Pokój z widokiem na morderców
Andrzej Koraszewski
Izrael fascynuje ludzi bardziej niż Tajwan. Autor takiej książki o Tajwanie miałby trudności ze znalezieniem wydawcy. Niby Tajwan powstał w tym samym czasie co Izrael, zmarginalizował lokalną ludność, jest w stanie wojny od chwili powstania, jego egzystencja jest zagrożona, świat nie darzy go sympatią, a nawet został usunięty z Organizacji Narodów Zjednoczonych, mimo, iż należał do jej założycieli. Tajwan jest krajem demokratycznym, ale ze względu na potrzebę widoku na utopię pokoju świat wybrał ugłaskiwanie zbrodniczej komunistycznej dyktatury Chin kontynentalnych.
Izrael fascynuje bardziej niż Tajwan, bo do szpiku kości skażona antysemityzmem kultura Europy w sprawie Izraela nie pozwala nikomu na bezstronność. Wśród licznych definicji antysemityzmu najbardziej odpowiada mi stwierdzenie, że antysemityzm to śmiertelna choroba, której nosicielami są goje, a umierają na nią Żydzi. Nie jest to definicja dokładna. Chrześcijański antyjudaizm, muzułmański antyjudaizm, europejski rasistowski antysemityzm, radziecki antysyjonizm i jego zachodnie pochodne wszystkie byłyby zapewne znacznie mniej wyrafinowane bez wsparcia ze strony inteligentnych myślicieli żydowskich już to uciekających od skazującego na prześladowania żydowskiego piętna, już to przekonanych do utopii, że te prześladowania skończą się, jeśli tylko będą doskonałymi Żydami, kochającymi swoich prześladowców.
Syndrom żydowski jest o kilka tysięcy lat starszy od syndromu sztokholmskiego. Czytając tę książkę, próbuję zrozumieć jej autora, z którym znamy się od kilkudziesięciu lat, łączy nas świadomość zła antysemityzmu, żaden z nas nie jest zawodowym historykiem, obaj jesteśmy dziennikarzami. Konstanty Gebert jest wierzącym (ale obawiającym się religijnego fanatyzmu) Żydem, ja jestem gojem, wojującym ateistą, świadomym, że dowodów na istnienie Boga nie ma, ale racjonalizm jest ograniczoną opcją, ponieważ nasza wiedza jest zawsze ułomna, a tendencje do racjonalizowania przerażające. Patrzymy na Izrael nieco inaczej, on chciałby, żeby Izrael był doskonały i nie przeszkadzał mu być dobrym Polakiem i dobrym Europejczykiem, ja patrzę przez pryzmat pytania, dlaczego Izrael jest obsesją w kulturze zachodniego i muzułmańskiego świata i dlaczego nie ma szans na to, żeby był taktowany jak każdy inny kraj na świecie.
Gebert we wstępie próbuje przedstawić swoją perspektywę patrzenia na Izrael. O jego powstaniu we wstępie pisze:
„Chciałoby się, żeby ta historia była radosna. Nie jest. Nie jest dlatego, że droga do spełnienia utopii wiodła nie tylko przez najciemniejszą z przepaści, w jakie kiedykolwiek stoczyła się ludzkość. Także przez cierpienie i krzywdę ludzi, których jedyna winą było to, że żyli w tym jedynym miejscu na ziemi, w którym utopia ta mogła się spełnić – ale dla nich w niej miejsca nie było. Jest to więc nieuchronnie książka o wojnie.”
Czy ten krótki akapit daje nam klucz do soczewki, przez którą autor patrzy na Izrael? Czy zobaczymy dalej obraz kreślony przez autora, który rzekomo współczuje ludziom, których historii ani nie chce znać, ani go zupełnie nie interesują?
Sam tytuł książki Geberta jest ważny Pokój z widokiem na wojnę – ten tytuł to przenośnia i dosłowność. Gdziekolwiek w Izraelu mieszkasz, mordercy czyhający na twoje życie są w zasięgu wzroku. Izrael jest otoczony śmiertelnymi wrogami, wrogowie są również wewnątrz. (O tych, którzy są nieco dalej, Gebert we wstępie nie pisze, chociaż chyba wie, że bez nich ta wrogość nie byłaby ani tak mordercza, ani tak trwała.)
Kiedy czytam zdanie, że „część sąsiadów” do dziś nie może pogodzić się z istnieniem Izraela, zastanawiam się, co rozumie przez część? Czy wierzy w pogodzenie się z istnieniem Izraela Egiptu i Jordanii? Wie, że Izrael nie miał ani jednego dnia bez wojny, pisze, że przegranej wojny by nie przetrwał (chociaż nie pisze wyraźnie, co przez to rozumie). Pisze również, że nie umieli wykorzystać pokoju, że nie ufali, że może być trwały, że przerwa będzie jedynie przykrywką do następnej wojny. Pretensje ma właściwie tylko do Żydów, bo tym, którzy chcą ich wymordować, raczej współczuje. Nie pisze tego wyraźnie, więc przed dalszą lekturą sprawdzam w indeksie cytowania Karty Hamasu (cytowana raz ostrożnie, żeby nie budzić licha, na st. 615). Statutu Islamskiego Dżihadu, Konstytucji Organizacji Wyzwolenia Palestyny brak. Zastanawiam się, czy pamięta, że Arabowie to ludzie, a ludzie są różni? Czy tylko współczuje rasowo? Pisze w tym wstępie, że Żydzi nie tylko popełniali zbrodnie, ale również padali ofiarą zbrodni. (Właśnie tak to formułuje, a nie odwrotnie.)
Zatrzymuje mnie zdanie:
„Nietrudno jednak dostrzec związek między zadufaną ignorancją syjonistycznego hasła: ‘Ziemia bez ludu, dla ludu bez ziemi’ a porażającą ślepotą Izraelczyków na skutki ich działań wobec innych”.
Autor we wstępnie wyraża nadzieję, że udało mu się uniknąć tej stronniczości, która wynika z ignorancji lub zaślepienia. Konstanty Gebert ignorantem nie jest, prawdopodobnie nikt w Polsce nie wie o Izraelu więcej od niego, chociaż studiując uważnie indeksy i bibliografię bez trudu możemy zauważyć, od czego starannie odwraca oczy.
***
W tej książce niemal każde zdanie zmusza do pytania, jak działa umysł. Co jest myślą przewodnią tej ważnej książki? Konflikt arabsko-żydowski przemieniony na konflikt izraelsko-palestyński, czy spór między syjonistami o żydowskie państwo? W ruchu syjonistycznym od jego zarania trwa spór o drogę i kształt żydowskiego państwa. Demonizacja politycznych przeciwników, (która wszędzie jest ulubioną zabawą polityków), w Izraelu wydaje się niemal równie niebezpieczna jak wróg zewnętrzny. Dlaczego autor relacjonując początki syjonizmu zaczyna od nie mającego znaczenia listu polsko-austriackiego piewcy rasizmu Ludwika Gumplowicza? Ten piszący głównie po niemiecku polski teoretyk naukowego rasizmu w żaden sposób nie inspirował Herzla. Większość historyków pisząc o Herzlu zaczyna od Dreyfusa (Gebert doskonale o tym wie i sam o tym dalej pisze, co chce nam zasugerować tym listem Gumplowicza?) i przekonania doskonale zintegrowanego austriackiego dziennikarza Teodora Herzla, że żydowska integracja nasili, a nie osłabi europejską nienawiść do Żydów. Gebert używa również określenia „Ziemia Obiecana”, dyskretnie imputując dominację motywu religijnego nad koncepcją powrotu ludu rdzennego do ziemi ojców.
„W historycznej ojczyźnie Żydów, zacofanej, nędznej i tak zapomnianej, że nawet nie była odrębną prowincją imperium otomańskiego, mieszkało około 400 tysięcy ludzi, w tym nie więcej niż 25 tysięcy Żydów.”
Dziennikarz nie podaje daty tych danych, nie precyzuje granic obszaru, o którym pisze, nie pisze o składzie etnicznym i religijnym tej ludności, ani nie twierdzi, że był to jakiś arabski palestyński naród. Prawdę mówiąc, pisze o zubożonej przez Turków ziemi bez ludu, w której Żydzi nie mieli prawa się osiedlać (ale o restrykcjach wobec ludności żydowskiej wspomina marginalnie).
Ciekawe czy Gebert nie wie, czy świadomie zignorował fakt, że pierwszymi żydowskimi „kolonialistami” w drugiej połowie XIX wieku byli Żydzi jemeńscy a nie rosyjscy. Nie pisze również, że ci „kolonialiści” z Jemenu, a potem z Rosji nie przyjechali z karabinami i nie przepędzali arabskich mieszkańców, tylko płacili łapówki za prawo osiedlenia się i kupowali ziemię od tureckiego państwa lub od arabskich szejków. To znaczy owszem, pisze, ale starając się, żeby czytelnik nie wszystko z tego opisu rozumiał.
Gebert nie pisze, że Żydzi wracali do Eretz Israel przez wszystkie stulecia od wygnania przez Rzymian. Wracali ilekroć słabły zakazy i prześladowania – i byli ponownie mordowani i wyganiani. Odbudowa państwa była zaledwie marzeniem, powroty były realne. Żydzi osiedlający się w Eretz Israel w miarę słabnięcia imperium osmańskiego nie musieli studiować Herzla. Faktyczna odbudowa żydowskiego państwa wymagała istotnego nasilenia tych powrotów, budowy struktur przedpaństwowych i zmian na arenie międzynarodowej. Tak jak Polska nie mogła marzyć o niepodległości bez klęski państw zaborczych, tak idea syjonizmu pozostawała mrzonką, póki nie zniknęła władza Turków i nie otrzymała chociażby udawanego poparcia ze strony zwycięskich mocarstw.
Ponieważ Gebert jest dziennikarzem, a nie historykiem, mamy w tej książce kompletny bałagan terminologiczny, pisze o jakiejś tureckiej Palestynie (takiej nazwy nie było ani w tureckiej kartografii, ani w dokumentach), marzy mu się Izrael jako socjalistyczne miasto na wzgórzu. Doskonale opisuje niechęć do idei syjonistycznej ze strony tych, których sukces i bogactwo w diasporze chroniło przed ustawiczną dyskryminacją.
To autor, który świetnie pisze i prezentuje swoją wizję z głębokim przekonaniem. Dlatego nieustanie w trakcie lektury tej książki przypominają się słowa Richarda Feynmana: „Pierwszą zasadą jest to, że nie wolno ci oszukiwać samego siebie – a osobą, którą najłatwiej ci oszukać, jesteś ty sam”.
Opisując przyjazd Ben Guriona w 1906 roku do Palestyny Gebert zauważa: „W Jaffie Żydzi nie byli bezpieczni, napady były częste, a otomańskie władze patrzyły na to przez palce.” Nie pisze, czym ta nienawiść była motywowana i kto do niej wzywał, w innym miejscu pyta, od kogo Palestyńczycy nauczyli się rzucać kamieniami (pewnie nie zna historii petycji sprzed dwustu lat jemeńskich Żydów do kalifa w sprawie notorycznego wybijania kamieniami szyb w ich domach. Władze tureckie nawet zareagowały pozytywnie i wystosowały list do władz w Jemenie, ale otrzymały odpowiedź, że jest to odwieczny obyczaj, którego naruszenie wywołałoby poważne niepokoje.) Jeszcze w innym miejscu dowiadujemy się, że w imperium otomańskim pogromy były właściwie nieznane. Nie tylko w bibliografii nie widać śladu lektur na temat historii żydowskiej diaspory w krajach islamu (zainteresowanym polecam historię prześladowań Żydów w świecie islamskim, The Legacy of Islamic Antisemitism Andrew G. Bostoma), ale najwyraźniej serwując takie stwierdzenia, autor nawet nie próbował sprawdzać ich prawdziwości w Internecie.
W opisach żydowskiego osadnictwa widzimy tę samą niefrasobliwość. Trudno się nie zatrzymać przy zdaniu: „… podbój pracy żydowskiej stał się – obok wykupu arabskiej ziemi, często od arabskich obszarników obojętnych na los dzierżawców – jedną z przyczyn konfliktu między syjonistami a Arabami, dla których taki podbój oznaczał z reguły utratę źródeł utrzymania.”
Gebert nie odwołuje się do dokumentów, ani w bibliografii, ani w indeksie osobowym nie ma nazwiska Arieha L. Avneriego, autora pracy bardzo drobiazgowo dokumentującej zakupy ziemi przez Żydów. Nie pisze również, że arabscy właściciele ziemscy śmiali się w kułak sprzedając Żydom piachy, moczary i kamieniste wzgórza, nie troszczy się o jakieś konkretne przykłady rugowania arabskich dzierżawców (a było ich bardzo niewiele i są udokumentowane w książce Avneriego), nie informuje o przyczynach nagłego wzrostu ludności arabskiej (imigracji z sąsiednich regionów) wraz z regeneracją wynędzniałej ziemi za sprawą podboju pracą. Czy te przeoczenia są intencjonalne czy mimowolne? Podejrzewam to drugie. Konflikt między syjonistami a Arabami być może wymaga przybliżenia polskiemu czytelnikowi instytucji zimmi (dhimmi) i związanego z nim świętego oburzenia, że Żyd może być pracodawcą.
Ta recenzja musiałaby mieć objętość książki, bo komentarza wymaga co drugie zdanie. Jeszcze przed pierwszą wojną światową narastają napaści na osady żydowskie, ale zdaniem Geberta to tylko kryminaliści (nie można przecież napisać, że mogli mieć jakieś religijne motywy), a Żydzi bronią interesu narodowego, a nie swojego życia.
Dzisiejsze spory między lewicą i prawicą trudno zrozumieć bez analizy sporów między syjonizmem zakorzenionym w myśli socjalistycznej i syjonizmem „rewizjonistów”, który był mniej mesjański, mniej romantyczny, a bardziej przyziemny. Tu kluczowa jest postać Ze’eva Żabotyńskiego, która pierwszy raz pojawia się na stronie 56. To interesujący element książki, pokazujący, że jak w każdym ruchu społecznym, ruch syjonistyczny był pełen tarć, odmiennych wizji, i różnych ambicji. Konstanty Gebert wspomina o Żabotyńskim 22 razy. Uczciwie pokazuje, że wielokrotnie miał rację. Osobiście nie przylepia mu etykietki faszysty ani rasisty, pisze że chciał równych praw obywatelskich dla Arabów w państwie żydowskim. Przypomina, że Żabotyński był przeciwny jakimkolwiek kontaktom z nazistami (nawet taktycznych, w celu ratowania Żydów). Dwa epizody zwracają szczególną uwagę, jak mi się wydaje, pokazują pułapki, w które Gebert nieustannie wpada. Opisując historię rzekomej „masakry w Deir Jasin” autor pisze, że wszystkim zależało na jej wyolbrzymianiu. Pisze, że ta rzekoma masakra była jednym z głównych powodów exodusu Arabów, że wyolbrzymiała tę rzekomą masakrę propaganda arabska, pokazuje, że jej rozmiary były przekłamane również po stronie żydowskiej dla oczernienia politycznych przeciwników, a wreszcie przywołuje najnowsze badania (z 2021r.), izraelskiego historyka Eliezera Taubera, pokazujące, że żadnej masakry nie było. Niemal natychmiast po tej rzetelnej relacji czytamy:
„Mord ten na trwałe też określił miejsce Irgunu i Lehi w świadomości zbiorowej znacznej części izraelskiego społeczeństwa i sprawił, że myślano o nich z odrazą – zapominając na przykład o przenikliwych analizach politycznych Żabotyńskiego, zmarłego osiem lat przed tą zbrodnią.”
Można to odczytać jako wzór bezstronności badacza, ale kilka wierszy niżej dowiadujemy, się, że „Begin otrzymał wraz z Anwarem Sadatem Pokojową Nagrodę Nobla (ale później otrzymał ją też inny były terrorysta, Jaser Arafat)”. Prawdopodobnie Gebert nie jest w stanie przyznać, że Begin nigdy nie był terrorystą, a Arafat nigdy nie przestał być terrorystą.
Opisując wojnę o niepodległość Gebert pisze, że generalny bilans był korzystny dla Izraelczyków. To ocena ex post. Liczebność i uzbrojenie pięciu armii arabskich wielokrotnie przeważało siły izraelskie. O zwycięstwie zadecydowało morale, dyscyplina, znakomity wywiad i tysiące zbiegów okoliczności. (Izraelscy Żydzi nie mieli alternatywy, Arabowie mieli dokąd uciekać.) Gebert pisze o łajdactwach Brytyjczyków, nie pisze w tym rozdziale o powiązaniach zarówno milicji Arabów palestyńskich z nazizmem, jak i o obecności oficerów SS w armii egipskiej i syryjskiej. Nie pisze o Bractwie Muzułmańskim i jego powiązaniach z nazizmem, (w bibliografii nie ma niesłychanie ważnej pozycji Cairo to Damascus Johna Roya Carlsona).
Autor opisując tę wojnę poświęca znacznie większą uwagę podziałom między Izraelczykami i „żydowskimi nacjonalistami” niż zmierzającym do dokończenia dzieła Adolfa Hitlera atakującym Izrael władcom arabskim. Zaopatrzenie w broń oddziałów izraelskich było kwestią życia lub śmierci. Świat zachodni nie zamierzał przeszkadzać w dokończeniu Zagłady. Na szczęście Stalin miał przelotną nadzieję na komunistyczny Izrael i pozwolił politykom czechosłowackim na wysyłkę broni i amunicji. (Niebawem czechosłowaccy politycy zapłacili za to życiem.) Innym źródłem było łamanie embarga i szmugiel broni.
Sprawa „Altaleny” jest w świetle dzisiejszych, samobójczych działań izraelskiej lewicy szczególnie ważnym epizodem początków Izraela. Opis tej sprawy (na stronach 228-230) poprzedza ciekawe zdanie: „Straszliwą klęskę ponieśli Palestyńczycy – ćwierć miliona z nich zostało już wygnanych ze swoich domów, albo opuściła je w popłochu.” Lwia część palestyńskich Arabów wyjechała dobrowolnie w reakcji na propagandę armii arabskich, wielu jeszcze przed rozpoczęciem działań wojennych, często do krajów sąsiednich, z których wcześniej przyjechali. Gebert nie pisze również o izraelskich wezwaniach do pozostania i neutralności. Szacunki faktycznie wygnanych wahają się między kilka a kilkanaście tysięcy ludzi uczestniczących w walkach zbrojnych. Autor nie pisze również, że napastnicze armie planowały rozbiór Izraela, a nie utworzenie jakiegoś państwa Palestyna. Nie podejrzewam Konstantego Geberta o nieuczciwość, sądzę, że wpada w pułapki środowiskowego konformizmu. W dniu, w którym czytałem tę partię jego książki „Haaretz” opublikowała artykuł o akcji w Dżeninie, w którym znajdował się następujący akapit:
„Inny uczestnik obozu, który woli pozostać anonimowy, odmówił opuszczenia domu wraz z ośmioosobową rodziną. Powiedział: ‘Nie opuścimy naszego domu, nawet jeśli zwali się na nasze głowy. Nasi pradziadowie opuścili [swoje domy] w 1948 roku, bo powiedziano im, że będą mogli wrócić za tydzień i ten tydzień minął 75 lat temu. My nie popełnimy tego samego błędu, nasze pokolenie jest gotowe do poświęceń dla ojczyzny.” (Pogrubienie moje – A.K.)
Sprawę Altaleny Konstanty Gebert relacjonuje niemal rzetelnie i niemal bezstronnie. Jeszcze przed ogłoszeniem niepodległości i najazdem armii arabskich Irgun załatwił transport broni z Francji, o wartości 153 milionów franków. Pięć tysięcy karabinów, 450 karabinów maszynowych, 5 milionów sztuk amunicji. Chcieli żeby 20 procent tej broni trafiło w ręce oddziałów Irgunu, które jeszcze nie podporządkowały się siłom rządwym (IDF powstały w końcu maja) i walczyły w okolicach Jerozolimy, a reszta żeby poszła na dozbrojenie oddziałów Irgunu, które już podporządkowały się siłom rządowym, (które podobno były gorzej uzbrojone niż inni). Ponieważ dostawa (pierwotnie zaplanowana na połowę maja) była o kilka tygodni opóźniona i w międzyczasie powstał rząd z premierem Ben Gurionem, Begin próbował to załatwić formalnie i bez tarć. Ben Gurion zgodził się na przekazanie broni oddziałom Irgunu w Jerozolimie, odmówił jakiegokolwiek preferencyjnego rozdziału broni w ramach armii. Na statku oprócz broni znajdowało się ponad 900 ochotników i postanowiono ich ściągnąć na ląd poza Tel Awiwem (i wzrokiem obserwatorów ONZ), kiedy przeprowadzano tę operację, rząd podjął decyzje o złamaniu umowy i zarekwirowaniu całej broni znajdującej się na statku. Jak wyjaśnia tę decyzję Gebert:
„Irgun wśród dominującej w rządzie lewicy syjonistycznej miał reputację faszystów, a Begina podejrzewano o szykowanie puczu…”
Gebert nie przywołuje dokumentów cytowanych przez izraelskiego badacza Szlomo Nakdimona, zgodnie z którymi Ben Gurion wydał polecenie zatopienia statku na pełnym morzu przez lotnictwo. Brytyjski pilot Gordon Levett, który był ochotnikiem w armii izraelskiej, napisał w swojej książce, że zastępca dowódcy Sił Powietrznych, próbował przekonać nieżydowskich ochotników-pilotów do ataku na statek. Jednak trzech pilotów odmówiło udziału w misji, jeden z nich powiedział: „Możesz pocałować mnie w tyłek. Nie po to straciłem czterech przyjaciół i przeleciałem 10 000 mil, żeby bombardować Żydów”.
Nie ma tu informacji, że Menachem Begin, mając nadzieję na uniknięcie wojny domowej, rozkazał swoim ludziom nie strzelać, a statek podniósł białą flagę, nie ma informacji, że kiedy uszkodzony statek osiadł na mieliźnie i groziło uszkodzenie ładowni z amunicją kapitan rozkazał ewakuację i ludzie uciekający wpław byli ostrzeliwani ogniem karabinowym z brzegu, nie ma również informacji, że Begin zszedł z okrętu ostatni. Gebert pisze:
„Przez moment wydawało się, że w kraju wybuchnie wojna domowa, Begin jednak powstrzymał się przed wydaniem rozkazu. Jest jednak całkiem możliwe, że gdyby [Ben Gurion] ustąpił i broń trafiłaby do Irgunu, wojna taka wybuchłaby i tak. Begin był odpowiedzialnym państwowcem, lecz sprawców mordu w Deir Jasin trudno byłoby podejrzewać o podobną postawę.”
Konstantego Geberta prześladuje upiór lewicowej szlachetności, który jest wystarczająco wyraźny już na początku książki, a który będzie coraz bardziej dominował jego umysł w miarę dalszego pisania.
Szlachetność wymaga szacunku i próby zrozumienia wroga. Konstanty Gebert doskonale wie, że po palestyńskiej stronie nie ma partnera do pokoju, że władcy Palestyńczyków podżegają do terroru i mordów, że popełniają zbrodnię wychowywania dzieci na morderców, że nie tylko nie troszczą się o dobrobyt swoich obywateli, ale są okradającą Palestyńczyków kleptokracją, jednak ochoczo powtarza palestyńską propagandę o okupacji i lituje się nad Palestyńczykami, że im Żydzi zabrali ojczyznę (której nigdy nie mieli). Gebert gniewa się na Goldę Meir, że nie uważała Palestyńczyków za odrębny naród, ale nie pokazuje, że ten „naród” ma tylko jeden filar swojej narodowej kultury – dokończenie Zagłady Żydów. (Izraelski dziennikarz zrobił sondę uliczną pytając dziesiątki ludzi na ulicach Ramallah o najważniejsze postacie z palestyńskiej historii. Nikt, dosłownie nikt, nie umiał wyjść poza Arafata.) Gebert lituje się nad Palestyńczykami instrumentalnie, nie szuka kontaktów z tymi Palestyńczykami, którzy chcą pokoju, nie pisze o tych, którzy za dążenie do normalizacji byli torturowaniu i mordowani przez siły bezpieczeństwa Abbasa, wcześniej Arafata, a jeszcze wcześniej Muhammada Amina al-Husajniego. Palestyńczycy są mu potrzebni do potępiania Izraela. Różnica z innymi „współczującymi” polega na tym, że Konstanty Gebert ma ogromną wiedzę o islamofaszyzmie, o łamaniu praw Palestyńczyków przez Palestyńczyków, o podręcznikach i morderczej konkurencji na polu radykalizowania Palestyńczyków, o tym, że to nie Izrael trzyma palestyńskich „uchodźców” w obozach dla uchodźców. Czy nakreślony przez niego portret Jasera Arafata coś wyjaśnia? Ten portret musimy rekonstruować z rozrzuconych na blisko 800 stronach uwag. Ilu czytelników podejmie się tego trudu?
Najpierw dowiadujemy się, że Begin dostał Pokojową Nagrodę Nobla mimo, że był terrorystą jak niegdyś Arafat. Na stronie 355 dowiadujemy się, że Arafat próbował obalić rząd Jordanii (ale nic o międzynarodowym terroryzmie, nic o porwaniach samolotów, nic o związkach z ZSRR). Dalej pisze, że 100 tysięcy uzbrojonych Organizatorów Wyzwolenia Palestyny znalazło się w Libanie i że Liban został do tego zmuszony przez Syrię. (Zapewne z braku miejsca nie rozpisuje się o jego wkładzie do zniszczenia Libanu.)
Czy kluczową wzmiankę mamy na stronie 403? Mamy rok 1973, z Libanu i Syrii płynie do Izraela fala terroru. Jak pisze Gebert, nie ma miesiąca bez poważnego zamachu, giną niemal wyłącznie izraelscy cywile.
„Reakcja ONZ na bezprecedensowa falę terroru była szokująca – Zgromadzenie Ogólne zaprosiło przywódcę OWP Jasera Arafata. […] Po raz pierwszy z mównicy ONZ wystąpił człowiek z pistoletem u pasa. Arafat jednoznacznie stwierdził, że jego celem jest zniszczenie Izraela. W odpowiedzi ONZ uznała OWP za ‘jedynego prawowitego reprezentanta narodu palestyńskiego’”.
Prawie 50 stron dalej (s.452) znajdujemy informację o wizycie premiera Szarona “przed meczetem Al-Aksa w Jerozolimie we wrześniu 2000, która dała Arafatowi pretekst do rozpętania intifady…”
Gdyby jakiś dociekliwy czytelnik przypadkiem pytał, co było rzeczywistym powodem, to odpowiedź (jeśli będzie pamiętał, że jej szukał), znajdzie dopiero na stronie 569. Arafat – pisze Gebert – jeszcze w czasie negocjacji w Camp David szykował intifadę i cytuje wypowiedź Arafata z 25 lipca 2000r.:
„’Bądźcie gotowi. Zaczęła się bitwa o Jerozolimę’. Miesiąc później minister sprawiedliwości AP Freih Abu Midein oświadczył: ’Nadchodzi przemoc i naród palestyński gotów jest ponieść nawet 5 tysięcy ofiar,’ W opublikowanym w pierwszą rocznicę wybuchu intifady, 29 września 2001 roku, w wywiadzie dla londyńskiego ‘Al-Hayat’, wspomniany już Marwan Barguti stwierdził: ‘Wiedziałem, że koniec września [2000 roku] będzie ostatnią odpowiednią datą wybuchu’. Wizyta Szarona na Wzgórzu Świątynnym we wrześniu 2000, powszechnie uważana za samoistną przyczynę intifady, była według Bargutiego ‘najlepszym momentem, by intifadę rozpętać.’”
Konstanty Gebert nie cytuje znacznie wcześniejszej wypowiedzi Arafata, która pokazuje jednoznacznie, że przywódca Organizacji Wyzwolenia Palestyny nigdy nie zamierzał uznać Izraela, ani rezygnować z terroru. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby nie znał tej wypowiedzi. 10 maja 1994 r. w meczecie w Johannesburgu w RPA Jaser Arafat powiedział:
Dżihad [islamska święta wojna] będzie trwał nadal, a Jerozolima nie jest [tylko] dla narodu palestyńskiego, jest dla całego narodu muzułmańskiego.
Jesteście przede mną odpowiedzialni za Palestynę i Jerozolimę [oklaski], ziemię, która została pobłogosławiona dla całego świata.
Teraz, po tym porozumieniu, musicie zrozumieć naszą główną bitwę.
Naszą główną bitwą jest Jerozolima. Jerozolima. Pierwsza świątynia muzułmanów.
[…]
Ta umowa, nie uważam jej za coś więcej niż umowę, która została podpisana między naszym prorokiem Mahometem a [żydowskim plemieniem] Banu Kurajza, a pamiętacie, że kalif Omar odrzucił tę umowę i [uznał] ją za nikczemny rozejm. [Pogrubienia moje – A.K.]
Innymi słowy Arafat mówił zupełnie otwarcie, że pokój z Żydami może być tylko chwilowy i żadnej umowy nie zamierza trwale respektować.
Konstanty Gebert pisze, że był niesłychanie wdzięczny Arafatowi, że wręcz z ochotą uścisnąłby mu dłoń za odrzucenie popartej przez prezydenta Clintona propozycji Ehuda Baraka. Nie mam do końca jasności, czy Gebert uważa tę propozycje za zdradę państwa, czy tylko za skrajny, samobójczy idiotyzm. Autor nie ma jednak pretensji do Ehuda Baraka, jest wdzięczny, że gangster był łaskaw ją odrzucić. Arafat nie tylko nigdy nie zamierzał zawierać uczciwego pokoju z Izraelem, nie miał również wystarczającego poparcia i nawet oszustwo w stylu Mahometa nie miało szans, ze względu na zagrożenie ze strony bardziej radykalnych i mniej przebiegłych rywali.
Chwilami trudno pozbyć się wrażenia, że autor jest w pełni świadomy tego, że nie jest to konflikt o ziemię, że osiedla są pretekstem, który jest używany, bo Zachód to ochoczo połyka.
Robiąc notatki z tej lektury chciałem pokazać, jak Konstanty Gebert prezentuje portret Mahmouda Abbasa, Benjamina Netanjahu, jak opisuje politykę wobec Izraela Islamskiej Republiki Iranu, Stanów Zjednoczonych i Organizacji Narodów Zjednoczonych, jak analizuje związki islamu z nazizmem i islamofaszyzm. Pokazanie tego wymagałoby kolejnych kilkunastu stron. Gebert doskonale wie, że to członkowie Korpusu Strażników Islamskiej Rewolucji pozdrawiają się nazistowskim salutem, że ten sam salut używany jest przez członków Hezbollahu i Hamasu, a także Fatahu. Gebert woli zachowanie słowa „faszyści” dla Żydów. Jak setki innych żydowskich intelektualistów z Karolem Marksem na czele, jest przekonany, że Żydzi muszą być winni nienawiści świata do Żydów. On sam chciałby, jak Juliusz Słowacki, Żydów w anioły przerobić. Jednak Żydzi nie są i nie mogą być aniołami, a gdyby byli, to świat zajmowałby się wyrywaniem im piór.
W tej książce jednym z najczęściej używanych słów jest „gdyby”, bo gdyby ci Żydzi zachowywali się grzeczniej wobec morderców, to Gebert miałby pokój z widokiem na spokój.
Nie powiem, co myślę o gatunku jego współczucia dla Palestyńczyków, w indeksie nazwisk nie ma ani jednego nazwiska palestyńskiego obrońcy palestyńskich praw człowieka przed ich łamaniem przez palestyńskich władców. W bibliografii nie ma nazwiska izraelskiego lewicowego historyka Ben-Drora Jeminiego (autora książki Przemysł kłamstw), brak wielu nazwisk, a mnie szczególnie brak nazwiska amerykańskiego historyka Richarda Landesa.
Kończąc tę tak bardzo skróconą recenzję wrócę do Żabotyńskiego, który na dwa lata przed atakiem wojsk nazistowskich na Polskę zwrócił się do Żydów w Wielkiej Synagodze w Warszawie:
Już trzy lata rozmawiam z wami, Żydzi polscy, korono światowego żydostwa. Ostrzegałem was bez chwili wytchnienia, że zbliża się katastrofa. Moje włosy zbielały, a moje serce krwawi, ponieważ wy, drodzy bracia, nie widzicie wulkanu gotowego do wyrzucenia na was lawy. Mam dziś straszną wizję. Czasu jest mało, ale wciąż możecie się ratować. Wiem, że jesteście zajęci swoimi codziennymi sprawami, ale posłuchajcie moich słów, bo jest za pięć dwunasta! Niech każdy z was ratuje swoją duszę, dopóki jest na to czas. Ostatnia rzecz, którą chciałbym dziś powiedzieć w Tisza be-Aw: ci, którym uda się uniknąć tej katastrofy, zasłużą na przeżycie podniosłej chwili wielkiego świętowania – odrodzenia i powstania niepodległego państwa hebrajskiego. Nie wiem, czy będę miał zaszczyt to zobaczyć, ale mój syn tak! Wierzę w to, ponieważ jestem pewien, że jutro zaświeci słońce. Zlikwiduj diasporę albo diaspora z pewnością zlikwiduje ciebie!
Ze’ev (Włodzimierz) Jabotinsky, Zionist Freedom Alliance, 2006r.
Natychmiast nazwano go podżegaczem i faszystą, ostrzegano przed nim młodych. Dorastałem po wojnie i ilekroć natykałem się na jego nazwisko, było nieodmiennie obrzucane błotem, przez komunistów i socjalistów, przez autorów żydowskich i nieżydowskich.
Nie był ani rasistą, ani faszystą, był winny temu, że widział więcej niż inni. Swego czasu zamieściłem ten cytat na mojej stronie Facebooka i skomentował go, historyk, emerytowany dyrektor szkoły w Gdańsku i były działacz „Solidarności” Tomasz Dominik Zbierski:
W latach 20-tych i 30-tych XX wieku można było na licznych manifestacjach żydowskich w Warszawie usłyszeć hasła „Bund buduje, syjonizm rujnuje”, „Tu jest nasza ojczyzna! Tu pracujemy i walczymy”. Syjoniści Żabotyńskiego, jak pokazała tragiczna historia narodu żydowskiego, mieli rację. Dzisiaj bundowskie, tragicznie błędne hasło można odwrócić – Syjonizm budował, Bund rujnował… Apel Żabotyńskiego do diaspory był tragicznym wołaniem, zwalczanym do samego końca przez Bund.
W swoich książkach o Izraelu i obfitej publicystyce o dzisiejszych syjonistach z Likudu, będących kontynuatorami formacji syjonistów Żabotyńskiego, pan Gebert nadal usiłuje pod różnymi pozorami przekonywać, że Netanjahu i Likud „rujnują”… Zaiste, długie jest trwanie w historii pewnych krótkich haseł i budowania na nich narracji przez kolejne dekady.
Zastanawia mnie do głębi trwająca już 100 lat tlącą się w wielu środowiskach żydowskich nienawiść do „faszystów” Żabotyńskiego, Begina…teraz do Likudu i Netanjahu… Tu, na polskim poletku pan Gebert jest jakby kwintesencją tej nienawiści …
/załączone cytaty i fotografie z wystawy stałej w Muzeum POLIN w Warszawie.
Czy polecam tę książkę? Zdecydowanie tak. Odradzam jednak czytanie na klęczkach. Mam wrażenie, że jej lektura wymaga skupienia, krytycznej uwagi i uzupełniania inną lekturą. Palestyńczycy są tragicznym narodem, któremu tragedię zgotowali ich bracia Arabowie, ich elity, oraz międzynarodowe konsorcjum antysemitów potrzebujących ich jako morderców.
Wiele razy widziałem głupie pytania, jak zachowałbyś się, gdybyś był dorosłym człowiekiem w latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku. Nie kusiła mnie ta zabawa. Wiem jak się zachowali moi rodzice i wiem w jakich czasach przyszło nam żyć dziś.
*Tekst został opublikowany po raz pierwszy w internetowym wydaniu “Gazety Wyborczej” w magazynie “Ale Historia”: https://wyborcza.pl/alehistoria/7,121681,29983104,pokoj-z-widokiem-na-mordercow-konstantego-geberta.html ;
Na rynku księgarskim jest już dstępna moja książka pod tytułem “Idź i wróć człowiekiem”.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com