Profesor Ruth Gavizon, prawdopodobnie najwspanialszy umysł prawniczy w Izraelu, nigdy nie była sędzią Sądu Najwyższego ponieważ Prezes Sądu Najwyższego, Aharon Barak, zablokował kandydaturę profesor Gavison, bo nie podobało mu się jej stanowisko w sprawie zakresu jurysdykcji i aktywizmu sądu.
Jak rozsądna jest reforma sądownictwa w Izraelu?
Noru Tsalic
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska
W niedawnym artykule wyraziłem uznanie dla przeszłych osiągnięć Benjamina Netanjahu jako premiera państwa Izrael – chociaż nie popieram jego obecnej polityki. Napisałem również:
„Jeśli chodzi o ekstremistów ‚Religijnego Syjonizmu’, mam dla nich tylko pogardę: ich droga nie jest moją drogą, a ich syjonizm jest bardzo daleki od mojego”.
Powtarzam to tutaj, aby dać wszystkim czytelnikom równe szanse na prawidłową interpretację mojego stanowiska. Wiem, że to płonna nadzieja: pomimo szczerego ujawnienia mojego politycznego credo, ostatnio zostałem nazwany „prawicowcem” – po tym, jak w przeszłości zostałem oskarżony o bycie „przebudzonym”… Cóż, jeśli chcesz mi przykleić etykietę, to proszę bardzo. Ale tylko tak długo, jak długo nie będziesz próbował zakleić mi ust taśmą.
O jastrzębiach i gołębiach
Jestem pewien, że słyszeliście to już do znudzenia, Izrael ma nowy rząd, który BBC (i inni) nazwali „najbardziej prawicowym rządem Izraela w historii”. Warto wyjaśnić, że terminy „lewica” i „prawica” są często nadużywane w kontekście izraelskim (nawet jeśli nie są używane jako zwykłe obelgi lub oskarżenia). Izraelczycy rzadko spierają się o prawa do aborcji; czy nawet prawa LGBT. Rzadko debatujemy nad zasadnością nacjonalizacji kolei. Raczej izraelska polityka jest kształtowana przez konflikt egzystencjalny, w którym kraj jest uwięziony.
Tak więc polityczne spektrum rozciąga się od „jastrzębi” (których nie tylko BBC, ale także większość Izraelczyków luźno nazywa „prawicowymi”) do „gołębi” (powszechnie określanych jako „lewe skrzydło”). „Jastrzębie” stawiają kwestie bezpieczeństwa na pierwszym miejscu; mogą, ale nie muszą, być „prawicowymi” w prawdziwym tego słowa znaczeniu – tj. ze społecznego, ekonomicznego i kulturowego punktu widzenia. „Gołębiami” są ci, dla których priorytetem jest osiągnięcie pokoju – niezależnie od tego, czy identyfikują się również z „programem klasy robotniczej”, czy nie. I to nie jest tak, że „jastrzębie” nie chcą pokoju, a „gołębie” nie chcą bezpieczeństwa: jak Żabotyński (którego pism większość nigdy nie czytała), ci pierwsi wierzą, że pokój może tylko być produktem bezpieczeństwa – przyjdzie, gdy wróg straci wszelką nadzieję na pokonanie nas; podczas gdy ci drudzy postrzegają bezpieczeństwo jako możliwe jedynie w wyniku pokoju osiągniętego w drodze negocjacji i kompromisu. Tak więc, jak zwykle, spór dotyczy trasy, którą należy obrać, a nie ostatecznego celu podróży. Nie trzeba dodawać, że większość Izraelczyków mieści się gdzieś pośrodku, a na proporcję postaw jastrzębich do gołębich wpływają wydarzenia, co z kolei w dużej mierze determinuje ich wybory wyborcze.
Ale izraelskie spektrum polityczne jest dwuwymiarowe, z drugą osią opisującą stopień religijności i rozciąga się od bardzo praktykujących (Żydzi i muzułmanie) do kompletnych ateistów – przy czym większość Izraelczyków jest gdzieś pomiędzy.
Polityczna mapa Izraela nie powinna być sprowadzana do uproszczonej dychotomii lewica kontra prawica.
Syndrom Bibiego
Wszystko to jednak opisuje przeszłość i najprawdopodobniej przyszłość – a nie teraźniejszość: w ciągu ostatnich kilku lat ta wielowymiarowa mapa izraelskiej polityki połączyła się w zaledwie dwie frakcje: obozy anty- i pro-Netanjahu. Między nimi zbudowano wirtualny mur z cegieł, głównie dzięki ślubowaniu partii „anty”, że nie stworzą koalicji z Likudem kierowanym przez Netanjahu. Przynajmniej pozornie dlatego, że jest obecnie sądzony pod zarzutem korupcji; chociaż prawdziwe powody mogą wykraczać poza moralną prawość: Netanjahu (który był premierem dłużej niż Tony Blair!) zgromadził imponującą listę politycznych i osobistych wrogów; niektórzy (np. Avigdor Lieberman, Naftali Bennet czy Gideon Saar) wyraźnie mają do niego większy żal jako człowieka niż jako polityka – i to nie tylko z powodu rzekomej korupcji.
Połączenie upartego dążenia Netanjahu do utrzymania się u władzy i bezkompromisowego bojkotu Bibi ze strony opozycji jest tym, co obarczyło kraj kilkoma wyborami w ciągu dwóch lat i – ostatecznie – kontrowersyjnymi ministrami takimi jak Smotrich i Ben Gvir, którzy stanowią niezastąpione elementy w jedynej możliwej koalicji.
Netanjahu jest z pewnością winny umyślnego zatykania nosa przed smrodem rasizmu i ogólnego ekstremizmu emanującym z „Religijnego Syjonizmu”. Ale jest wystarczająco dużo winy, by obdzielić innych: myślę, że przywódcy partii opozycyjnych (zwłaszcza Benny Gantz i Jair Lapid) nie mieli racji, przedkładając swoje względy polityczne i/lub czystość moralną (wybierzcie sami) nad interesy kraju; powinni byli zaakceptować wyrok elektoratu, czekając na werdykt sądu. W końcu, gdy wymagały tego wyższe interesy państwa, nawet słynący ze swej uczciwości Icchak Rabin mianował ministrem człowieka, wobec którego toczyło się śledztwo w sprawie korupcji.
Koniec świata
Ale powyższe to tylko wstęp historyczny. Izrael ma rząd – prawnie ukonstytuowany, prawnie zarządzający, a zatem (czy to się komuś podoba, czy nie) prawomocny. A moim dzisiejszym tematem jest reforma sądownictwa promowana przez ten rząd; znana również (słusznie) jako „restrukturyzacja sądownictwa”, ale także często nazywana „zmianą reżimu”, „zamachem stanu” i „końcem izraelskiej demokracji”. Nie słyszałem jeszcze, żeby mówiono o tym jako o „końcu świata” – ale spodziewam się, że nastąpi to w każdej chwili.
Obecna propozycja została początkowo przedstawiona przez ministra sprawiedliwości Jariva Levina (z partii Likud) i – jak wszyscy zapewne wiecie – od razu spotkała się z ogromną falą krytyki i ostrego sprzeciwu ze strony wszystkich: od byłych generałów po dyrektorów generalnych firm, od Jeremy’ego Corbyna po amerykańskich rabinów i od Żydowskiego Ruchu Robotniczego po Goldman Sachsa.
Przy dość wybiórczym traktowaniu zarówno przez media tradycyjne, jak i społecznościowe, kilka rzeczy może być mniej znanych. Na przykład fakt, że Jariv Levin sam jest prawnikiem – na tyle szanowanym, że został wybrany na zastępcę przewodniczącego izraelskiej Izby Adwokackiej.
Być może słyszeliście oskarżenie, że reforma jest forsowana tylko jako część spisku mającego na celu powstrzymanie procesu Netanjahu i jakoś uwolnienie go od sprawiedliwej kary za jego (jeszcze nieudowodnione) zbrodnie. Zwolennicy takich teorii spiskowych zwykle nie zadają sobie trudu, by wyjaśnić, jak to miałoby działać, biorąc pod uwagę, że propozycje reform w żaden sposób nie wpływają na proces; nie wspominają też, że Levin wzywał do takich reform przez co najmniej ostatnią dekadę. W rzeczywistości na długo przed pojawieniem się zarzutów korupcyjnych przeciwko Netanjahu, było kilka prób zreformowania sądownictwa; niektóre zostały odsunięte na bok przez… samego premiera.
Ale po co w ogóle cokolwiek „reformować”? Co jest nie tak z wymiarem sprawiedliwości? W koncercie krzyków utonął prosty fakt (którego nikt poważnie nie kwestionuje), że Sąd Najwyższy Izraela jest najbardziej „aktywistyczny” w wolnym świecie. Nie oznacza to, że jego orzeczenia są błędne, ale że jego zakres działania jest niewiarygodnie szeroki: zdaniem izraelskiego Sądu Najwyższego wszystko można przedyskutować i rozstrzygnąć w sądzie.
Inne sądy najwyższe nie działają w ten sposób: na przykład Sąd Najwyższy Zjednoczonego Królestwa uznaje pewne kwestie za „niepodlegające jurysdykcji” – co ogólnie oznacza, że mają one raczej charakter polityczny lub etyczny niż prawny i dlatego powinny być rozstrzygane na arenie politycznej a nie w sądzie. Niedawne orzeczenia brytyjskiego Sądu Najwyższego zawierają – już dziś słynne – stwierdzenie:
„kontrola sądowa nie jest i nie powinna być traktowana jako polityka prowadzona innymi metodami”.
Wielu twierdziłoby, że „polityka prowadzona innymi metodami” jest właśnie tym, do czego sprowadza się „hiperaktywizm” Sądu Najwyższego Izraela. Takie obawy zgłaszali nie tylko „prawicowi” politycy, (dziennikarze i szeregowi obywatele), ale także bardzo szanowani eksperci prawni. W tym Moshe Landau, były prezes Sądu Najwyższego Izraela; Richard A. Posner, sędzia Sądu Apelacyjnego Stanów Zjednoczonych, znany wykładowca na Wydziale Prawa Uniwersytetu Chicago; prof. Daniel Friedman, były dziekan Wydziału Prawa Uniwersytetu w Tel Awiwie; prof. Yoav Dotan, były dziekan Wydziału Prawa Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie; i słynna prof. Ruth Gavison, profesor prawa na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, laureatka Nagrody Izraela. Mówię „słynna”, ponieważ prof. Gavison była nie tylko uznaną na arenie międzynarodowej i wysoce szanowaną specjalistką w dziedzinie praw człowieka, ale także politycznie była związana z bardzo „gołębią” partią Meretz.
Syndrom Deriego
Jednym z pierwszych orzeczeń Sądu Najwyższego po wyborach było nakazanie premierowi Netanjahu zwolnienie ministra spraw wewnętrznych Aryeha Deriego (lidera partii Szas) w związku z jego karalnością. Jest w tym sporo „syjonistycznej ironii”, biorąc pod uwagę, że można powiedzieć, iż cała kwestia „aktywizmu” zaczęła się od tego samego Deriego – jakieś trzydzieści lat temu! Oto nieco udramatyzowana wersja tych wydarzeń:
Jest czerwiec 1992 r. Lider Partii Pracy, Icchak Rabin, właśnie wygrał wybory, zdobywając 44 mandaty w 120-osobowym izraelskim parlamencie (Knesecie). Aby zebrać wymaganą większość parlamentarną (co najmniej 61), do lipca tworzy koalicję z bardzo „gołębią” partią Meretz i partią charedim („bogobojnymi” lub bardzo religijnymi), Szas. W kategoriach izraelskiej arytmetyki politycznej to 44 + 12 + 6, co daje Rabinowi niewielką większość 62 posłów. W ramach quid-pro-quo Rabin mianuje lidera Shas, Arie Deriego, na… ministra spraw wewnętrznych (ten facet naprawdę lubi tę pracę – cóż mogę powiedzieć?!).
Aryeh Deri in 2017 r., z ówczesnym przywódcą opozycji (i obecnym prezydentem Izraela) Icchakiem Herzogiem.
Ale niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają: Deri był w tym czasie objęty dochodzeniem w sprawie zarzutów o korupcję. Pewnego upalnego dnia w sierpniu 1993 roku prokurator generalny Josef Harisz puka do drzwi Rabina: „Icchak – zwraca się do niego w typowy izraelski sposób – musisz zwolnić Deriego”. „Naprawdę? – mówi Rabin – czy to jest prawo?” „Cóż – odpowiada Harisz – prawo mówi, że nie można mieć ministra, który został oskarżony o takie przestępstwa”. „Ok – mówi Rabin, oddychając z ulgą. – Ale nie został jeszcze postawiony w stan oskarżenia, toczy się w jego sprawie śledztwo. Nie ma obaw, kiedy zostanie postawiony w stan oskarżenia, zwolnię go”. „Nie – upiera się Harisz – poinformowano nas, że z pewnością zostanie postawiony w stan oskarżenia. Więc w tym momencie myślę, że musisz go natychmiast zwolnić. Pozostawienie go jako ministra byłoby sprzeczne z zasadami prawa i rządu”. „Słuchaj – błaga Rabin – jeśli go zwolnię, stracę większość parlamentarną. Rząd upadnie. I powiem ci coś” (zniża głos) „jesteśmy zaangażowani w te tajne negocjacje z OWP w Oslo… To świetna okazja. Naprawdę nie chcę, żeby rząd teraz upadł…”
Rabinowi to nie pomogło: ktoś złożył skargę do Sądu Najwyższego. Panel 5 sędziów orzekł, że musi natychmiast zwolnić Deriego. Podstawy tej decyzji stanowią interesującą lekturę: Sąd zgodził się, że zgodnie z literą prawa Deri może pozostać na stanowisku do czasu postawienia zarzutów. Ale biorąc pod uwagę, że akt oskarżenia był raczej pewnikiem niż ewentualnością, sędziowie orzekli, że byłoby „wyjątkowo nierozsądne”, gdyby Rabin czekał, aż to się stanie.
Rabin nie próbował wykorzystać procesu pokojowego z Oslo, by skłonić Sąd do zgody na dalsze trwanie rządu. Ale nawet gdyby próbował, jest bardzo mało prawdopodobne, że orzeczenie byłoby inne. Sędziowie (zwłaszcza sędziowie Sądu Najwyższego) zamieszkują wieżę z kości słoniowej nieskażoną odpowiedzialnością. Nie do nich należy odpowiedzialność za zaprowadzanie pokoju lub zapewnianie ludziom lepszego życia.
We wrześniu Deri złożył rezygnację ze stanowiska ministerialnego – wyprowadzając Szas z koalicji. Również we wrześniu podpisano Porozumienia z Oslo. Ponieważ trwały negocjacje z OWP w sprawie praktycznego wdrożenia i dalszego rozszerzania porozumień, rząd Rabina stał się rządem mniejszościowym, polegającym dla przetrwania na zewnętrznym wsparciu antysyjonistycznych, wspierających OWP partii arabskich. Cytując Haviva Rettiga Gura, prawdopodobnie najlepszego izraelskiego dziennikarza politycznego:
„To był moment, który rzucił cień na cały proces pokojowy, przynajmniej w świadomości prawicy. Wysoce symboliczna żydowska większość dla Oslo została utracona wraz z odejściem partii Szas”.
Ale wróćmy do prokuratora generalnego Josefa Harisza i zbadajmy jego rolę w tym zamieszaniu. W Wielkiej Brytanii prokurator generalny jest stanowiskiem quasi-ministerialnym: jak każdy minister jest on mianowany przez premiera, może zostać zwolniony w dowolnym momencie przez premiera – krótko mówiąc, służy premierowi. Inaczej jest w Izraelu, gdzie prokuratorzy generalni są całkowicie niezależni; nie tylko nie muszą robić tego, co każe im premier – na ogół jest odwrotnie. W 1993 roku Rabin powiedział Hariszowi, że postanowił zatrzymać Deriego na stanowisku ministra, dopóki nie zostanie faktycznie postawiony w stan oskarżenia. Zwrócił się do Prokuratora Generalnego o obronę tego stanowiska w sądzie. „Nie ma mowy! — powiedział Harisz. – Musisz natychmiast zwolnić Deriego i to właśnie powiem sądowi”. „Dobrze – powiedział nieco zirytowany Rabin. – Wezmę innego prawnika do obrony mojej sprawy”. Jednak Sąd Najwyższy orzekł, że Rabin nie ma prawa do innego prawnika: rząd Izraela może być reprezentowany jedynie przez Prokuratora Generalnego Izraela. Jeden z sędziów, którzy wydali to orzeczenie (Aharon Barak – słynny „wojowniczy” sędzia) argumentował, że nie chodzi o to, dlaczego stanowiska rządu nie broniono w sądzie; wyjaśnił raczej, że lepszym pytaniem jest, jak rząd śmie zajmować stanowisko sprzeczne z opinią Prokuratora Generalnego? (Orzeczenie to jest już dobrze ugruntowanym precedensem: poglądy premiera lub ministrów Izraela nie są bronione w sądzie, chyba że prokurator generalny zgadza się z nimi).
Druga rewolucja
Orzeczenie z 1993 roku było jednym z pierwszych zastrzyków tego, co sam Aharon Barak nazwał „rewolucją konstytucyjną”. Wkrótce wyniesiony na stanowisko Prezesa Sądu Najwyższego Aharon Barak oświadczył :
„Nie ma dziedzin życia, które są poza prawem”.
A z drugiej strony:
„Gdzie nie ma sędziego, nie ma prawa”.
Z powyższej filozofii wyrosła nowa, ultrainterwencjonistyczna doktryna sądownicza. Nie nazwałbym tego „zamachem stanu”; ale zdecydowanie był to nowy reżim konstytucyjny – nigdy wcześniej nie wypróbowany w Izraelu i nigdy nie stosowany – z wyjątkiem Izraela.
W przeciwieństwie do polityków, sędziowie nie są zobowiązani do deklarowania (nie mówiąc już o obronie) swojej polityki w przemówieniach parlamentarnych lub w wywiadach telewizyjnych. Ich intencje są wyjaśnione w grubych traktatach – których większość ludzi nigdy nie czyta. Tak więc, kiedy Izrael przeszedł tę sądowniczą refor… err… „rewolucję konstytucyjną”, nie było masowych demonstracji; żadnych żarliwych protestów; a już na pewno żadnych międzynarodowych interwencji „w dobrych intencjach”.
Ale to nie znaczy, że wszyscy się zgodzili. Wśród pierwszych, którzy zauważyli i zaniepokoili się nowym reżimem, była prof. Ruth Gavison. Zdeklarowana członkini lewicy i zagorzała obrończyni praw człowieka, nie byłaby przyjaciółką Jariva Levina – nie mówiąc już o Smotriczu czy Ben Gvirze. Ale ze względów prawnych – jak z szacunkiem tłumaczyła w serii artykułów – głęboko nie zgadzała się ze stanowiskiem Sądu Najwyższego. Zgodnie z zasadami kontradyktoryjności i rzetelności procesów regulujących procedury prawne, sąd musi wysłuchać obu stron sporu; stwierdziła zatem, że nie pozwalanie rządowi na obronę swojej sprawy było fundamentalną wadą. Ponadto prof. Gavison argumentowała, że Sąd Najwyższy powinien ograniczyć swoje interwencje do kwestii prawnych; niepokoiła się, że zbytnie zaplątanie się w kwestie polityczne podważy jego prestiż i podważy zaufanie ludzi. Jej ostrzeżenie miało okazać się prorocze: w ciągu ostatnich dwóch dekad, gdy nowy interwencjonizm Sądu Najwyższego stawał się coraz bardziej widoczny, odsetek Izraelczyków deklarujących zaufanie do Sądu Najwyższego stale spadał. Obecnie tylko około 40% Izraelczyków wyraża zaufanie do tej instytucji.
Z powodu swojej krytyki (jakkolwiek uprzejmie wyrażonej), Ruth Gavison stała się największym prawniczym umysłem Izraela, który nigdy nie zasiadał w Sądzie Najwyższym kraju. Kiedy jej nazwisko zostało zgłoszone do nominacji, prezes Sądu Najwyższego Aharon Barak zablokował jej kandydaturę. I nie ukrywał, dlaczego to robi: wyjaśnił to w wystąpieniu publicznym
„ [Jej] program nie pasuje i nie jest odpowiedni dla Sądu Najwyższego”.
„Niech sądzą lud przez cały czas…”
Ale jak jeden człowiek (nawet Prezes Sądu Najwyższego) może zablokować czyjąś kandydaturę? Cóż, w Izraelu może: skład Komisji Selekcyjnej Sędziów prawie gwarantuje, że Prezes Sądu Najwyższego może zawetować każdego, kto mu się nie podoba i sprawia, że jest prawdopodobne, że mógłby zebrać większość 6 na 3 w 9-osobowej komisji. Właśnie dlatego poprzedni rząd (Lapida) podniósł większość potrzebną do powołania sędziego Sądu Najwyższego do siedmiu.
Zmiana składu Komisji Selekcyjnej Sędziów jest jednym z punktów programu reformy sądownictwa obecnego rządu. Proponowany nowy skład potencjalnie (tj. jeśli wszyscy zagłosują zgodnie z oczekiwaniami) dałby rządzącej koalicji większość 5 do 4.
Ale w jaki sposób powoływani są sędziowie SN w innych demokracjach? Cóż, nie ma jednego wzorca – dokładne procedury różnią się w zależności od kraju. Jednak nawet pobieżny rzut oka powinien przekonać każdego, że w zdecydowanej większości przypadków dominującą rolę w powoływaniu sędziów sądu najwyższego odgrywa władza wykonawcza (rząd lub jego część), władza ustawodawcza (parlament narodowy lub jego część) lub połączenie tych dwóch. W Stanach Zjednoczonych sędziowie sądu najwyższego są mianowani przez prezydenta (władzę wykonawczą) i zatwierdzani przez Senat (władzę ustawodawczą). W Kanadzie i Australii sędziów sądu najwyższego powołuje premier (władza wykonawcza), a różne organy i osobistości mają wpływ doradczy. W Belgii i Holandii są oni wybierani przez gabinet (władzę wykonawczą) z listy przedstawionej przez parlament (władzę ustawodawczą). W Danii, Szwecji i Norwegii sędziowie sądu najwyższego są powoływani przez rząd (władza wykonawcza) po otrzymaniu niewiążących zaleceń od komitetu doradczego, który sam jest mianowany przez rząd. Sami widzicie…
Królestwo za konstytucję
Ludzkość stopniowo rozwinęła demokratyczną strukturę, która – jak każdy stabilny stołek – stoi na trzech nogach (lub trzech oddzielnych władzach): władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Czyli: parlament, rząd i sądy. Istnienie trzech ośrodków władzy ma na celu między innymi zapewnienie kontroli (w szczególności) władzy wykonawczej. Ważne jest odpowiednie skalibrowanie tych mechanizmów kontrolnych – by zapewnić, że są wystarczająco silne, aby zapobiegać nadużyciom, a jednocześnie wystarczająco elastyczne, aby uniknąć impasu i umożliwić rządowi kierowanie społeczeństwem. Często używane wyrażenie „kontrola i równowaga” wskazuje na fakt, że proces ten jest zarówno delikatny, jak i dynamiczny. System działa według zestawu zasad określonych w Konstytucji państwa.
Ale czy wszystkie demokracje mają konstytucję? A co z Wielką Brytanią? Czy istnieje konstytucja Wielkiej Brytanii? Tak, według oficjalnej strony internetowej Parlamentu, Wielka Brytania z całą pewnością ma Konstytucję. Parlamentarne centrum informacyjne wyjaśnia dalej:
„Ludzie często mówią, że Wielka Brytania ma „niepisaną konstytucję”, ale nie jest to do końca prawdą. Może nie istnieć w jednym tekście, jak w USA czy Niemczech, ale duża jej część jest spisana, w dużej mierze w ustawach uchwalanych przez parlament – zwanych ustawami statutowymi.
Dlatego brytyjska konstytucja jest często opisywana jako „częściowo napisana i całkowicie nieskodyfikowana”. (Nieskodyfikowana oznacza, że Wielka Brytania nie ma jednej spisanej konstytucji.)”
Również Szwecja nie posiada dokumentu zatytułowanego „Konstytucja”. Ale znowu, oficjalna strona internetowa parlamentu tego kraju (Riksdagu) stwierdza, że:
„Szwedzka konstytucja składa się z czterech podstawowych ustaw: Aktu Rządu, Aktu Sukcesji, Ustawy o Wolności Prasy i Ustawy Zasadniczej o Wolności Wypowiedzi. Oprócz ustaw podstawowych Szwecja posiada ustawę o Riksdagu. Ma to wyjątkowy status pomiędzy prawem konstytucyjnym a prawem powszechnym”.
Ale tutaj jest bardziej interesujące pytanie: czy Izrael ma konstytucję? W końcu Izrael jest inny, prawda?
Mimo to oficjalna strona internetowa Knesetu mówi, że kraj ma konstytucję:
„Żydowskie i demokratyczne wartości Izraela są zakorzenione w istniejących dokumentach konstytucyjnych”.
Dalej wymienia te „dokumenty konstytucyjne”: Deklarację Niepodległości i tzw. Ustawy Zasadnicze (których jest obecnie 13). W statucie jest nawet zapchajdziura:
„Jeżeli sąd, stojąc przed pytaniem prawnym wymagającym decyzji, nie znajdzie na nie odpowiedzi w ustawie, orzecznictwie lub przez analogię, rozstrzygnie to w świetle zasad wolności, sprawiedliwości, słuszności i pokoju dziedzictwa Izraela”.
(Dla czytelników nieprzyzwyczajonych do kaprysów izraelskich stron internetowych wyrażenie „dziedzictwo Izraela” jest niezgrabnym tłumaczeniem hebrajskiego מורשת ישראל (lepszym tłumaczeniem jest „tradycja żydowska” – czyli Tora, Prorocy, Talmud itp.)
Niektórzy mogą zauważyć, że w Izraelu (w przeciwieństwie do Szwecji) wiele Ustaw Zasadniczych można zmienić w dowolnym momencie zwykłą większością parlamentarną. Ale to też nie jest wyjątkowe: parlament Wielkiej Brytanii ma podobne uprawnienia.
Przegląd sądowy
Więc teraz wiemy, że – chwała Bogu – Wielka Brytania ma Konstytucję, podobnie jak Izrael. Ale co mówi ta Konstytucja? Na przykład: czy sądownictwo (sądy) mogą zmieniać decyzje władzy ustawodawczej (parlamentu)?
Nie w Wielkiej Brytanii:
„Suwerenność parlamentu jest zasadą brytyjskiej konstytucji. Czyni Parlament najwyższą władzą ustawodawczą w Wielkiej Brytanii, która może tworzyć lub uchylać dowolne prawo. Ogólnie rzecz biorąc, sądy nie mogą uchylać ustawodawstwa, a żaden parlament nie może uchwalać praw, których przyszłe parlamenty nie mogą zmienić. Suwerenność parlamentarna jest najważniejszą częścią brytyjskiej konstytucji”.
Ani w Holandii:
„Konstytucyjność ustaw parlamentu i traktatów nie podlega kontroli sądowej”.
W USA jest dokładnie na odwrót.
„Złożona rola Sądu Najwyższego w tym systemie wynika z jego kompetencji do unieważniania ustaw lub aktów wykonawczych, które w przemyślanym wyroku Sądu są sprzeczne z Konstytucją”.
Powyższy fragment opisuje uprawnienia Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych do obalenia nie tylko ustawodawstwa, ale także „działań wykonawczych”, takich jak dekrety prezydenckie. Ale ustanawia również podstawy, na których Sąd może opierać takie decyzje. Bez względu na to, jak bardzo sobie tego życzą, Sędziowie SN nie mogą powiedzieć: „Prezydencie Trump, niniejszym obalamy twój dekret, bo jest naprawdę, naprawdę głupi!” Nie, mogą wydać taką decyzję tylko wtedy, gdy wykażą, że ustawa lub czynność wykonawcza narusza Konstytucję, że jest „niekonstytucyjna”.
Należy również zauważyć, że chociaż Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych może obalić ustawy naruszające Konstytucję, nie może jednak unieważnić ani zmienić samej Konstytucji. To wykracza poza jego kompetencje.
Powróćmy do Wielkiej Brytanii: chociaż Sąd Najwyższy Wielkiej Brytanii nie może unieważniać ustaw uchwalonych przez parlament, może (i robi to) unieważniać decyzje rządowe.
W 2019 roku Wielka Brytania była rozdarta z powodu Brexitu. Zdesperowany, by zakończyć impas, ówczesny premier Boris Johnson zdecydował się zastosować dziwną procedurę i „odroczyć” (zawiesić) parlament. Jego decyzję unieważnił jednak Sąd Najwyższy. Ale jakie były podstawy tej decyzji? Trybunał nie wyraził opinii, że decyzja pana Johnsona była sama w sobie niedemokratyczna, nieetyczna, nierozsądna lub szkodliwa. Nie, sędziowie uznali, że decyzja była sprzeczna z obowiązującym prawem – była „niezgodna z prawem”. Sędziowie mają prawo interpretować prawo, a nie zastępować swoimi opiniami lub osądami moralnymi opinie władzy wykonawczej.
Mimo to niektórzy (i wciąż mówię o Wielkiej Brytanii, a nie o Izraelu!) skrytykowali decyzję Sądu:
„Ministrowie argumentowali, że najwyższy sąd w Wielkiej Brytanii zasadniczo angażuje się w sprawy polityczne”.
W 2019 roku brytyjski prokurator generalny Geoffrey Cox oskarżył Sąd Najwyższy kraju o uzurpowanie sobie prerogatyw wybranego parlamentu.
Prokurator generalny Geoffrey Cox oskarżył Sąd o przekroczenie granicy, wtargnięcie na arenę polityczną i
„uzurpowanie kluczowych decyzji parlamentarnych”.
Podkreślam jeszcze raz, to był Prokurator Generalny Zjednoczonego Królestwa; nie zaś Izraela. Izrael jest inny…
BBC oświadczyła:
„Manifest konserwatystów obiecał dokonać przeglądu relacji między władzą wykonawczą, parlamentem i sądami, w tym sprawdzić, czy proces kontroli sądowej, w ramach której ludzie kwestionują decyzje rządu w sądzie, nie jest wykorzystywany do celów politycznych”.
Zatem zupełnie inaczej niż program nowego rządu izraelskiego!
Izrael jest inny
Ale nie zapominajmy, że Izrael jest inny. Organizacja o nazwie Israel Religious Action Center (założona przez Israel Movement for Progressive Judaism) ostrzega przed tym
„Izraelska demokracja jest krucha”.
I pisze, że
„nowy rząd […] zaproponował projekty ustaw, które radykalnie osłabią Sąd Najwyższy, a tym samym spowodują radykalną, bezprecedensową i niebezpieczną zmianę w izraelskim systemie rządów”.
Niektórzy mogą uznać to ostrzeżenie za nieco przesadzone. W końcu, jeśli „proponowane ustawy” zostaną uchwalone w obecnym kształcie (co jest mało prawdopodobne, jak wyjaśnię nieco później), izraelski Sąd Najwyższy nadal zachowa uprawnienia, które są większe w stosunku do sądu najwyższego w Wielkiej Brytanii – choć nie tak rozległe jak te jego amerykańskiego odpowiednika.
Ale – znowu – Izrael jest inny. W jaki sposób?
Uczone wyjaśnienie otrzymujemy od prof. Amichaia Cohena z Ono Academic College.
Po pierwsze, prof. Cohen mówi o
„władzy ustawodawczej i wykonawczej w izraelskiej demokracji. W dużej mierze izraelska kultura polityczna połączyła potęgę tych dwóch gałęzi. Fakt, że szefowie frakcji Knesetu, którzy tworzą koalicję, są również wyższymi członkami rządu, oznacza, że decyzje rządu kierują znaczną częścią działań Knesetu”.
Słyszę, co mówi prof. Cohen. Po prostu nie rozumiem, jak sytuacja, którą opisuje, różni Izrael od – powiedzmy – Wielkiej Brytanii. Lider partii torysów pełni obecnie funkcję premiera – czyli jest pod każdym względem „głównym członkiem rządu”. Kiedy Wielka Brytania miała rząd koalicyjny, szefowie obu partii pełnili funkcję „głównych członków rządu”. A w Wielkiej Brytanii – nawet bardziej niż w Izraelu – rząd kieruje działaniami parlamentu. W rzeczywistości rząd Jego Królewskiej Mości ma prerogatywy ustalania porządku obrad Parlamentu. Ten model można znaleźć w wielu innych demokracjach.
To prawda, nie jest to jedyny model. Na przykład Stany Zjednoczone mają obecnie demokratyczną administrację i Senat z większością demokratyczną, podczas gdy Izba Reprezentantów ma większość republikańską. Ale to nie jest reguła: nierzadko zdarza się, że ta sama partia wygrywa wybory prezydenckie, a także ma większość w obu izbach parlamentarnych. Ponadto w USA wiceprezydent (stanowisko wykonawcze) przewodniczy obradom Senatu i jest uprawniony do oddania decydującego głosu w przypadku remisu. Zastanawiam się, co powiedziałby prof. Cohen, gdyby izraelski wicepremier otrzymał taką samą, bardzo ważną władzę?
Jeśli izraelska egzekutywa ma tak wielką władzę, to jak prof. Cohen wyjaśnia, że Kneset tak często przegłosowuje upadek rządu przed końcem jego kadencji – co jest prawie niemożliwe w USA i bardzo trudne w Wielkiej Brytanii?
Ale to nie jedyny argument prof. Cohena. Przyznając, że izraelski Sąd Najwyższy ma obecnie uprawnienia niespotykane nigdzie indziej, uzasadnia to, wyjaśniając, że inne demokracje mają jeden lub więcej „innych mechanizmów kontroli i równowagi” oprócz krajowego trybunału konstytucyjnego. Niektóre mogą na przykład mieć dwuizbowy parlament; inne – prezydenta z władzą wykonawczą; rząd federalny; wybory regionalne; lub mogą poddać się władzy sądu ponadnarodowego, takiego jak Europejski Trybunał Praw Człowieka. Z kolei Izrael – twierdzi prof. Cohen – ma tylko jeden zestaw hamulców: Sąd Najwyższy. Stąd niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą jego osłabienie.
Obserwacje prof. Cohena są oczywiście słuszne – różne demokracje działają na różne sposoby. Ale trudno zrozumieć, dlaczego dwuizbowy parlament zmienia równanie. Jak widzieliśmy, obie izby mogą (i często są) zdominowane przez partię rządzącą.
I w jaki dokładnie sposób prezydent z uprawnieniami wykonawczymi kontroluje i równoważy władzę władzy wykonawczej? On/ona jest władzą wykonawczą!
W Wielkiej Brytanii są wybory regionalne i rząd federalny. Ale w jaki sposób zapewnia to dodatkową „kontrolę i równowagę”? W 2016 roku Szkocja głosowała za pozostaniem; szkocki rząd i parlament były zdecydowanie przeciwne Brexitowi. Ale czy to powstrzymało władzę Westminsteru przed zrealizowaniem Brexitu?
Oczywiście, jeśli kraj demokratyczny podporządkuje się orzeczeniom trybunału międzynarodowego, faktycznie oznacza to dodatkową kontrolę i równowagę (przynajmniej w odniesieniu do niektórych kwestii, ponieważ sądy te nie angażują się w każdą sprawę). Jednak nie wszystkie demokracje poddają się takim sądom; a kilka, które się poddają (przynajmniej w teorii), ma raczej „demokratyczne” kwalifikacje w kratkę; patrz na przykład Turcja czy Rosja przed inwazją na Ukrainę. Węgry i Polska pozostają stowarzyszone z Europejskim Trybunałem Praw Człowieka – który nie sprawdził uprawnień tych rządów do wdrażania reform sądownictwa…
Jeden problem z artykułem prof. Cohena polega na tym, że jest on tak świeży: opublikowany 23 stycznia 2023 r., po tym, jak nowy rząd Izraela opublikował swoje propozycje reform. Przypomina to trochę postracjonalizację z góry ustalonego sprzeciwu wobec tych reform; próba poszukiwania różnic, a nie ustalania, czy różnice istnieją – i ich istotności.
Mniej należycie uargumentowany – ale być może bardziej uczciwy – pogląd otrzymujemy z artykułu napisanego przez prof. Alona Tala, który jest profesorem politologii na Uniwersytecie w Tel Awiwie. Nosi tytuł „Notatka do Rothmana: Izrael to nie Nowa Zelandia” i, jak sugeruje tytuł, jest raczej retoryką niż nauką – opiera się (podejrzewam) znacznie bardziej na opiniach politycznych prof. Tala jako byłego członka Knesetu, niż na jego ekspertyzie badawczej. Prof. Tal przyznaje, że podobnie jak w Wielkiej Brytanii
„Sądy nowozelandzkie nigdy nie były upoważnione do przeprowadzania kontroli sądowej dotyczącej konstytucyjności ustaw parlamentu”.
Dlaczego więc Izrael różni się od Nowej Zelandii? Prof. Tal w dużej mierze powtarza te same punkty, które zostały opisane wcześniej. Ale to przed dodaniem własnego „oryginalnego” wkładu.
„Wierzę, że różnice [między Izraelem a Nową Zelandią] sięgają jeszcze głębiej, odzwierciedlając fundamentalne różnice kulturowe”.
Jakie więc są to „różnice kulturowe”? Prof. Tal (który spędził trochę czasu w Nowej Zelandii) rozwodzi się lirycznie:
„Zawsze lubiłem myśleć, że stosunkowo łagodna i pomysłowa kultura polityczna Nowej Zelandii odzwierciedla wyjątkowe warunki ekologiczne tego kraju. Każdego, kto odwiedza Nową Zelandię, od razu uderza „ekologiczna naiwność” ptaków, które radośnie podlatują do ludzi, aby przyjrzeć się im z bliska. To dziwne zachowanie tłumaczy się historycznym brakiem naturalnych drapieżników. Od niepamiętnych czasów na odległej wyspie po prostu nie było rodzimych ssaków. Wewnętrzny system polityczny Nowej Zelandii również ewoluował w świecie bez drapieżników politycznych i wrogów narodowych. Przejawia się to w zdecydowanej obywatelskiej i opartej na konsensusie kulturze politycznej”.
To wzruszający obraz, naprawdę. Szkoda, że opiera się na bardzo nieakademickim myśleniu życzeniowym. To prawda, że z powodu izolacji geograficznej w Nowej Zelandii występuje bardzo niewiele rodzimych ssaków. Ale są ptaki drapieżne, które nie wykazują zbytniej „ekologicznej naiwności”, jeśli chodzi o zdobywanie pożywienia. I z pewnością istnieje gatunek bardzo niebezpiecznych ssaków: taki, który czasami określa się łacińską nazwą Homo sapiens! To drapieżne sapiensy polowały na większość rodzimych dużych ptaków na wyspach, aż do ich całkowitego wyginięcia. Nadal można znaleźć tylko kości ptaków moa (właściwie 9 różnych gatunków), rozsianych po całej wyspie. Chyba wykazały trochę za dużo „ekologicznej naiwności”! Maorysi – lokalni Homo sapiens – często brali udział w wojnach plemiennych, zanim sami zostali ujarzmieni, częściowo wysiedleni i częściowo wytępieni przez europejskich najeźdźców sapiens. To tyle, jeśli chodzi o „historyczny brak naturalnych drapieżników”, który objawia się „w zdecydowanej obywatelskiej i opartej na konsensusie kulturze politycznej”. Jedna z partii składających się na „łagodną i pomysłową” kulturę polityczną tego kraju nazywa siebie „New Zealand First”. Silnie nacjonalistyczny i populistyczny „New Zealand First” sprzeciwia się imigracji i „specjalnemu traktowaniu” rdzennej ludności Maorysów…
Wydaje się, że wszystko to umknęło umiejętnościom badawczym prof. Tala. W artykule wychwala „względną homogeniczność społeczną” Nowej Zelandii i „wszechobecną anglosaską uprzejmość”. Co za głupiec ze mnie – myślałem, że różnorodność to dobra rzecz, podczas gdy przez cały czas chodziło o „względną homogeniczność społeczną”, o którą powinniśmy zabiegać!
W każdym razie wydaje mi się, że krajowa Komisja Praw Człowieka nie przeczytała przełomowych badań prof. Tala. Ponieważ raport z 2021 r. nie wspomina o terminach „naukowych”, takich jak „wszechobecna anglosaska uprzejmość” ; zawiera natomiast następującą konkluzję:
„Rasizm jest powszechny w Aotearoa Nowej Zelandii: Doświadczenia uczestników związane z rasizmem obejmowały rasizm instytucjonalny, zapośredniczony osobiście i zinternalizowany na wszystkich poziomach: zaangażowanie obywatelskie i zarządzanie, zdrowie, mieszkalnictwo, zatrudnienie, społeczeństwo i powiązania społeczne, edukacja i wymiar sprawiedliwości . Ustalenia podkreśliły, że ciągły wpływ historycznego i współczesnego rasizmu na Maorysów pozostał osadzony w systemach i instytucjach kolonialnych […] Wpływ rasizmu jest rozległy i obejmuje wszystkie aspekty dobrostanu…”
Notatka do Rothmana prof. Tala jest symptomatyczna dla pewnego stanu umysłu, który mogę opisać jedynie jako formę zinternalizowanego rasizmu: mentalność, która ma tendencję do postrzegania Izraelczyków jako niecywilizowanych, nieokrzesanych, nieoświeconych i ogólnie gorszych – w szczególności od „Europejczyków” lub „Anglosasów”. Cóż, powiedziałbym, że mówi nam to więcej o prof. Talu niż o Izraelczykach czy Nowozelandczykach…
Demokracja – co to takiego?
Zanim pogrzebiemy izraelską demokrację – może poświęcimy chwilę na zrozumienie natury tej bestii?
Słownik Merriam-Webster definiuje ten termin jako
„rządy ludu; zwłaszcza: rządy większości”
Oczywiście nigdzie lud nie rządzi bezpośrednio; rządzą poprzez swoich przedstawicieli, którzy są wybierani w wolnych i uczciwych wyborach. Można zatem zrozumieć, dlaczego w systemie brytyjskim Parlament rządzi niepodzielnie. Partia (lub partie) mająca większość w parlamencie tworzy(ą) rząd – egzekutywę, która „rządzi”.
Ale oczywiście ta definicja słownikowa jest niekompletna.
Zdefiniowałbym demokrację następująco:
„Demokracja to system rządów dążący do zrównoważenia woli większości z uzasadnionymi interesami mniejszości”.
Jeśli ktoś zgadza się z tą definicją, to wynika z tego, że żadna demokracja nie jest doskonała, bo kto wie, jak wygląda idealna równowaga? Demokracja – jak każdy aspekt życia – jest chaotyczna. Ale szczera i nieustanna próba utrzymania tej równowagi jest tym, co odróżnia demokrację od tyranii.
Kontrola i równowaga
Pamiętając o tej definicji, twierdzę, że Izrael ma silną kontrolę i równowagę – silniejszą niż wiele innych demokracji.
Niektóre z tych mechanizmów kontroli i równowagi wynikają z reprezentacji proporcjonalnej: w Izraelu każda partia (o ile uzyska co najmniej 3,25% głosów) ma przydzieloną liczbę miejsc w Knesecie proporcjonalnie do procentu otrzymanych głosów. Tak więc partia, która otrzymała 10% głosów, powinna mieć 12 miejsc w 120-osobowym Knesecie. Ponieważ partie często reprezentują interesy mniejszości (etnicznych, religijnych lub po prostu mniejszości opinii), system ten daje tym mniejszościom głos i często silny wpływ polityczny.
Porównaj izraelskie wybory proporcjonalne z brytyjskim systemem opartym na jednomandatowych okręgach wyborczych. W ostatnich wyborach parlamentarnych w Wielkiej Brytanii (2019) około 12% oddanych głosów przypadło Liberalnym Demokratom. W systemie proporcjonalnym Liberalni Demokraci zdobyliby nie mniej niż 75 mandatów w Izbie Gmin. Cała mapa brytyjskiej polityki byłaby inna; najprawdopodobniej Brexit by się nie wydarzył. Ale dzięki systemowi jednomandatowych okręgów Liberalni Demokraci zdobyli tylko 11 mandatów – niewielką i w dużej mierze bezsilną mniejszość w 650-osobowej Izbie Gmin. System brytyjski faworyzuje duże partie głównego nurtu; w praktyce jest to system dwupartyjny. System proporcjonalny faworyzuje mniejsze partie; wiele głosów i opinii.
System proporcjonalny oznacza, że każdy izraelski rząd opiera się na koalicji partii. To „wymusza” pewien pluralizm opinii, ideologii i światopoglądów: na przykład „zmusza” ludzi religijnych i świeckich do wspólnego siedzenia i godzenia się – inaczej nie utrzymają się u władzy.
W koalicjach małe frakcje często zyskują rolę „języczków u wagi”. Daje to mniejszościom nieproporcjonalną władzę. Może to być frustrujące – ale działa również jako wbudowana obrona przed tyranią większości. Czy jesteście oburzeni, że ktoś taki jak Ben Gvir jest „języczkiem u wagi” w obecnej koalicji? Dobrze, ale czy wydzieraliście się też wniebogłosy, kiedy Mansour Abbas został obsadzony w tej samej roli po poprzednich wyborach? Ten ostatni jest liderem jeszcze mniejszej partii (zaledwie 4 członków Knesetu). I to jest partia islamistyczna: pod względem homofobii i mizoginii Mansour Abbas jest chyba gorszy niż Ben Gvir.
Koalicje są z natury niestabilne: w rządzie i między frakcjami parlamentarnymi są nieustanne konflikty. Koncesje i kompromisy to jedyne środki utrzymania rządu. A kiedy pojawiają się ważne kwestie i kompromis staje się zbyt trudny – rząd upada, a sprawy wracają do ludzi. Izrael ma więcej wyborów niż większość innych demokracji; i to nie tylko przez ostatnich kilku lat – zawsze tak było: w latach 1980-2010 Izraelczycy głosowali w 10 wyborach; Brytyjczycy tylko w 7.
Co więcej, Izrael ma bardzo aktywną politycznie ludność i bardzo zaangażowany elektorat. W latach 1980-2010 średnia frekwencja w Izraelu wynosiła 72%; brytyjska tylko 68%. Nawet porównanie ostatnich 5 wyborów daje Izraelowi przewagę: mimo wezwań do głosowania co kilka miesięcy średnio 70% dorosłych Izraelczyków wzięło udział w głosowaniu; w Wielkiej Brytanii ta średnia wynosiła 66%.
Połączenie częstszych wyborów i bardziej zaangażowanego elektoratu skutkuje większą odpowiedzialnością klasy politycznej. Czasami zapominamy, że to elektorat stanowi ostateczną kontrolę władzy wykonawczej. To elektorat, a nie Sąd Najwyższy, wyznacza ostateczne granice władzy: to wyborcy odsyłają rząd do domu i powołują nowy.
W Izraelu opozycja (nawet niewielka frakcja) może wymusić wotum nieufności, co może doprowadzić do obalenia rządu. W Wielkiej Brytanii tylko lider opozycji może żądać takiego głosowania; i choć zgodnie z tradycją rząd przyjmuje to wyzwanie – zgodnie z prawem nie musi.
W Wielkiej Brytanii (oraz w Stanach Zjednoczonych i innych demokracjach) zmiana rządu – raz wybranego – jest prawie niemożliwa. Inaczej jest w Izraelu, gdzie ludzie częściej mają coś do powiedzenia.
Izrael ma Kontrolera Państwowego z niezwykle szerokimi uprawnieniami dochodzeniowymi. Posiada znaczne zasoby, które są poza kontrolą rządu. Kontroler Państwowy zatrudnia setki ludzi (prawników, księgowych, geodetów itp.), których jedynym zadaniem jest badanie i znajdowanie wad w sposobie sprawowania władzy.
Izrael ma jedne z najostrzejszych i najsurowszych organów ścigania na świecie. Spójrz na listę wpływowych ludzi, którzy zostali zbadani, osądzeni i skazani:
-
- 1 x Prezydent Izraela
-
- 1 x premier Izraela (+ 1 oskarżony)
-
- 11 x ministrów
-
- 2 x naczelnych rabinów
- 17 posłów do Knesetu
Czy jest tak (jak powiedzieliby antysemici), że Izraelczycy są „z natury” bardziej skorumpowani? A może izraelskie organy ścigania są twarde i nieustraszone?
Wreszcie Izrael ma wolne i niezwykle wpływowe media. Izraelska czwarta władza jest naprawdę czwartym centrum władzy. Izraelczycy są uzależnieni od wiadomości. W Izraelu odnoszący sukcesy dziennikarz może zostać premierem – jak inaczej Jair Lapid mógł wspiąć się na to stanowisko? W jaki sposób Szelly Jachimovicz i Merav Michaeli zostały przywódczyniami Partii Pracy? Ale dobry dziennikarz nie musi być politykiem, żeby mieć duże wpływy. Dziennikarze stale pojawiają się wśród najwybitniejszych ludzi w Izraelu. Wielu z nich to popularne nazwiska, celebryci wywołujący natychmiastowe rozpoznanie; dzierżą władzę i wpływy – do tego stopnia, że obecny premier jest oskarżany nie o branie łapówki, ale o rzekome przekupienie magnata medialnego za „bardziej życzliwe” wiadomości…
Izraelożercy, tacy jak Yachad i New Israel Fund, ciągle wytykają błędy izraelskiej demokracji. A na poparcie swoich twierdzeń, że kraj stał się mniej demokratyczny… cytują artykuły z izraelskiej prasy!!!
Co więcej: podczas gdy te antyizraleskie zgraje obsesyjnie interesują się państwem żydowskim, nigdy nie porównują procesów demokratycznych w Izraelu z tym, co dzieje się w ich własnym kraju. Pozwólcie, że zrobię to za nich: w Izraelu media są tak potężne, że najdłużej urzędujący premier kraju jest oskarżony o przekupienie właściciela jednego z głównych serwisów informacyjnych w celu „kupienia” bardziej życzliwych relacji. Podczas gdy w Wielkiej Brytanii prezes BBC (najpotężniejszej organizacji medialnej w kraju i jednej z najbardziej wpływowych organizacji informacyjnych na świecie) jest mianowany przez urzędującego premiera; w niedawnej przypadku mianowany dopiero po tym, jak „ułatwił” ogromną pożyczkę wspomnianemu premierowi… Wyobraźcie sobie tylko, co powiedzieliby Yachad i No… err… New Israel Fund, gdyby pan Netanjahu mógł skorzystać z tych samych prerogatyw, co pan Johnson (mianując szefa głównej organizacji medialnej w kraju) – nie mówiąc już o zrobieniu tego po otrzymaniu „pożyczki” dzięki uprzejmości tego ostatniego! W Izraelu media są tak potężne, że to premier jest podejrzany o przekupywanie ich, a nie odwrotnie. I to demokracja Izraela jest krucha?
Kto jest “kruchy”?
Jeśli izraelska demokracja jest tak krucha, jak wyjaśnisz jej nieprzerwane przetrwanie w jednym z najtrudniejszych, najbardziej pozbawionych wolności regionów świata? We współczesnym wcieleniu państwo Izrael ma zaledwie 75 lat. Ale to były bardzo trudne lata, naznaczone zagrożeniami egzystencjalnymi, wojną, terroryzmem, bojkotami i niesprawiedliwą „krytyką” – z pewnością większymi trudnościami niż jakikolwiek inny wolny kraj.
W rezultacie armia (armia poborowa) jest bardzo popularna w Izraelu: sondaże opinii publicznej konsekwentnie pokazują, że IDF otrzymuje znacznie większe poparcie niż jakakolwiek inna instytucja państwowa. Izrael jest – między innymi – często oskarżany o „militaryzm”. Jednak w ciągu tych 75 lat Izraelczycy doświadczyli w sumie… 0 (zero!) wojskowych zamachów stanu. Nie było nawet próby; ani spisku; w ogóle niczego!
„Krytycy” Izraela bez wątpienia stwierdzą, że jest to niski próg, według którego można oceniać demokrację. Ale czy tak jest naprawdę? Od 1948 r. Turcja (członek NATO i kandydat do UE) była świadkiem 5 zamachów stanu i prób puczu – ostatni w 2016 r. Grecja (pełnoprawny członek NATO i UE) doświadczyła 3; Cypr (inny członek UE) doświadczył 2; Włochy 1 lub 2, w zależności od tego, kogo zapytasz; Japonia – 2; Portugalia – 2; Hiszpania – 3 (nie licząc spisku z 1985 r. i stłumienia katalońskiej próby niepodległości w 2017 r.).
W 1981 r. uzbrojone jednostki wojskowe przejęły demokratyczny parlament; posłów trzymano na muszce. Ale to nie był Kneset – izraelski parlament; był to hiszpański Kongres Deputowanych.
W 2019 r. demokratyczny parlament został „odroczony” lub „zawieszony”: odesłany do domu, zepchnięty z drogi władzy wykonawczej. Ale to też nie był Kneset.
W 2021 r. kolejny demokratyczny parlament został przejęty przez niesforny tłum. Ale znowu, to nie był izraelski Kneset.
I to demokracja Izraela jest krucha?
Żaden lider partii w historii państwa Izrael nie wygrał więcej wyborów (ani nie sprawował władzy dłużej) niż Benjamin Netanjahu. Kiedy jednak przegrał wybory (co najmniej dwukrotnie w swojej długiej karierze), wrócił do domu. Nie podobało mu się to – jaki polityk to lubi – ale pokojowo zrzekł się władzy i przeszedł na stronę opozycji.
I to demokracja Izraela jest krucha?
Nie, to nie Sąd Najwyższy powstrzymał izraelskich generałów przed przejęciem władzy; i to nie sędziowie obalili Netanjahu. Demokracja istnieje nie dlatego, że jest ustanowiona prawem (jakich dyktatorów obchodzą rządy prawa?), ale dlatego, że wszyscy rozumieją, że ludzie nie zgodzą się na nic mniej.
Dlatego w Izraelu istnieje wolność prasy i wolność wypowiedzi – chociaż żadna z nich nigdy nie została zapisana w żadnym prawie. Dlatego godność człowieka była szanowana w Izraelu – na długo przed tym, zanim powstała Ustawa Zasadnicza o jej poszanowaniu.
Nie, prawa – jakkolwiek „postępowe” – nie tworzą demokracji; to demokracja tworzy dobre prawa.
Nie, to nie Sąd Najwyższy broni demokracji; to demokracja ustanawia sądy i nadaje im prerogatywy.
Oczywiście potrzebujemy kontroli władzy wykonawczej; ale jeśli egzekutywa jest tak zdeterminowana, by czynić niesprawiedliwość (jak niektórzy chcą nam wmówić, że do tego dąży obecny rząd Izraela), to żaden Sąd Najwyższy tego nie powstrzyma. W końcu sędziów można aresztować – lub gorzej.
Kilka tygodni temu, podczas sesji pytań i odpowiedzi, natknąłem się na kobietę, która była naprawdę przerażona tym, co może zrobić „nieokiełznany” rząd Izraela. Opisała dystopijną sytuację, w której izraelskie kobiety są segregowane przez prawo i odmawia się im równych praw… Jej strach był szczery i współczułem jej; ale było to również skrajnie nielogiczne. Jak właściwie mają zostać przyjęte takie prawa? Obecna koalicja ma 64 członków Knesetu – większość to świeccy Żydzi, wiele z nich to kobiety. Przewodniczący Knesetu jest jawnym gejem. Czy wszyscy ci posłowie będą głosować za prawami uciskającymi kobiety, tylko dlatego, że mogą?
Powiem wprost: ci, którzy twierdzą, że „izraelska demokracja jest krucha”, ewidentnie mylą się. Ci, którzy wciąż twierdzą, że „Izrael jest inny” i podejrzewają, że jego rząd knuje najbardziej złośliwe spiski, po prostu internalizują odwieczne antysemickie przekonania – że Żydzi są zawsze inni; że mają niecne zamiary.
Nie, Izrael nie jest inny; jest krajem demokratycznym, liberalnym – ponieważ jego mieszkańcy nie zgodzą się na nic innego.
Nie, nawet gdyby wszystkie reformy zostały wdrożone zgodnie z obecnymi propozycjami, Izrael nie będzie się zasadniczo różnił od innych wolnych krajów. Nie, kobiety i LGBT nie stracą swoich równych praw, podobnie jak Arabowie czy świeccy Żydzi; a ludzie nadal będą mogli odesłać rząd do domu i wybrać nowy.
Niekonstruktywny sposób
Ale oczywiście propozycje nie zostaną wdrożone w obecnej formie. Osoby zaznajomione z drogami legislacyjnymi Knesetu wiedzą aż nazbyt dobrze, że ostatecznie sprowadzają się one do procesów negocjacyjnych. Projekty ustaw są przygotowywane jako stanowiska wstępne w tych negocjacjach.
I faktycznie, koalicja zaproponowała, prawie błagała o negocjacje; poczyniła nawet niewielkie ustępstwa przed jakimikolwiek negocjacjami. Opozycja odpowiedziała, że będzie negocjować tylko wtedy, gdy obecny proces legislacyjny zostanie całkowicie zatrzymany. Ale powstrzymanie go zniechęciłoby do osiągnięcia porozumienia: dlaczego opozycja miałaby cokolwiek ustępować, skoro może po prostu utrzymać rzeczy takimi, jakimi są, „negocjując” w nieskończoność?
Biorąc przykład z OWP, opozycja wydaje się zadowolona z odrzucenia „złagodzonych” propozycji koalicyjnych bez żadnej kontroferty.
Nie zrozumcie mnie źle: chciałbym, żeby ten rząd został zastąpiony bardziej umiarkowaną koalicją. Ale to nie jest sposób. Odmowa obecnej opozycji do negocjacji, jej uparta decyzja o niekończącym się marnowaniu tygodni, podczas gdy proponowana reforma powoli przechodzi przez Kneset – wszystko to pachnie złą wolą; wszystko to wygląda na cyniczną próbę obalenia rządu, a nie uczciwą, autentyczną próbę zrobienia tego, co najlepsze dla kraju – znalezienia akceptowalnego kompromisu.
Ani przez chwilę nie obwiniam protestujących: zdecydowana większość to dobrzy ludzie, choć naiwni i niepotrzebnie przestraszeni. Ale kwestionuję szczerość i intencje proroków zagłady – wszystkich tych „przywódców”, którzy celowo dokonują katastrofalnych, wywołujących panikę przepowiedni. Strach nie jest dobrym doradcą tylko dlatego, że jest wykorzystywany przez lewicę. Oczywiście, argumentuj za swoją sprawą; krytykuj propozycje; zaproponuj coś innego. Ale nie zachowuj się, jakby to był koniec świata; nie zmuszaj naiwnych ludzi do blokowania autostrad, „odmowy” służby wojskowej czy nękania małżonków polityków. Taka polityczna taktyka spalonej ziemi ostatecznie uderzy cię jak bumerang.
I choć może to być kontrowersyjne, skrytykuję także prezydenta Icchaka Herzoga. To, że próbuje pomóc, jest godne pochwały. To wspaniałe, że namawia przywódców koalicji i opozycji do spotkania. Ale mówienie o „wojnie domowej” jest błędne i przynosi efekt przeciwny do zamierzonego. A prezydenckie propozycje ewentualnych kompromisów powinny być umiejętnie przedstawiane na zamkniętych spotkaniach – a nie promowane w telewizji w czasie największej oglądalności.
I muszę powiedzieć, że jestem rozczarowany także treścią tych propozycji. Nie, nie dlatego, że faworyzują jedną czy drugą stronę (niespecjalnie mnie to obchodzi), ale dlatego, że nie wydają się być porządnie przemyślane.
Weźmy na przykład propozycję pana Herzoga dotyczącą komisji powołującej sędziów. Problem z obecnym składem tej komisji polega na tym, że obecny Prezes Sądu Najwyższego ma – w praktyce, a nie w prawie – weto w sprawie nowych nominacji. Pan Herzog zaproponował zmianę tego składu: Prezes Sądu Najwyższego nadal byłby członkiem, podobnie jak dwóch innych sędziów. Dołączyłoby do nich 4 przedstawicieli koalicji (3 ministrów i 1 poseł), 2 przedstawicieli opozycji (2 posłów z 2 różnych partii) oraz 2 przedstawicieli społeczeństwa, których powołanie wymagałoby zgody Ministra Sprawiedliwości i Prezesa Sądu Najwyższego. A więc w sumie 11 członków, przy co najmniej 7 głosach za, potrzebnych do powołania sędziego Sądu Najwyższego.
Ale zakładając, że (jak to zwykle miało miejsce w przeszłości) 2 sędziów głosowałoby w porozumieniu z Prezesem Sądu Najwyższego, ten ostatni nadal miałby praktyczne weto. W końcu jest bardzo mało prawdopodobne, by dwaj opozycyjni posłowie poparli kandydata zaproponowanego przez rząd, któremu sprzeciwia się Prezes Sądu Najwyższego. Tak więc proponowana zmiana… wcale nie zmienia wiele.
Albo weźmy jeszcze jedną propozycję prezydencką: uchwalenie Ustaw Zasadniczych (tj. przepisów konstytucyjnych) wymagałoby większości dwóch trzecich głosów (80 ze 120 członków Knesetu). Biorąc pod uwagę proporcjonalną reprezentację Izraela i wynikający z tego rząd koalicyjny, praktycznie uniemożliwiłoby to uchwalenie Ustaw Zasadniczych. Zamiast zachęcać do postępu w kierunku pełniejszej konstytucji, zamraża to kraj w dającej się przewidzieć przyszłości w swego rodzaju konstytucyjnym zawieszeniu.
Upolitycznienie wszystkiego
Jak widzieliśmy, w większości demokracji władza wykonawcza ma przytłaczający wpływ na wybór sędziów. W większości krajów demokratycznych radcy prawni rządu są powoływani przez ministrów. Jednak przeciwnicy twierdzą, że w Izraelu doprowadziłoby to do „upolitycznienia” sądów (zwłaszcza Sądu Najwyższego) i procesu prawnego. Izrael jest inny…
Prawdę mówiąc, trzymanie Sądu Najwyższego z dala od polityki może być bardzo wartościowym celem; ale wydaje mi się, że ten konkretny statek odpłynął już dawno. Gdy Sąd Najwyższy orzeka, że dana decyzja rządu jest „nierozsądna” (w przeciwieństwie do „niezgodna z prawem”, „niekonstytucyjna”, skażona niewłaściwymi interesami lub wadliwa proceduralnie) – czy to nie jest polityczne?
Kiedy prokurator generalny Izraela zabrania premierowi zabierania głosu w sprawie proponowanej reformy – mimo że to premier ponosi ostateczną odpowiedzialność za jej konsekwencje – czy jest to „rozsądne”?
Czy uzasadnione jest uniemożliwienie oskarżonemu (nawet oskarżonemu, który jest premierem) zbierania pieniędzy na sfinansowanie jego obrony prawnej?
Prawda jest taka, że niezwykle trudno – jeśli nie całkowicie niemożliwe – jest zapobieganie „upolitycznieniu” czegokolwiek. Istoty ludzkie są zwierzętami społecznymi – mają preferencje polityczne. Udawanie, że sędziowie nie mają takich preferencji (lub nie mają, chyba że zostaną mianowani przez polityków) jest życiem w zaprzeczeniu. To, że takie preferencje polityczne mogą czasami (nawet nieumyślnie) zaciemniać ocenę prawną sędziego, jest oczywistą prawdą – a także zmartwieniem.
Wszystkie demokracje dostrzegają ten problem; ale różne demokracje radzą sobie z tym problemem na różne sposoby. W Stanach Zjednoczonych sędziowie są mianowani do Sądu Najwyższego przez urzędującego prezydenta i zatwierdzani przez Senat; nie czyni to sędziów apolitycznymi – ale należy mieć nadzieję, że z czasem skład polityczny Trybunału będzie mniej więcej przypominał skład elektoratu. W Wielkiej Brytanii rebus rozwiązuje się, podporządkowując Sąd Parlamentowi i interpretując sprawiedliwość w wąski, „nieaktywistyczny” sposób. Inne demokracje po prostu polegają na sędziach (mianowanych przez rządzących polityków), którzy przedkładają swoją uczciwość zawodową ponad impulsy polityczne.
Żadne z powyższych rozwiązań nie jest oczywiście idealne; ale co jest?
Są też tacy, którzy twierdzą, że mamy do czynienia z innym rodzajem „upolitycznienia”: jeśli jakiś polityk (np. minister sprawiedliwości) odgrywa główną rolę w mianowaniu danego sędziego, czy nie znaczy to, że ten sędzia na zawsze będzie miał dług wdzięczności wobec tego polityka? A zatem będzie „w jego kieszeni” i może wydawać stronnicze orzeczenia sądowe?
To też może być zmartwienie. Tyle, że ignoruje ludzką naturę. Tak, sędzia może czuć się „wdzięczny” – chociaż prawdopodobnie uzna, że zasługuje na to powołanie. Ale raz mianowani izraelscy sędziowie pełnią swoją funkcję do emerytury – można ich odwołać tylko w najbardziej skrajnych przypadkach. Jak długo więc odczuwana byłaby ta „wdzięczność” – i jak daleko posunąłby się zawodowy prawnik, by okazać „wdzięczność” dawnemu „dobroczyńcy”?
Aby znaleźć odpowiedzi na te pytania, wystarczy spojrzeć na przykład byłego prokuratora generalnego Avichaia Mandelblita. Przez całe życie członek partii Likud, Mandelblit miał bliskie relacje z Benjaminem Netanjahu – sięgające czasów kariery wojskowej tego pierwszego. To Netanjahu po raz pierwszy mianował go sekretarzem gabinetu w 2013 r., a w lutym 2016 r. manewrował, by mianować go prokuratorem generalnym. Jednak w lipcu 2016 r. Manbdelblit prowadził przegląd zarzutów wobec Netanjahu, a w stycznia 2017 r. wyraził zgodę na formalne przesłuchanie premiera przez policję. Wreszcie w 2019 roku Mandelblit oskarżył swojego byłego przyjaciela i „dobroczyńcę” o przekupstwo, oszustwo i nadużycie zaufania… Tyle, jeśli chodzi o „wdzięczność”!
Czy potrzebna jest reforma?
Ale przede wszystkim, co jest nie tak z obecnym systemem? Czy potrzebujemy zmiany? Opozycja zapytana w dzisiejszych czasach zapewne odpowiedziałaby przecząco: w końcu obecny system wiąże – przynajmniej w pewnym stopniu – ręce rządu. Ale w przeszłości wielu wybitnych członków obecnej opozycji miało zupełnie inne poglądy. W rzeczywistości badania opinii publicznej konsekwentnie pokazują, że większość Izraelczyków uważa, że obecny system wymaga zmiany. Spór dotyczy charakteru i zakresu zmian.
Mimo to pewna moja bliska i szanowana przyjaciółka zadała bardzo dobre pytanie: „Czy musimy to zrobić teraz?” zapytała. „Czy to jest nasz najpilniejszy priorytet?”
Moja odpowiedź na to doskonałe pytanie brzmi: „Nie, niekoniecznie”. Z drugiej strony fakt, że coś nie jest „najpilniejszym priorytetem”, nie jest dobrym powodem, aby czegoś nie robić. Ustalanie priorytetów to dobra rzecz, ale każdy rząd chce rządzić, a nie ograniczać się do gaszenia pożarów.
Dla mnie najbardziej przekonującym powodem do zmiany jest to, że obecna sytuacja działa – wbrew intuicji – jako bastion przeciwko dobremu, prawdziwie postępowemu ustawodawstwu. Nieumyślnie stworzyło to czynnik zniechęcający do prawdziwego postępu.
Jak wspomniano, od samego powstania w 1948 r. państwo Izrael aspirowało do bycia krajem demokratycznym, z wolnymi i sprawiedliwymi wyborami, swobodami i poszanowaniem praw mniejszości i jednostki. Zasady te znalazły wyraz w Deklaracji Niepodległości i zostały wdrożone w praktyce, ale nie zostały wyraźnie zakotwiczone w prawie. Jednak w 1992 r. Kneset uchwalił Ustawę Zasadniczą: Godność i Wolność Człowieka, która wyraźnie chroniła ludzkie życie, ciało i godność, własność, wolność osobistą i prywatność, a także regulowała prawo wjazdu i wyjazdu z kraju.
Ustawodawcy, którzy uchwalili to prawo, chcieli, aby poszły za nim inne prawa tego rodzaju, które razem stworzą Kartę Praw. To jednak się nie zdarzyło. W rzeczywistości kolejne rządy (zarówno lewicowe, jak i prawicowe) unikały tej sprawy jak ognia. A głównym powodem był nowy „aktywizm” Sądu Najwyższego – kierowany i promowany przez Prezesa Sądu Aharona Baraka.
Pod rządami wojowniczego Prezesa Sąd zdecydował się na „interpretację” Ustawy Zasadniczej w najszerszy możliwy sposób (a czasami w sposób, który może graniczyć z niewyobrażalnym). Sąd dopatrzył się w tej ustawie „praw”, które nigdy nie były w niej zapisane. Sąd uznał, że ustawa pozwala ludziom i organizacjom wnosić sprawy w oparciu o niejasne, niespotykane uogólnienia terminu „godność”; i to nie tylko tym, którzy mogli twierdzić, że ich godność została naruszona (tj. tym, którzy – w sensie prawnym – mieli „legitymację procesową”), ale każdemu, kto chciał pozwać.
Prokurator Generalny i radcy prawni (sami zwolennicy doktryny „aktywistycznej” Sądu) odmówili przeciwstawienia się tej tendencji; w rzeczywistości używali prawa, aby „wyprzedzać” ustawy i działania rządu nawet zanim rządowi udawało się dotrzeć do Sądu. Inflacja „praw” i „wolności” stała się ogromnym ograniczeniem możliwości rządzenia, także w sprawach bezpieczeństwa narodowego.
Podam tylko jeden przykład: na początku lat 2000. Izrael przeżywał bezprecedensową falę palestyńskiego terroryzmu. Dość nieuczciwie nazwana „Drugą Intifadą” (w niczym nie przypominała Pierwszej), składała się z samobójczych zamachów bombowych i innych ataków wymierzonych w przypadkowych Izraelczyków w restauracjach, kawiarniach, autobusach, sklepach i na targowiskach…
W odpowiedzi rząd podjął szereg kroków, których kulminacją było zbudowanie bariery bezpieczeństwa ograniczającej dostęp Palestyńczyków do właściwego Izraela i do większości izraelskich „osiedli” poza zieloną linią. Ale był jeden prosty sposób, aby każdy Palestyńczyk mógł dostać się do każdego miejsca w Izraelu: wziąć ślub z obywatelem/obywatelką Izraela (zwykle oczywiście z arabską Izraelką/Izraelczykiem). Kilkoro z takich małżonków zaangażowało się w dokonywanie aktów terrorystycznych.
W odpowiedzi rząd zainicjował nowe ustawodawstwo, które zakazywało przyszłym małżonkom palestyńskim osiedlania się w Izraelu, z wyjątkiem przypadków humanitarnych. Zostało to przyjęte przez Kneset jako poprawka do ustawy o obywatelstwie i wjeździe do Izraela.
Wielu ludziom może się wydawać rozsądne zapobieganie wjazdowi obywateli wroga do Państwa Izrael – zwłaszcza biorąc pod uwagę ryzyko działalności terrorystycznej. Ale nowe przepisy zostały szybko przekazane do debaty przez Sąd Najwyższy. Sędziowie Sądu Najwyższego oczywiście nie są odpowiedzialni za bezpieczeństwo i ogólny dobrobyt obywateli Izraela; ta odpowiedzialność należy do rządu. Więc oni – sędziowie – mogą sobie pozwolić na podejmowanie decyzji w oparciu o wzniosłe „zasady”, tak jakby Zielona Linia była granicą między Finlandią a Szwecją.
Sąd przeczytał ustawę o godności i wolności człowieka i „odkrył”, że istnieje „prawo do życia rodzinnego”. Mówię „odkrył”, bo takie prawo nie jest nigdzie wymienione w ustawie. Jednak 7 z 11 sędziów zasiadających w tym składzie (w tym Prezes Sądu Aharon Barak) wyraziło opinię, że takie prawo jest „pochodną godności człowieka”. Nie tylko to, ale najwyraźniej „prawo Palestyńczyków do życia rodzinnego” mogło zostać zrealizowane jedynie poprzez przeprowadzkę do Izraela, aby dołączyć do ich małżonków – zamiast małżonków dołączających do nich na Zachodnim Brzegu.
Aby uczynić ustawę bardziej „strawialną” dla Sądu Najwyższego (a tym samym uzyskać niechętną akceptację tego zabezpieczenia przez sędziów), Kneset musiał ją znacznie rozwodnić, a także ograniczyć w czasie. Zakaz osiedlania się w Izraelu z małżonkami został więc ograniczony do młodszych Palestyńczyków (mężczyźni poniżej 35 roku życia i kobiety poniżej 25 roku życia) – którzy statystycznie częściej angażują się w akty terroryzmu. Ponadto obowiązywanie prawa zostało ograniczone do jednego roku; w praktyce oznaczało to, że rząd musiał co roku pokornie stawiać się przed Sądem i ponownie „wykazywać”, że naruszenie godności Palestyńczyków było nadal „proporcjonalne”, biorąc pod uwagę ryzyko dla życia i zdrowia Żydów.
Nawet to nie do końca zadowoliło sędziów; zaakceptowali prawo większością 6 do 5, ale jeden z sześciu (Edmond E. Levy) dodał w swoim orzeczeniu następującą słabo zawoalowaną groźbę:
„Jeśli nie zostaną wprowadzone zmiany, jest mało prawdopodobne, aby prawo przeszło przez kontrolę sądową w przyszłości”.
Pochodzący z powszechnych wyborów parlamentarzyści zostali w ten sposób powiadomieni, żeby lepiej zmienili swoją politykę – albo czekają ich konsekwencje; jedyny problem polegał na tym, że to ostre ostrzeżenie nie zostało przekazane przez lud (tj. elektorat), ale przez niewybieralnego sędziego.
Na marginesie warto wspomnieć również o tożsamości składającego petycję w tej sprawie: organizacja, która pozwała izraelskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, nazywa się „Adalah” i rzekomo broni praw mniejszości arabskiej w tym kraju. W ramach tej „obrony” Adalah (finansowana między innymi przez New Israel Fund) stworzyła „Bazę danych dyskryminujących praw w Izraelu”. Podam tylko jeden przykład: Adalah określa „ustawę o fladze i godle” (przyjętą w 1949 r.) jako dyskryminującą arabskich Izraelczyków, ponieważ
„przyjmuje flagę Pierwszego Kongresu Syjonistycznego i Ruchu Syjonistycznego, połączenie szala modlitewnego i Tarczy Dawida, jako oficjalną flagę Izraela. Godłem Państwa Izrael jest świecznik, jeden z symboli ery Świątyni w żydowskiej historii”.
Wspominam o tym tutaj, ponieważ Izba Deputowanych Żydów Brytyjskich może zechcieć złożyć podobną skargę: przecież na fladze Wielkiej Brytanii widnieje Krzyż św. Jerzego. Co, biorąc pod uwagę jego chrześcijańskie konotacje, jest z pewnością dyskryminujące, nie tylko wobec Żydów, ale także muzułmanów, hindusów, sikhów, buddystów i zaratusztrian!
Żarty na bok: tendencja Sądu do „twórczego” interpretowania pojęcia godności ludzkiej miała zniechęcający wpływ na skłonność izraelskich ministrów i parlamentarzystów do promowania dodatkowych przepisów dotyczących praw człowieka. W końcu, jeśli koncepcja ludzkiej godności może być wykorzystana jako „źródło” dla „prawa” wrogich obywateli do osiedlenia się w Izraelu, Bóg jeden wie, jakie „prawa” mogą wyskoczyć jak diabeł z pudełka, jeśli – powiedzmy – koncepcja równości wobec prawa zostanie również zapisana w Ustawie Zasadniczej? Wspierany darowiznami z New Izrael Fund Adalah prawdopodobnie twierdziłby, że osiągnięcie „równości” wymaga zaopatrzenia ludności Gazy w baterie Żelaznej Kopuły… Lub (jak już żądało kilku antyizraelskich polityków) niedopuszczenia, by mógł ich używać Izrael.
Oczywiście rolą sędziów jest interpretacja prawa. Ale „interpretowanie” powinno oznaczać wyprowadzenie znaczenia pierwotnie przewidzianego przez ustawodawcę – a nie korzystanie z własnej wyobraźni. Jasne, rozumiem pokusę sędziów, by mocno naciągać istniejące prawa, w celu zakrycia rzeczywistych lub domniemanych luk w konstytucji Izraela. Ale czyniąc to, wkraczają w prerogatywy władzy ustawodawczej; przypisują sobie władzę decydowania nie tylko o tym, co jest legalne, ale także o tym, co jest moralne i dobre – władzę, która (zarówno pod względem prawnym, jak i moralnym) do nich nie należy.
I nie chodzi tylko o wpływ na prawodawców – ale na nas wszystkich. Prawa należy z definicji postrzegać jako sztywne; kiedy stają się elastyczne, nadmiernie zależne od interpretacji, tracą swój autorytet. Dlatego przede wszystkim mamy prawa – a nie tylko sędziów, którzy oceniają, co jest dobre, a co złe.
W tej hiperinflacji „praw człowieka” jest coś sprzecznego z zamierzonym celem. Jak widzieliśmy, mamy „prawo do życia rodzinnego” – które według niektórych jest „prawem człowieka”, którego nie można odmówić nawet najbardziej nieludzkim przestępcom. Mamy prawa ekonomiczne, prawa pracownicze, prawa do nauki, prawa do swobodnego przemieszczania się, prawa do azylu i wiele, wiele innych. Nie twierdzę, że są nieważne lub że nie powinny istnieć. Ale być może niemądre jest umieszczanie ich w tej samej kategorii, co „prawa naturalne”, takie jak prawo do życia, prawo do samoobrony czy prawa własności. Istnieje powód, dla którego Siedem Praw Noego i Dziesięć Przykazań znajduje się ponad 613 micwot…
The lady doth protest too much, methinks!
Jest rzeczą oczywistą, że w demokracji ludzie mają prawo protestować: demonstrować, nosić transparenty, wygłaszać przemówienia i skandować hasła. Ale kiedy słyszę, jak ludzie mówią o „pokojowym proteście” (lub nawet „proteście bez użycia przemocy”), nie do końca rozumiem, co mają na myśli. Z pewnością, gdyby był brutalny lub wojowniczy, nie byłby to protest – ale coś innego?
Wydaje się, że błędne jest przekonanie, że wszystko jest legalne, o ile jest „bez użycia przemocy” – na przykład „zostaliśmy aresztowani, mimo że nikogo nie walnęliśmy w głowę!”
To nonsens: blokowanie pociągów lub autostrad może nie być brutalne. Ale też nie jest legalne. Zakłóca życie ludzi, powoduje straty ekonomiczne, a nawet może doprowadzić do utraty życia i zdrowia.
Ale „Czekaj – słyszę, jak mówisz: a co z sufrażystkami? Czy nie złamały prawa kraju – aby go poprawić?” Z pewnością tak! Ale ci, którzy promują ten „argument”, zapominają o istotnym „szczególe”: sufrażystki nie żyły w demokracji. Podobnie jak amerykańscy koloniści, zaangażowały się w bezprawny protest, ponieważ odmówiono im legalnej reprezentacji w instytucjach rządzących.
W dyktaturze „prawo” jest tylko narzędziem ucisku, a jego złamanie (w pewnych okolicznościach nawet przemocą) może być jedynym sposobem dochodzenia swoich praw. Inaczej jest w demokracji, która oferuje legalne możliwości naprawienia wszelkich krzywd. Demokracja oferuje możliwość perswazji; tyrania nie – opiera się na przymusie.
Dlatego z zadowoleniem przyjąłbym powstanie, które przejęłoby kontrolę nad irańskim Madżlisem; ale potępiłem atak na Kongres Stanów Zjednoczonych z 6 stycznia 2020 r. Te dwie rzeczy różnią się zasadniczo.
Ale kto może protestować przeciwko izraelskiej reformie sądownictwa – a nawet przeciwko rządowi Izraela? Krótka odpowiedź brzmi: po prostu każdy. Nie sugeruję, że jakikolwiek protest powinien być ograniczony – nie mówiąc już o zakazie. Jeśli ktoś to zasugeruje, znajdzie we mnie upartego przeciwnika.
Ale mam też prawo do wyrażania opinii o protestujących – a przynajmniej o niektórych z nich.
Izraelczycy, zwłaszcza ci, którzy faktycznie mieszkają w Izraelu, mają pełne prawo do demonstracji, protestu i krzyku. To ich kraj i mogą wykorzystać prawo do protestu do promowania swoich poglądów politycznych i przekonywania rodaków.
Zastanawiam się, dlaczego Izraelczycy mieszkający w Wielkiej Brytanii mieliby chcieć demonstrować przed swoją ambasadą? Mogą, ale po co? Jeśli ktoś naprawdę wierzy (jak mówią), że proponowane reformy są złe i że ten rząd powinien zostać obalony, zanim wyrządzi nieodwracalne szkody – to powinien przekonać izraelskich wyborców, a nie brytyjskich Żydów czy Brytyjczyków w ogóle. W jaki sposób protestowanie przed ambasadą jest w jakikolwiek sposób konstruktywne? Czy ktoś naprawdę wierzy, że izraelscy politycy (lub zresztą jacykolwiek politycy) zmienią zdanie, ponieważ ludzie, którzy nie głosują, nie lubią ich?
Jeśli jest to sposób na wyładowanie frustracji, to daj upust swojej frustracji… Ale jeśli – jak sugerowali niektórzy – intencją jest „wywarcie międzynarodowej presji na rząd”, to uważam ten cel za antydemokratyczny, niemoralny i po prostu błędny. Decyzje dotyczące Izraelczyków powinni podejmować Izraelczycy – czyli ludzie, którzy mieszkają w Izraelu, płacą podatki w Izraelu i narażają swoje tyłki w Izraelu. Brytyjczycy nie mają większego prawa do mówienia Izraelczykom, jak mają rządzić swoim krajem, niż Izraelczycy mają prawo „wywierać presję na [brytyjski] rząd” w kwestiach takich jak Brexit czy niepodległość Szkocji. Obejmuje to brytyjskich Żydów, którzy oczywiście mogą wywierać presję na rząd Izraela – kiedy już dokonają aliji; jednak na pewno nie wcześniej.
Ambasada Izraela jest zdecydowanie misją dyplomatyczną w Londynie, przeciwko której jest najwięcej demonstracji. Zazwyczaj takie protesty organizują Palestine Solidarity Campaign i Friends of Al-Aqsa…
Próba wciągnięcia Diaspory w to, co jest – lub powinno być – izraelską debatą polityczną jest… Chciałem napisać „nieprzemyślana”; ale obawiam się, że ci, którzy to popełniają, dokładnie wiedzą, co robią. Dlatego nazwę to działaniem złośliwym, szkodliwym dla Izraela, destrukcyjnym dla diaspory, toksycznym dla relacji między nimi – i całkowicie nieetycznym.
Jeśli „wybieracie demokrację w Izraelu” poprzez… odmawianie Izraelczykom prawa do ich demokratycznego wyboru, to wybieracie tylko prymitywną hipokryzję. A jeśli „protestujecie” łamiąc prawo w imię praworządności – to straciliście nie tylko mój głos – ale i mój szacunek.
*Noru Tsalic jest izraelskim inżynierem pracującym na kontrakcie w Wielkiej Brytanii. Prowadzi blog „Politically-Incorrect Politics”.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com