzin, dzieci emigrantów. Ale w tekstach Sophie jest sporo o sile kobiet, o ich niezależności, o bezkompromisowości. Jest taka piękna piosenka „Life Begins at Forty” o wyzbywaniu się kompleksów, o sile dojrzałości.

Sophie Tucker jest dziś jedną z ikon amerykańskich feministek. Ale wydaje mi się, że takie kwestie pojawiają się nawet u hollywoodzkich gwiazd?
Gramofon firmy Odeon, fot. M. Starowieyska / Muzeum POLINGramofon firmy Odeon, fot. M. Starowieyska / Muzeum POLIN

Oczywiście, tego typu wątki znajdziemy chociażby w twórczości Barbry Streisand. Choć jest ona typową gwiazdą pop, w swoich tekstach nie zapomina o drodze, którą kobiety musiały przebyć. Mimo że sama miała już zdecydowanie łatwiejszy start niż Sophie. W filmie „Yentl” Streisand sprytnie rozprawia się z wykluczeniem kobiet w tradycyjnych żydowskich społecznościach. To właśnie ona do amerykańskiej popkultury wnosi taką figurę żydowskiej emancypantki. Wystarczy posłuchać utworów „By Myself” czy „On my Own”.

Wspomniała pani o tym, że wciąż podchodzi się inaczej do wielokulturowości w Polsce i na Zachodzie. Wystawa „Szafa… pokazywana była już w innych krajach, a jej główny kurator i pomysłodawca Hanno Loewy jest Austriakiem. Jak pracowało się z kimś, kto, choć doskonale zna żydowską kulturę, nie jest obarczony doświadczeniem postholokaustowej traumy w naszym rozumieniu tych słów?
Hanno Loewy jest świetnym kuratorem, dyrektorem Jewish Museum Hohenems i przewodniczącym European Association of Jewish Museums. Nasza praca musiała jednak łączyć się z wieloma godzinami rozmów. Dla niego robienie tego typu wystawy w Austrii czy w Wielkiej Brytanii nie jest niczym nadzwyczajnym. Tam wielokulturowość odbierana jest jako naturalny czynnik kształtujący życie społeczne. Nikt nie wstydzi się swoich korzeni czy tradycji. U nas jest to nadal nowa perspektywa, której wciąż się uczymy, którą próbujemy zrozumieć.


fot. M. Starowieyska / Muzeum POLINTłumaczyłam Hanno Loewy’emu, że będziemy musieli włożyć dużo pracy w samo już komunikowanie wystawy. Zaznaczałam, że tutaj niezbędny jest bardzo mocny komentarz. Nie chciałam, żeby odwiedzający myśleli, że zaprezentowanie skrawka historii muzyki popularnej jest pretekstem do pokazania, że ktoś jest Żydem i przez to jest jakiś – lepszy czy gorszy. Moim celem było przedstawienie tej wielokulturowości na zupełnym luzie, bez żadnych kompleksów, bez oceny.

Zebrali państwo w jednym miejscu wielką liczbę twórców żydowskiego pochodzenia. Ale wystarczy przeczytać nazwiska tych osób – większość z nich nie brzmi „po żydowsku”.

  Dlaczego zasymilowani polscy Żydzi woleli nazywać się po polsku (np. Włast) lub „po amerykańsku (np. Aston)?

Działa tu klasyczny mechanizm znany z antropologii. Mniejszość zawsze musi dopasować się do większości. Osoba z mniejszości aspirująca do dołączenia do większości, nawet jeśli jest najzdolniejsza na świecie, często ma poczucie, że po prostu musi więcej. Dlatego też niejednokrotnie Żydzi osiągali tak wiele. To „bycie na niższej pozycji” działało na nich stymulująco. Musimy pamiętać jednak o tym, że polska kultura międzywojenna była zapatrzona w Zachód. Długie żydowskie nazwiska nie były po prostu tak sexy jak amerykańskie. W Stanach Zjednoczonych Żydzi też zmieniali nazwiska, ale tutaj chodziło głównie o brzmienie i łatwiejszą wymowę. Słynne The Barry Sisters były przecież siostrami Bagelman.

Ten mechanizm dopasowywania się działał tak mocno, że większość żydowskich twórców doskonale znała nawet najgłębsze zakamarki polskiej kultury. Dla mnie jednym z większych odkryć tej wystawy jest to, że miejski folklor Warszawy jest w dużej mierze żydowski.

  W Warszawie międzywojennej większość Żydów należała do nizin społecznych. Wielu było robotnikami. Ta polska część kultury popularnej niezwykle intensywnie zazębiała się z żydowską. Utwory takie jak „Nie masz cwaniaka nad warszawiaka” czy „U cioci na imieninach”, które śpiewali Grzesiuk, Wielanek i inni warszawscy artyści, stworzyli – o czym nie wszyscy wiedzą – tekściarze i kompozytorzy pochodzenia żydowskiego. Nie zapominali jednak oni o swoich korzeniach i chętnie przemycali do tego warszawskiego świata i półświatka motywy żydowskie, czego świadectwem jest chociażby słynny „Bal na Gnojnej”. Podobnie wyglądało to we Lwowie, gdzie tworzyli Marian Hemar, Henryk Wars i Emanuel Szlechter.

A jak było podczas wojny? O muzyce w gettach wiadomo bardzo niewiele, tyle co z Pianisty” Polańskiego czy książki o Wierze Gran Tuszyńskiej. Jak Żydzi próbowali zachować pozory normalności w tych czasach?
W gettach, zwłaszcza tych większych, funkcjonowały kawiarnie, kluby muzyczne, kabarety i teatrzyki. Historie Wiery Gran, Marysi Eisenstadt, Władysława Szpilmana dobitnie pokazują, że z jednej strony muzyka była zwykłą walką o przeżycie, z drugiej zaś – walką o siebie samego, o swoją pasję, o zachowanie nawet pozornej normalności.

Tamara Sztyma

Ur. 1975, historyczka sztuki i kuratorka wystaw; absolwentka historii sztuki UW, podyplomowych studiów żydowskich w Oxford Centre for Hebrew and Jewish Studies oraz studiów doktoranckich z zakresu nauk o sztuce na UMK. Od 2013 roku pracuje jako kuratorka wystaw w Muzeum POLIN. W latach 2008–2013 pracowała w zespole przygotowującym wystawę stałą tego muzeum, gdzie zajmowała się galerią międzywojenną.

Mam jednak wrażenie, że o ile o muzyce przedwojennej mówi się dużo i chętnie, o tyle muzyka podczas wojny, a zwłaszcza już – muzyka w getcie – wciąż pozostaje tematem marginalnym. Tak jakby kultura traktowana była jako nic nieznacząca fanaberia.

Jeśli rzeczywiście ten mechanizm wciąż działa, to dlatego, że samo mówienie o muzyce w getcie wymaga komentarza, podania szerszego kontekstu. Gdyby nawet zachował się występ z rewii „Szafa gra”, w której śpiewała Wiera Gran, to nie wyobrażam sobie, aby został on zaprezentowany tutaj bez odpowiedniego ulokowania go w sytuacji historycznej. Piosenka nie służyła wtedy wyłącznie rozrywce, choć tego komponentu nie można też jej odbierać.

Jak muzyka żydowska funkcjonowała w PRL-u – kraju, w którym wiele zjawisk kultury popularnej było dyskryminowanych?

Przed wojną na Zachodzie i w Polsce kultura żydowska rozwijały się bardzo podobnie. Żydzi mieli bardzo duży udział w rozwoju branży fonograficznej, filmu i kabaretu. Po wojnie zamiast kolorowej, barwnej popkultury mieliśmy cenzurę i jedną wytwórnię płytową.

Wielu piosenkarzy śpiewało jednak dawne przeboje, np. Ewa Demarczyk, Sława Przybylska czy Staszek Wielanek.   Holocaust i późniejsza emigracja mocno ograniczyły żydowskie wpływy. Żydzi, którzy zdecydowali się zostać, chowali swoją tożsamość głęboko, nie chcieli w ogóle o niej mówić. Na Zachodzie gwiazdy muzyki pop dumnie podkreślały swoje żydowskie korzenie albo odwrotnie – z równie wielkim zapałem kontestowały je lub po prostu się nimi bawiły. U nas tego tematu w ogóle nie było, bo żydowskość była cały czas silnie straumatyzowana. Dlatego dzieje Żydów w Polsce po wojnie nazywane bywają „historią milczenia” lub „historią braku”.

Czyli obserwowane od kilku lat ogromne zainteresowanie muzyką żydowską w jej różnych aspektach jest jakby odreagowaniem tego wieloletniego milczenia?

Oczywiście, a poza tym tradycyjna muzyka żydowska zawsze była silnie związana ze sferą duchową, co jest bardzo atrakcyjne dla współczesnych muzyków, którzy chętnie łączą historyczne elementy tej muzyki z nowymi, niekiedy zupełnie zaskakującymi, brzmieniami. Bez wątpienia artystów przyciąga też naznaczony silnymi emocjami tragizm, który jest nieodłącznie związany z pełną wzlotów i upadków historią Żydów. 


Użyła pani określenia „zabawa korzeniami żydowskimi” w stosunku do zachodnich artystów. Taką najbardziej oczywistą ikoną jest tu Bob Dylan, który przeszedł ogromną drogę w swoich duchowych poszukiwaniach.

Tak, Bob Dylan pochodzi z rodziny żydowskiej, która na początku

  poprzedniego wieku przybyła z Rosji do Ameryki Północnej. Jego poszukiwania tożsamości były niezwykle interesujące – przeszedł na chrześcijaństwo, grał przecież dla papieża, ale w końcu odnalazł się, zgodnie z rodzinną tradycją, w judaizmie, co znalazło odzwierciedlenie w jego tekstach. Artystyczny wizerunek, jaki stworzył, niepokój duchowy, który wyobrażał w swojej twórczości, aż proszą o przywołanie archetypicznej figury Ahaswera, Żyda Wiecznego Tułacza. Innym takim bohaterem był oczywiście Leonard Cohen, który łączył klasyczny kościelny gospel z przejmującymi tekstami dotyczącymi na przykład wyjścia Żydów z niewoli. Nie można zapominać też o żydowskich korzeniach punkowców i postpunkowców z Nowego Jorku. The Ramones, Lou Reed, The Dictators jawnie, choć przecież w nieoczywisty sposób żonglowali motywami ze swojej sfery kulturowej. Podobnie jak londyński The Clash. Inną ikoną jest Amy Winehouse, która już jako dziewczynka założyła zespół, który później żartobliwie nazywała „żydowskim odzwierciedleniem zespołu Salt-N-Pepa”.

fot. M. Starowieyska / Muzeum POLINfot. M. Starowieyska / Muzeum POLIN

Na górnej części wystawy można posłuchać najnowszej żydowskiej muzyki tworzonej w Polsce (a nawet spróbować swoich sił w grze na perkusji). Najciekawsi polscy muzycy młodego i średniego pokolenia nawiązują do żydowskich tradycji muzycznych. Przeżywamy odrodzenie tej muzyki w Polsce?

Rzeczywiście od kilkunastu lat obserwuje się u nas ogromne zainteresowanie brzmieniami muzyki żydowskiej. Dużą rolę odegrały i odgrywają tu festiwale, takie jak Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie, Tzadik Poznań Festival, Festiwal Nowa Muzyka Żydowska, Festiwal Warszawa Singera oraz kluby muzyczne, jak choćby zamykany właśnie Pardon, To Tu. Nie bez znaczenia jest też działalność sceny muzycznej Muzeum POLIN. Rahpael Rogiński, Mikołaj Trzaska,  Paweł Szamburski, Ola Bilińska, Wacław Zimpel, Jarosław Bester,  Karolina Cicha – twórców eksperymentujących z tradycyjnymi żydowskimi brzmieniami jest dziś mnóstwo. Każdy oczywiście interpretuje muzykę w swój własny, autorski sposób. Ta wystawa pokazuje jeszcze jedną ciekawą rzecz: nowa muzyka żydowska jest dziś tworzona głównie przez nie-Żydów, także dla nie-Żydów i staje się częścią sfery uniwersalnej.


IDA ŚWIERKOCKA – Ur. 1988, dziennikarka i redaktorka. Absolwentka kulturoznawstwa i socjologii. Współpracuje m.in. z „Wysokimi Obcasami” i magazynem „Skarpa”. Pracuje nad książką o przedwojennej Warszawie.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


‘In the Basement,’ a Short Story by Isaac Babel

‘In the Basement,’ a Short Story by Isaac Babel

MAXIM D. SHRAYER


A new English translation for Purim.
.

Vladimir Baranov-Rossiné, ‘Samovar,’ 1919FINE ART IMAGES/HERITAGE IMAGES/GETTY IMAGES

In my boyhood, I was prone to lying. This resulted from reading. My imagination was always inflamed. I read during lessons, on breaks, on the way home, at night—under the table, disguising myself behind a drooping table cloth. Over the book, I missed out on all the affairs of this world. I didn’t ditch lessons and run off to the seaport, or observe the start of the billiards game in the coffee houses of Greek Street, or go swimming at Langeron beach. I had no companions. Who would care to associate with such a person? …

Once, in the hands of our top student, Mark Borgman, I saw a book about about Spinoza. He’d just finished reading it and couldn’t resist telling the boys who surrounded him about the Spanish Inquisition. It was all educated mumble, what he was saying. There was no poetry in Borgman’s words. I couldn’t help butting in. I told those who were willing to listen about old Amsterdam, dusk over the ghetto, and also about the philosophers—the polishers of diamonds. I added much to what I’d read in books; I just couldn’t do without embellishment. My imagination enhanced the dramatic scenes, rearranged the endings, tied the beginnings into knots of mystery. In my imagination, Spinoza’s death, his free, lonely death, appeared as a battle. The synedrion tried to coerce the dying Spinoza into repenting, but he didn’t give in. I also managed to weave Rubens into this fabrication. I imagined that Rubens stood at the head of Spinoza’s bed and executed his death mask.

Mouths agape, my classmates listened to this fantastical tale. I told it with a great deal of feeling. The bell rang, and we reluctantly scattered to our classrooms. At the next break, Borgman came up to me, threaded his arm through mine, and we started strolling together. Very soon we discovered lots to talk about. Borgman didn’t embody the vile variety of the top student. To his powerful brain, the scholastic wisdom of what we were taught was but chicken scratch in the margins of the real book. He thirstily sought after that book. Twelve-year-old halfwits, we knew already that Borgman was cut out for a life of learning, an extraordinary life. He actually never studied, but only listened to the lessons. This sober and reserved boy became attached to me because of my knack for transposing all things in the world, even things so simple that they just couldn’t be made up.

That year we had finished sixth grade. My grade sheet was piled up with C-minuses. With all my gibberish I was so strange that the teachers, after some reflection, couldn’t find it in themselves to give me Ds. At the start of the summer, Borgman invited me to his villa. His father was the director of the Russian Bank for Foreign Trade. He was one of the people who were making Odessa into a Marseille or a Naples. With his vintage of a classic Odessan merchant, he belonged to the set of skeptical and courteous bon vivants. Borgman’s father avoided the use of the Russian language; he employed the rough-hewn, choppy language of the sea captains from Liverpool. When in April the Italian opera came to town, a dinner for the troupe was held at the Borgmans’ apartment. The bloated banker—this last of the grand Odessan merchants—got himself embroiled in a little affair of the heart with a chesty prima donna. She carried back memories that didn’t burden her conscience and a collar necklace that was chosen with taste yet didn’t cost too much.

The old man was engaged as the Argentinian consul and the president of the stock exchange committee. And I was now invited to visit his home. My aunt—her name was Bobka—had made sure our entire courtyard heard about it. She dressed me up the best she could. I took the steam tram to the 16th station of the Big Fountain. The villa stood atop a small red cliff by the shore. On the cliff there was also a cultivated garden with fuchsia and manicured balls of eastern arborvitae.

I came from a penniless and senseless family. The atmosphere of the Borgman villa affected me deeply. In the alleys, concealed by verdure, wicker armchairs showed white. The dinner table was covered in with flowers, the windows adorned with green shutters. A wooden colonnade, spacious and not too tall, stood in front of the house.

In the evening, the bank director arrived. After dinner he placed a wicker armchair by the edge of the cliff, facing the seething plain of the sea, put up his legs clad in white trousers, lit a cigar, and started reading The Manchester Guardian. The guests, Odessan ladies, played poker on the veranda. A samovar with ebony handles puffed in the corner of the table.

Card sharks and gourmands, untidy fashion plates and secret adulteresses with perfumed lingerie and pear-shaped bodies, these women flopped their black fans and bet five-ruble gold coins. Pushing through the fence of wild grapes, the sun clung to them. Its fiery nimbus was immense. Copper reflections weighed down the women’s black hair. Sparks of the sunset pierced their diamonds—the diamonds that were nestled everywhere: in the clefts of their outpouring breasts, in their touched-up ears, in their blueish, distended matronly fingers.

The evening came. A bat rustled by. The sea, turning blacker, rolled over the red cliff. My 12-year-old heart puffed up from the joy and lightness of other people’s wealth. Holding hands, my friend and I sauntered in a distant alley. Borgman told me he was going to be an aviation engineer. It was rumored that his father was to be sent to London as the envoy of the Russian Bank for Foreign Trade, and Mark would get an education in England.

In our house, the house of Aunt Bobka, no one talked about such things. I had nothing with which to repay Mark for all that unending splendor. It was then I told him, that even though things were very different in our house, both my grandfather Levi-Yitzchok and my uncle had circled the whole world and experienced thousands of adventures. I described those adventures in order. The sense of the impossible instantly deserted me, and I led Uncle Wolf through the Russo-Turkish War—all the way to Alexandria, to Egypt …

The night straightened the backs of poplars; the stars leaned heavily on bending branches. I spoke as I flailed my arms. The fingers of the future aviation engineer fluttered in my hand. With difficulty he awakened from the hallucinations, and then he promised to visit me the following Sunday. Having secured this promise, I took the little steam tram back home to Bobka.

For the whole week that followed I had visions of myself as a bank director. I transacted millions with Singapore and Port Said. I acquired a yacht and traveled in it all by myself. On Saturday it was time to awaken. The following day little Borgman was coming over for a visit. None of what I had told him ever existed. And that which existed was so much more wondrous than what I had made up, but at the age of 12 I had no idea what to do with the truth in this world. To our neighbors and local street urchins, Grandfather Levi-Yitzchok, a rabbi who had been expelled from his shtetl because he had forged the signature of Count Branicki on IOUs, was a madman. And I couldn’t stand Uncle Simon-Wolf for his shenanigans chock-full of pointless fire, screaming, and abuse. Only with Bobka could I get along. Bobka was very proud that the son of a bank director was friendly with me. She regarded this acquaintance as the start of a career and baked a strudel with jam and a poppy seed cake for our guest. The whole heart of our tribe, a heart so good at powering through times of struggle, lived in those desserts. We put away Grandfather—torn top hat and rags on swollen feet—at the house of our neighbors the Apelchots, and I begged him not to show his face until the guest had already left. Things also worked out with Simon-Wolf. In the company of his horse-trading pals he went to drink tea at The Bear. In this tavern they guzzled down vodka with tea, and one could expect Simon-Wolf to stay there for a while. Here I must add that the family I come from was unlike other Jewish families. We had drunks in our lineage, and also those who seduced the daughters of generals and then abandoned them before having reached the state border, and our own grandfather forged signatures and composed blackmail commissioned by abandoned wives.

All my efforts went into deflecting Simon-Wolf for the entire day. I gave him three rubles I had saved. To spend three rubles … this takes some time, and so Simon-Wolf wouldn’t be back until late, and the son of the bank director would never know that the tale about my uncle’s kindness and prowess was full of lies. To be very honest, if I only thought with my heart, it was actually all true and not a lie, yet at the first glance at the dirty and loud Simon-Wolf, one just couldn’t figure out this incomprehensible truth.

On Sunday morning Bobka put on her brown satin dress. Her fat, benevolent breasts were hanging all over the place. She put on a headscarf with black incised flowers, of the sort they wear to synagogue on Atonement Day and Rosh Hashanah. Bobka set the table with the cakes, jam, and pretzels and started waiting. We lived in the basement. Borgman raised his eyebrows as he traipsed on the corridor’s hunchbacked floor. In the entryway, there was a wooden tub with water. As soon as Borgman came in, I bombarded him with a display of all sorts of curious objects. There was an alarm clock Grandfather had made by hand, down to its last little screw. Attached to the alarm clock was a lamp; when the alarm clock counted off the half hour or the hour, the lamp light came on. I also demonstrated a little vat with blacking. The formula for the blacking was Levi-Yitzchok’s invention, and he didn’t reveal it to anybody. Later Borgman and I read a few pages from Grandfather’s manuscript. He wrote in Jewish, on yellow square sheets each the size of a geographical map. The manuscript was called A Man Without a Head. Described in it were all of Levi-Yitzchok’s neighbors from the 70 years of his life—first in Skver and Belaya Tserkov, then in Odessa. Coffin makers, cantors, Jewish drunks, women who cooked for bris ceremonies and fraudsters who performed the ritual circumcision—all of them were among Levi-Yitzchok’s heroes. They were cantankerous folks, tongue-tied, with bulbous noses, pimples on the crowns of their heads, and slanted behinds.

As we were reading, Bobka made her appearance in the brown dress. Padded on all sides with her fat, benevolent breasts, she sailed in with a samovar on the tray. I introduced them. Bobka said: “Nice to meet you,” extended her perspiring, immobile fingers and clicked both her heels. Everything was going well, exceptionally well. The Apelchots weren’t releasing Grandfather. One by one, I hauled out his treasures: grammars of all sorts of languages and 66 volumes of the Talmud. The vat of blacking, the miraculous alarm clock, and the mountain of Talmud dazzled Mark; one couldn’t have seen all of these things in any other home.

Each of us drank two glasses of tea with the strudel, and Bobka, nodding her head, disappeared. Overcome by an elation of spirit, I struck a pose and began to recite the stanzas I loved more than anything in the world. Anthony, bowing before Caesar’s corpse, addresses the people of Rome:

Friends, Romans, countrymen, lend me your ears;
I come to bury Caesar, not to praise him.
The evil that men do lives after them;
The good is oft interred with their bones;
So let it be with Caesar.

Thus Anthony begins his game. I lost my breath and pressed my arms to my chest.

Come I to speak in Caesar’s funeral.
He was my friend, faithful and just to me:
But Brutus says he was ambitious;
And Brutus is an honourable man.
He hath brought many captives home to Rome
Whose ransoms did the general coffers fill:
Did this in Caesar seem ambitious?
When that the poor have cried, Caesar hath wept:
Ambition should be made of sterner stuff:
Yet Brutus says he was ambitious;
And Brutus is an honourable man …

Before my eyes—amid the smoke of the universe—hovered the face of Brutus. It became whiter than chalk. Brooding, the people of Rome charged at me. I raised my arm—Borgman’s pliant eyes followed it—my clenched fist trembled … I raised my arm and saw in the window that Uncle Simon-Wolf was traversing the courtyard in the company of the trader Lekach. They were dragging a coat hanger made of deer antlers and a redwood trunk chest with padlocks that looked like lion heads. Bobka also saw them through the window. Forgetting all about our guest, she flew into the room and grabbed me with her shaking hands.

“O dear heart, he bought furniture again …”

Borgman, dressed in his neat school uniform, jumped up in his chair and bowed to Bobka in bewilderment.

They were noisily opening the door. The roar of jackboots and the rumble of the trunk chest resounded through the corridor. The voices of Simon-Wolf and red-headed Lekach drowned out everything. Both of them were merrily under the influence.

“Bobka,” screamed Simon-Wolf. “Try to guess how much I paid for these antlers?”

He screamed like a giant trumpet, and yet there was fragility in his voice. Drunk though he was, Simon-Wolf knew how much we hated red-headed Lekach, who incited him to all sorts of purchases and deluged us with needless, purposeless furniture.

Bobka was silent. Lekach squeaked something to Simon-Wolf. To mute his snakelike hissing, I now screamed in the words of Anthony:

But yesterday the word of Caesar might
Have stood against the world; now lies he there.
And none so poor to do him reverence.
O masters, if I were disposed to stir
Your hearts and minds to mutiny and rage,
I should do Brutus wrong, and Cassius wrong,
Who, you all know, are honourable men …

At this point we heard a thud. That was Bobka who fell, knocked off her feet by her husband. She probably made some kind of a bitter comment about the deer antlers. The daily performance began. Simon-Wolf’s copper voice was plugging up all the crevices of the universe.

“All of you here pull glue out of me,” my uncle thundered. “You pull glue out of me to stuff your dog mouths shut … Work has beat the soul out of me. I have nothing to work with, I have no hands, I have no legs … You’ve put a stone around my neck, a stone hangs on my neck …”

Cursing me and Bobka with Jewish curses, he promised us that our eyes would leak out, that still inside the maternal womb our children would start to rot and decompose, that we would be racing to bury one another and they would drag us by the hair into a pauper’s grave.

Little Borgman got up from his seat. He was pale and kept turning around. He couldn’t comprehend the twists and turns of the Jewish blasphemies, nor was he acquainted with the mat of the Russian obscenities, which Simon-Wolf wasn’t too squeamish to use. The son of the bank director mashed his little peaked cap. He kept doubling in my eyes, and I ventured to scream louder than all the evil in the world. My near-death despair and the carried-out murder of Caesar have merged into one. I was dead, and I screamed. Wheezing ascended from the very bottom of my being:

If you have tears, prepare to shed them now.
You all do know this mantle: I remember
The first time ever Caesar put it on;
’Twas on a summer’s evening, in his tent,
That day he overcame the Nervii:
Look, in this place ran Cassius’ dagger through:
See what a rent the envious Casca made:
Through this the well-beloved Brutus stabb’d;
And as he pluck’d his cursed steel away,
Mark how the blood of Caesar follow’d it,
As rushing out of doors …

Yet nothing in the world could drown out Simon-Wolf. Sitting on the floor, Bobka kept whimpering and blowing out her nose. Behind the partition, unperturbed, Lekach kept moving the chest trunk. At this point, my madcap grandfather decided to come to my rescue. He released himself from the Apelchots, crawled up to the window and started sawing on the violin, perhaps so the passersby wouldn’t be able to hear Simon-Wolf’s swearing. Turning his gaze to the window that was cut out at the ground level, Borgman retreated in horror. My poor grandfather’s blue ossified mouth made grimaces. He was clad in a bent-up top hat, a black cotton mantle with shell buttons, and ragged cuff-off boots on his elephant feet. His tobacco-stained beard hung in shreds, fluttering in the wind. Mark was making his escape. “That’s nothing,” he muttered, breaking free, “nothing at all…” His neat little uniform and peaked cap with a folded-up brim flashed across the courtyard.

My anxiety subsided after Mark’s departure. I was waiting for the evening to come. After Grandfather, having filled an entire square sheet with the Jewish hooklets (he described the Apelchots, with whom he had spent the entire day), stretched out on his cot and fell asleep, I emerged into the corridor. The floor was earthen. I moved in the darkness, barefoot, in a long and patched-up night shirt. Through the chinks in the boards, cobblestones flickered with pointy flares of light. As usual, a wooden tub of water stood in the corner. I lowered myself into it. The water cut me in half. I submerged my head, choked, popped up. From the shelf above, a cat looked at me with sleepy eyes. The second time I was able to stay longer; the water squelched around me, my moans disappearing into it. I opened my eyes, and at the bottom of the tub I saw the sail of my long night shirt and my legs pressed tight to one another. Again I ran out of strength and popped up. Beside the tub stood my grandfather in a robe. His only tooth vibrated.

“Grandson mine,” he articulated his words with contempt and clarity. “I’m going to take castor oil, so I would have something to bring to your grave …”

I screamed with abandon and threw myself into the water. Grandfather’s feeble hand pulled me out. It was then I cried for the first time since the start of the day, and the world of tears was so immense and beautiful that everything except the tears disappeared from my eyes.

I came to already in bed, wrapped in blankets. Grandfather paced the room and whistled. Fat Bobka warmed my hands on her chest.

“How he trembles, our little fool,” Bobka said. “And where does the child find the strength to tremble so? …”

Grandfather tugged on his beard, whistled and continued shuffling. Behind the wall, Simon-Wolf snored, exhaling up a torment. After fighting his fill during the day, he never woke up during the night.

–1929.


Translated from the Russian by Maxim D. Shrayer.

Maxim D. Shrayer is an author and a professor at Boston College. His recent books include A Russian Immigrant: Three Novellas and Of Politics and Pandemics. Shrayer’s new memoir, Immigrant Baggage, is forthcoming in April 2023. Follow him on Twitter @MaximDShrayer.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


The Year We Hung Hitler

The Year We Hung Hitler

YEHUDA FOGEL


A 1946 Purim celebration in the Landsberg DP camp
.

An effigy of Adolf Hitler hangs in the Landsberg DP camp, between 1946 and 1948UNITED STATES HOLOCAUST MEMORIAL MUSEUM, COURTESY OF RITA FRIEDMAN HATTEM

Purim wasn’t simple after the war, and it was even less simple during it. In his book on the diaries from the ghettos and camps, David Patterson comments on the complex place that Purim occupied in the war years:

The diarist was faced with a staggering disjuncture between the festive occasion and the days of destruction. While the disjuncture lay in the fact that in this instance, it seemed, the Jews would not be delivered from destruction, very often it was handled by suggesting a similarity between Haman and Hitler.

He includes this touching comment from Yitskhok Rudashevski, a young Jewish teenager who lived in the Vilna Ghetto, who wrote from the ghetto that:

We were in the mood for Purim, so let it be Purim. We were the ones who set the tone. We sang songs, presented a “Purim play” … We laughed our fill and went to sleep. We are waiting for the real Purim. Next year we shall eat Hitler-tashn.

Rudashevski was killed in 1943. Patterson also includes this moving entry from the Kovno Ghetto:

Today is Purim. Hitler has promised that there will be no more Purim festivities for the Jews. I do not know whether his other predictions will come true, but this one is yet to be fulfilled … none other than our little children, our Mosheles and Shlomeles, give the lie to Hitler’s prediction by celebrating Purim with all their innocence and enthusiasm

And we cannot forget the chilling sermon of the rabbi of the Warsaw Ghetto, R. Kalonymos Kalmish Shapiro, known as the Aish Kodesh, who taught on Purim in the ghetto during the war years that just as Yom Kippur “purifies by its very essence,” without any necessary teshuva or proper headspace, so too we must accept that the “very essence of Purim causes joy,” no matter our circumstance. We cannot appreciate what context birthed this thought for this Hasidic teacher.

Celebrating Purim in the Landsberg DP camp. The tombstone reads, ‘Here is buried the oppressors of the Jews, Haman ben Hamdata, Adolf Hitler … among the insects and hell shall they find rest, may their names be erased.’YAD VASHEM

This makes the celebration of Purim after the war all the more intriguing. On Purim in 1946, Hitler was hanged—again and again and again. Hitler was hanged in Buchenwald, and likely other camps, but he was also hanged with particular zeal in the one DP camp: Landsberg. In 1946, the Landsberger Lager-Cajtung reported that “Hitler hangs in many variants and in many poses: a big Hitler, a fat Hitler, a small ‘Hitler,’ with medals, and without medals. Jews hung him by his head, by his feet, or by his belly.”

In Landsberg we are left with a particularly remarkable set of images for what this Purim looked like. Consider the stunning picture of four good-natured men presiding over the grave of Hitler. The tombstone reads: Here is buried the oppressors of the Jews, Haman ben Hamdata, Adolf Hitler … among the insects and hell shall they find rest, may their names be erased.”

And in Landsberg on Purim 1946, it all culminated with a public burning of Mein Kampf. The Lansberger Lager-Cajtung exuberantly reported:

At seven o’clock in the evening, at the sports field, there took place the public symbolic burning of Hitler’s Mein Kampf. The flames, which licked at the black night sky, carried far, far, over mountains and seas, this tiding: Am Yisrael Chai! Jews live on, will live! Hitler, may his name and memory be blotted out, has lost his “kampf,” his battle, and we Jews, although we have paid dearly, have won the battle. So Haman ended, so Hitler ended, so will end all the enemies of the Jews.

When I first saw these pictures, late one night while trawling through the archives of the U.S. Holocaust Memorial Museum at my kitchen table, I was caught, but still from afar. And then I found out that Hitler had written Mein Kampf in Landsberg, while incarcerated there with Rudolf Hess in 1924. What happened in Landsberg on Purim in 1946?

The story of the Landsberg Purim is part of a broader story, of DP camps and survivors and the wreckage that exists after the end and before the beginning.

The conditions in the DP camps were negligible, as an article from December 1945 reports:

Conditions of overcrowding, under-nourishment and lack of heat at the Landsberg camp for displaced persons, brought to public attention two weeks ago with the temporary resignation of Dr. Leo Srole, camp welfare director, have been ameliorated, according to a report received today from A.C. Glassgold, camp director.

While denying that conditions at their worst could be compared with those of former Nazi slave labor camps, Glassgold did affirm that improvements are being made.

Stuck in the same places of their earlier confinement, with nowhere to go, the survivors languished. Going home wasn’t simple, with stories of postwar pogroms in the ether. Entry to Palestine was still blocked by the British, and quotas enforced by most Western countries left the refugees stateless and destinationless, waiting.

Work itself, and the notion of “productivity,” was complicated for these DPs. Glassgold notes that some “saw the need to distinguish between imposed and elected work … maintaining … that all work should be done by the residents … themselves.” Others were less willing to dive into elected work, and along with those that were physically incapable of physical work. Dr. Leo Srole remembers:

It was a time when things were very bleak. The British were hounding the ships to Palestine. It was winter, a terrible winter, and the mood in the camp was very low.

As December 1945 turned into 1946, Srole met with Boris Blum, a survivor who held the position of director of food in Landsberg. The holiday of Purim was approaching, and Blum suggested a Purim carnival in addition to the usual Megillah reading and performances. Blum told his daughter: “Srole was interested in linking … a Purim celebrating Hitler’s defeat [with] a week of work … there was the idea that work should again become the impetus of reentering life, because many people were depressed after the liberation.”

A Hitler impersonator during Purim celebrations at a DP camp, undated YAD  VASHEM

On March 15, 1946, the carnival was announced in the Landsberger Lager-Cajtung:

The week of Sunday, March 17, until Sunday, March 24, is proclaimed the week of work in Landsberg! The week will begin Sunday, March 17, with a grand Workers’ Purim Carnival. All buildings in the center should be festively decorated for this day! All residents should decorate the outer windows of their rooms. The block managers should organize the decoration of their buildings. Prizes will be awarded for the most attractive building and for the most beautifully decorated window!

Although the regular Purim accompaniments happened, with a Megillah reading, feast, song, and the rest, the tone and character of this Purim speak for themselves. The Megillah was read by a survivor wearing the striped uniform of the camp, there was a motorcycle procession, an abundance of posters depicting Hitler and other high-profile Nazis in various compromised positions, and then there were the hanging Hitlers, the burning Mein Kampfs, and Hitler’s grave. Best of all, perhaps, is the man dressed up as Hitler. This image may the most striking yet to our eyes.

The best article we have on the Landsberg Purim is from Toby Blum-Dobkin, Boris Blum’s daughter, in “The Lansberg Carnival: Purim in a Displaced Persons Center,” from an obscure, impossible-to-find book, Purim: The Face and the MaskEssays and Catalogue of an Exhibition at the Yeshiva University Museum February-June 1979. Blum-Dobkin’s article is invaluable, and offers a direct window into what this Purim meant for those who lived through it, and through that which came before. Blum-Dobkin writes:

Although imitation may be at times a form of flattery, it can also be a powerful weapon and a strong form of ridicule. By assuming the persona of Hitler, a liberated Jew can illustrate his complete power over his former opposer. The masquerader dictates and controls the actions of the character he is playing; in performing the exaggerated Nazi salute, the Jew can mock the Nazi and emphasize the transfer of power. When the liberated Jew donned the striped suit of the concentration camp, this dramatized the change of status that had taken place. He wore the striped uniform not as a slave, but as a free person, not in the Nazi death factories, but upon a speaker’s platform. Those wearing the uniform memorialized those who had died and at the same time emphasized the reversals that had come about.

What makes these pictures so singularly powerful?

Elliot Horowitz, in Reckless Rites, notes that the vengeance narrative on Purim allows the oppressed Jews to feel as if they had practiced vengeance on their hated enemies, while only acting out a benign fantasy. He utilizes James Scott’s language of the “dialectic of disguise and surveillance that pervades relations between the weak and the strong,” which manifests in a “hegemonic public conduct” as well as a “backstage discourse consisting of what cannot be spoken in the face of power.” This is true.

In a different key, the poet Dale Biron writes in his “Laughter”:

When the
face we wear
grows old and weather, torn
open by time,
colors,
tinted as dawn
like the late
winter mountains
of Sedona
ashen and crimson,
it will no longer
be possible
to distinguish
our deepest scars
from the long
sweet lines left
by laughter.

An American soldier poses next to an effigy of Hitler hanging in front of a barracks in the Buchenwald concentration camp. Graffiti on the side of a barracks reads, ‘Hitler must die for Germany to live,’ 1945.GIBSON GREEN/ALAMY

This feels to me like the kind of homogenizing poets convince themselves of, that laughter and pain and joy and hurt all flatten us equally, that all leave us more beautiful. I’d like to believe these words, but they don’t convince me. Blake warned us of this: “It is an easy thing to laugh at wrathful elements …” when the wrathful elements don’t affect us. Blake was talking about the empty joy we might feel for “the thunder storm that destroys our enemies’ house,” but I think his warning rings true here.

I can’t say why, but I know that it is this synapse between the lines left by our deepest scars and those left by laughter that makes these pictures meaningful to me. Or perhaps it’s just the simple radicalism of people finding a way to laugh, in the grim reality of 1946, that will always pull a smile out of me, no matter what happens in our own world devoid of meaningful laughter. But Rumi comes to mind, and they seem perfect words to end with, no matter how relevant they might or might not be: “What is the body? Endurance. What is love? Gratitude. What is hidden in our chests? Laughter. What else? Compassion.”


Yehuda Fogel is a writer and editor at 18Forty, a Jewish media company, and was formerly an editor at the Lehrhaus, an online forum for Jewish thought and ideas.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com