Archive | 2023/08/05

Powstanie Warszawskie. Rzeź Ochoty

Pogrzeb bezimiennych ofiar Powstania Warszawskiego z Woli i Ochoty – trumny z prochami przed placem Zbawiciela. Warszawa, 06.08.1946. Fot. PAP/CAF/J. Baranowski


Powstanie Warszawskie. Rzeź Ochoty

wlo/ skp/


Powstańcza ofensywa trwała na Ochocie kilka godzin, obrona – jedenaście dni. Przez cały ten czas dokonywało się zaplanowane ludobójstwo cywilów, przeprowadzane przez Niemców, ale w znacznie większym stopniu przez kolaboranckie oddziały Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej.

To była bardzo krótka bitwa. 1 sierpnia, tuż przed godz. 17, rozległy się pierwsze strzały w okolicach domu akademickiego przy placu Narutowicza. „Salwa! Chyba się zaczyna, jest za minutę piąta. Piąta dwadzieścia. Grzeją jak jasna cholera” – wspominała ten moment Anna Bagieńska, wówczas dwudziestotrzyletnia harcerka przydzielona do pomocy medycznej w budynku przy ul. Grójeckiej 45. Nieco więcej zapamiętała Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa mieszkająca przy Mianowskiego 15:

„Wkrótce usłyszałam strzały od strony pl. Narutowicza. Wyjrzałam oknem, ale mogłam zobaczyć tylko górne piętra domu akademickiego. W każdym oknie łeb żandarmski w hełmie bojowym! Strzały nie cichły, a w oknach obok hełmów zauważyłam lufy broni skierowanej w naszą stronę. Wkrótce odgłosy walki dochodziły i z innych stron, z kierunku Szkoły Nauk Politycznych i Głównej Dyrekcji Lasów Państwowych. Nad wszystkim zaczął dominować jazgot karabinów maszynowych. Zrozumiałam, że toczy się bitwa”. W tamtym momencie na pl. Narutowicza powstańcy prawdopodobnie nie mieli broni maszynowej. Komendant Chorągwi Warszawskiej Szarych Szeregów Stefan Mirowski wspominał: „Obserwowałem zbiórkę tych plutonów na podwórzu, raczej na połączonych podwórzach domów Barska 3 i 5. Na kilka plutonów może znalazło się tam dwadzieścia pistoletów i dwa karabiny”.

„Jazgot”, o którym wspominała Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa, zapewne pochodził z broni niemieckiej, która natychmiast dziesiątkowała drastycznie niewystarczające siły Polaków. Właśnie bitwa o dom akademicki uświadomiła natychmiast wszystkim, że powstańcy nie mają najmniejszych szans na opanowanie dzielnicy. Po pierwsze, sił niemieckich było tu wielokrotnie więcej i były nieporównywalnie lepiej uzbrojone. Po drugie zaś, Niemcy posiadali kilka prawdziwych twierdz – jak naturalnie obronny, dodatkowo mocno wówczas ufortyfikowany akademik, w którym mieściły się koszary policji; jednak były również koszary SS w budynku szkoły przy Tarczyńskiej, zakłady Toebbensa czy szkoła na rogu Raszyńskiej i Niemcewicza.

Wszystkie natarcia na obiekty strategiczne: budynek Głównej Dyrekcji Lasów Państwowych, Szkołę Nauk Politycznych i wspomniane koszary SS, skończyły się podobnie jak bitwa o akademik – zdziesiątkowaniem, rozbiciem i rozproszeniem większości sił powstańczych. Udało się zdobyć jedynie budynek Marynarki Wojennej na rogu Wawelskiej oraz Żwirki i Wigury, ale w żaden sposób nie zmieniło to ogólnej sytuacji strategicznej. Była ona w tak oczywisty sposób beznadziejna, że dowódca IV Obwodu Mieczysław Sokołowski „Grzymała” podjął decyzję o wycofaniu oddziałów z miasta. Wczesnym rankiem 2 sierpnia kilkuset powstańców zgromadzonych w kwadracie domów przy ulicach: Niemcewicza, Asnyka, Filtrowej i Grójeckiej, wymaszerowało w kierunku Lasów Chojnowskich. Ewakuacja przebiegła w większości bez przeszkód. Jedynym tragicznym jej epizodem była bitwa w Pęcicach, podczas której zginęło ok. 90 z nich, w tym sanitariuszki.

Był to koniec powstańczej ofensywy na Ochocie, ale nie koniec zrywu w tej dzielnicy. Prawdopodobnie kilkuset rozproszonych po okolicy żołnierzy zgromadziło się w dwóch kompleksach budynków, które, wzmocnione barykadami, zamieniły się w twierdze. Były to tzw. Reduta Kaliska (bloki przy ul. Kaliskiej, Kopińskiej, Białobrzeskiej i Joteyki – dowodził por. Andrzej Chyczewski „Gustaw”) oraz Reduta Wawelska (ul. Wawelska, Uniwersytecka i Mianowskiego – dowodził ppor. Jerzy Gołębiewski „Stach”).

„Wzdłuż Filtrowej i Uniwersyteckiej Niemcy bez przerwy strzelali. Więc z naszej bramy (ul. Filtrowa 62) wpadłam wprost na Mochnackiego, przez domy przeszłam na Mianowskiego. Przebiegłam Uniwersytecką i już jestem pod 15. A tam forteca. Brama zabarykadowana. Spuścili mi z okna drabinę. Jak się dowiedzieli, że przyszła łączniczka od komendanta, to myślałam, że mnie rozerwą z radości. Byli zupełnie odcięci i nic nie wiedzieli, co się w Warszawie dzieje” – opisywała Anna Bagieńska wygląd Reduty Wawelskiej, dodając ciekawy wątek o sposobach dostawania się do i wydostawania z powstańczej fortecy: „Na szczęście pod ulicą biegnie rura od centralnego ogrzewania, co prawda bardzo wąska, ale przedostać się można. Trzeba położyć się na desce bardzo płasko i dwóch ludzi przeciąga tę deskę na lince przez rurę długości 22 metrów”. 

2 sierpnia 1944 r. zaczęła się na Ochocie wojna pozycyjna.

Dwie twierdze

Pod datą 4 sierpnia Anna Bagieńska zanotowała: „Ciągle wali artyleria. Posterunki zawiadomili, że mają wytrzymać jeszcze maksimum trzy dni”. Wytrzymały dłużej, ale ta notatka mówi właściwie wszystko o proporcjach walczących stron. Uwięzionym we własnych twierdzach powstańcom nieustannie kurczyły się zapasy amunicji, ostrzał był zatem prowadzony w zasadzie wyłącznie w celach defensywnych. Niemcy zaś mieli do dyspozycji czołgi i artylerię ostrzeliwującą polskie pozycje od strony Pola Mokotowskiego. Dla wszystkich było jasne, że porażka jest kwestią czasu.

A jednak walczono. Właściwie w pewnym momencie trudno było odróżnić powstańców od cywilnych mieszkańców Ochoty. Ci ostatni co prawda teoretycznie zostali ulokowani w piwnicach, praktycznie jednak obie reduty natychmiast stały się komunami wspólnie walczących i wspierających się w każdy możliwy sposób ludzi. Przyznaje to we wspomnieniach z Reduty Wawelskiej sanitariuszka Zofia Namitkiewicz: 

„Powstańcy i ludność cywilna tworzyli jedną zwartą załogę. Mieszkańcy domów brali udział w walce, gasili pożary, naprawiali uszkodzenia w zabarykadowaniu, pomagali przenosić rannych. Przez jedenaście dni żywili liczącą stu kilkudziesięciu ludzi załogę, oddając do wspólnego kotła zapasy lub też organizując w swoich domach małe stołówki”.

Więcej szczegółów w kwestii organizacji obrony Reduty Wawelskiej przekazuje Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa: „Mieszkańcy domu podporządkowali się wszystkim zarządzeniom. Ale załoga nie znała własnych sił ani uzbrojenia. Blok ten według planu obsadził pluton AK [w rzeczywistości cztery plutony – przyp. red.] pod dowództwem Jerzego Gołębiewskiego „Stacha”, ale żołnierzy znalazło się dużo więcej. Pierwsza zbiórka odbywała się na podwórzu, na oczach wszystkich mieszkańców. Kiedy padł rozkaz: steny wystąp – wyszło z szeregu… czterech uzbrojonych w tę broń mężczyzn! Tylko czterech!”.

Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa zauważyła, że oddział był bardzo niejednolity. Oprócz żołnierzy z Ochoty – głównie tych ocalałych po nieudanym ataku na koszary SS – znaleźli się tam powstańcy z Grochowa, a także z Targówka. Nie byli to też wyłącznie akowcy, lecz również członkowie innych formacji podziemia niepodległościowego – w tak ekstremalnej sytuacji spory ideologiczne nie odgrywały żadnej roli. Rużyłło-Stasiakowa przyznaje także, iż dowództwo nie było jednolite, ale – jak to określa – „kolektywne”. Oprócz ppor. Gołębiewskiego dowodził por. Jerzy Modro „Rarańcza” i kpt. Władysław Sieroszewski „Sabała” – postać, nawiasem mówiąc, wybitna: syn słynnego pisarza Wacława Sieroszewskiego, w Armii Krajowej zaś szef Wojskowych Sądów Specjalnych na Obszar Warszawski, później również ich znakomity historyk. 

Zofia Namitkiewicz opowiadała dalej, że entuzjazm pierwszych dni walk gasł na Ochocie szybko. Reduty się broniły, były jednak całkowicie odizolowanymi punktami oporu, na nich więc natychmiast skoncentrował się ogień nieprzyjaciela, który poza tym poruszał się po dzielnicy niemal zupełnie bezkarnie. Co gorsze – i na Wawelskiej dowiedziano się o tym dość szybko – do walki z powstańcami 3 sierpnia wkroczyły tu oddziały Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia) SS dowodzone przez Brigadefuehrera Bronisława Kamińskiego, słynące z brutalności, i w Warszawie zdecydowanie potwierdzające tę opinię.

 „Ataki na nasz dom stawały się częstsze […] Wokoło szalały tłumy rozbestwionych żołnierzy RONA, których my nazywaliśmy kałmukami, a którzy, co gorsze, opanowali dom po parzystej stronie ulicy Mianowskiego naprzeciwko naszego bloku i stamtąd ostrzeliwali karabinami maszynowymi nasze stanowiska” – pisała Zofia Namitkiewicz.

Sanitariuszka nie mogła jeszcze wiedzieć, do jakiego stopnia Rosjanie byli rozbestwieni i jak bardzo „szaleli” – przekona się o tym już wkrótce – wiedziała jednak, że sytuacja w ich domu jest beznadziejna. Ataki istotnie z dnia na dzień się nasilały. 10 sierpnia ewakuowali się obrońcy Reduty Kaliskiej, przedostając się za miasto, w kierunku południowym przez względnie spokojne Okęcie. Następnego zaś dnia upadła Wawelska.

„Od świtu 11 sierpnia Niemcy bezustannym ogniem z Pola Mokotowskiego burzyli ścianę frontową od strony ul. Wawelskiej, tak że wreszcie runęła” – wspominała Zofia Namitkiewicz, a Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa uzupełniała:

„Wreszcie runęły ściany i wtedy w piwnicach całego bloku powietrze stało się gęste i białe od kurzu wapna. Nie było czym oddychać. Jeszcze bardziej zrobiło się ciasno. Powstańcy walczyli z zaciętością i determinacją, wciąż odpierali szturmy. Już nie można było docierać do ich stanowisk. Pamiętam ostatniego rannego. Przyszedł na własnych nogach do punktu sanitarnego, ale zaraz na progu upadł. Był bryłą krwawiącego, posiekanego ciała […] Ok. godz. 14 zaatakowano nas +goliatami+. Wydawało się w piwnicach, że przeżywamy trzęsienie ziemi. Straszliwe detonacje wstrząsały murami. Załoga jednak walczyła, ale widoczne stawało się z każdą chwilą, że kontrataki nasze słabły”.

Patrząca z innego miejsca Zofia Namitkiewicz dodawała:

„O godz. 14 rozpadła się barykada w bramie, przez którą od razu wtargnął patrol RONA. Natarcie – po raz ostatni – odparto, ale obrona zaczęła się załamywać. O godz. 16 +Stach+ [Jerzy Gołębiewski –przyp. red.], zdawszy dowództwo +Rarańczy+ [Jerzy Modro – przyp. red.] wszedł z mniejszą grupą do kanału. O godz. 17 – większą grupę wyprowadził tą samą drogą +Rarańcza+”.

Powstańcom udało się ewakuować, choć ich los nie był szczęśliwy. Przebijając się przez Pole Mokotowskie w okolice ul. Polnej na Mokotowie, ponieśli duże straty, a sam „Stach” został ciężko ranny i utonął w kanale.

Dla mieszkańców jednak dopiero wtedy rozpętało się prawdziwe piekło. Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa kreśli obraz iście dantejskich scen wejścia do ruin Wawelskiej Rosjan z RONA:

„Z czasem zaczęły cichnąć karabiny maszynowe. Z podwórza dochodziły jakieś nawoływania. Stałam z brzegu, przy wyjściu, ale wszyscy ociągaliśmy się z wyjściem z piwnic. Nagle zjawił się jakiś żołnierz w niemieckim mundurze, bez czapki i z bagnetem na karabinie wymierzonym w naszym kierunku. Czerwony od wódki wrzeszczał: +Czasy! Dawaj czasy!+. Ktoś zrozumiał i dał mu zegarek. Zaczęli robić to i inni, kierując się do wyjścia na podwórze. Tam było więcej żołnierzy. Krzyczeli jak opętani, bili nas, kopali – kierując do wyjścia w kierunku ul. Pługa. Po drodze rabowano też obrączki, zegarki, pierścionki. Na ulicy gwizdały kule, kilka osób ranionych, brocząc krwią szło dalej z tłumem. Jakiegoś mężczyznę zakłuto bagnetami na barykadzie”.

Niezadługo dołączyli do niego inni. Tego dnia na zgliszczach Wawelskiej zamordowano kilkudziesięciu mężczyzn. Nie wiedziano jeszcze, że planowa eksterminacja mężczyzn była już od tygodnia na Ochocie codziennością.

Droga do Zieleniaka

Na początku strzelano do wszystkich. Jak wspomina Anna Bagieńska:

„Z magistrackiego domu, to jest tam, gdzie gasiliśmy pożar, ktoś podobno strzelił i ranił jakiegoś Niemca. Wszystkich wyciągnęli z mieszkań i nie wiadomo, co się z nimi stało…”.

Później podobno wydano rozkaz, by mordować wyłącznie mężczyzn i, jak mówią wspomnienia ocalałych, czasem istotnie tak bywało. Jednak tylko czasem. Procedura była mechanicznie powtarzalna. Żołnierze RONA przychodzili do kolejnych domów, wyganiali ludność z mieszkań, ustawiali na podwórku, rabowali z wszystkich cennych przedmiotów, rozstrzeliwali na chybił trafił wybranych mężczyzn, zazwyczaj gwałcili kobiety. Wszystkim tym czynnościom towarzyszyło brutalne bicie. Brutalność zresztą wyraźnie narastała – trochę jakby Rosjanie zasmakowali we krwi. Początkowo ich oddziały były po prostu wykorzystywane do walk z powstańcami. Jednak rozkaz Heinricha Himmlera o zniszczeniu miasta i wyniszczeniu ludności sprawił, że 3 sierpnia na Ochocie rozpoczęła się orgia ludobójstwa. Stłoczeni w piwnicy Reduty Wawelskiej mieli i tak sporo szczęścia – większość kobiet przeżyła. Przy Grójeckiej 104 Rosjanie nie byli tak subtelni – wrzucili do piwnicy granaty i zabili prawdopodobnie wszystkich tam się ukrywających.

Maria Saska była przed wojną właścicielką niewielkiej cukierni, która w czasie okupacji zamieniła się w lokal konspiracyjny batalionu AK „Parasol”. Wspominała moment wypędzenia ludności z ochockiej Kolonii Staszica (obszar ograniczony al. Niepodległości i ulicami Wawelską – dziś ta ulica to także odcinek Trasy Łazienkowskiej – Sędziowską, Nowowiejską i Krzywickiego).

„Doprowadzili nas do skweru między ul. Łęczycką a Górnickiego. Tutaj czekali na nas prawie +małpoludy+, skośnoocy Kałmucy. Zobaczyłam wówczas iście dantejską scenę – dzikusy rzucali się na każdego, obmacywali kobiety bardzo obcesowo – jeżeli wyczuli coś twardszego – rozbierali, często obrywając guziki, i grabili. Młode kobiety, nawet dziewczynki, wciągali do domu, gwałcili i wypuszczali w podartych sukniach, z podrapanymi twarzami, a jeśli któraś broniła się zbyt intensywnie – mordowali. Zgwałcono też naszą pomoc domową, bardzo ładną Julcię […] Chwycili ją siłą i wepchnęli w jakieś zabudowania. Poczekaliśmy na nią. Gdy wyszła, była spłakana, ale nie była w stanie tak tragicznym jak inne. Do mnie powiedziała: +Już nie broniłam się bardzo, bo tam w środku dużo kobiecych trupów leży+”.

Być może jeszcze większa tragedia rozegrała się w Instytucie Radowym przy Wawelskiej. Rosjanie dokonali tam eksterminacji chorych. 

„Około pięćdziesięciu chorych zaprowadzono do szkoły mieszczącej się przy Zieleniaku. Po pewnym czasie usłyszałam strzały dochodzące od strony szkoły, po czym żołnierze wybrali kilku mężczyzn, zabierając ich do szkoły. Wróciła na plac jedna z chorych, Ukrainka, i opowiedziała szczegółowo, jaki los spotkał chore. Inne chore, razem z nimi sanitariuszka Danka, były wypuszczone trójkami za bramę spalonego budynku szkoły, gdzie strzelali żołnierze im w tył głowy” – wspominała Jadwiga Kowalska. 

Często jednak Rosjanie strzelali również na chybił trafił, do każdego. Stanisław Trojanowski miał wówczas 48 lat i był lekarzem. W ogródkach przy willach w okolicach Wawelskiej i Langiewicza widział następujący obraz: „Dużo ludności cywilnej leżącej na gankach, trotuarach i chodnikach. Rozlegały się krzyki ludności polskiej i dookoła słyszało się gwarę rosyjską”.

Jako lekarz Stanisław Trojanowski miał pewną swobodę poruszania się – ani Niemcy, ani członkowie RONA nie zatrzymywali go, a wręcz pozwalali opatrywać rannych; głównie swoich, lecz także Polaków. Doktor zobaczył więc dużo:

„Po drodze obserwowałem, jak była likwidowana ludność polska. Do domów mieszkalnych wpadali rozbestwieni, pijani ronowcy i wyrzucali ludność polską z tych domów, rabując co się da. Opróżnione domy były podpalane przez Niemców w ten sposób, że jadący w samochodach Niemcy z ogniomiotaczami podpalali domy, wypuszczając strumienie ognia w okna. Widziałem również, jak ronowcy do piwnic domów przetaczali działka i strzelali w otwory piwniczne w piwnicy, wykańczając w ten sposób znajdującą się tam ludność polską. Idąc ul. Grójecką, widziałem dużo zabitych Polaków leżących w ogródkach domów, na kartofliskach i pustych placach. W niektórych miejscach ze sposobów leżących zwłok można było wywnioskować, że ludność polska była grupami rozstrzeliwana”.

Jadwiga Kowalska wspomniała o Zieleniaku. Było to wówczas niewielkie targowisko u zbiegu Grójeckiej i Opaczewskiej (dziś odcinek tej ulicy to już ul. Banacha); okupanci zamienili je w zaimprowizowany obóz przejściowy dla mieszkańców Ochoty, których z tego miejsca pędzono najpierw na Dworzec Zachodni, następnie zaś pociągami do Pruszkowa. Brzmi to pozornie normalnie jak na rzeczywistość Powstania, realnie jednak Zieleniak stał się kolejnym etapem zbrodni. 

„Widziałem, jak ludzi pędzonych rabowano, zabierano teczki, i kopiąc, bijąc kolbami, pędzono na Zieleniak” – wspominał znów Stanisław Trojanowski, ale on akurat nie był tam więźniem. Była nim natomiast Jadwiga Rużyłło-Stasiakowa:

„Większość pędzonych szła w milczeniu, bezwolnie oddając ciągle szarpiącym nas żołdakom biżuterię, pieniądze, a nawet ubrania. Pod pozorem rewizji w poszukiwaniu broni, nie szczędzono kobietom najbrutalniejszych dotyków […] Popędzano nas coraz gwałtowniej w stronę Zieleniaka, gdzie przyszło nam podzielić los wszystkich mieszkańców Ochoty”.

Obraz tego ponurego marszu, a także samego Zieleniaka uzupełnia Halina Adamska:

„Zanim doprowadzono nas do słynnego później Zieleniaka, zrewidowano mnie czterdzieści jeden razy. Nawet obrączek nie udało nam się uratować. Na niewielkim targowisku tłum ludzi, pozbijanych w gromadki, siedział na tłumokach lub wprost na ziemi. Na twarzach rozpacz. Nad wieczorem zaczął padać deszcz. Dookoła łuny, słupy ognia, ciężki gryzący dym. W ogóle ta noc była jakimś nieprawdopodobnym koszmarem. Dzieci płakały głośno, czasem rozlegały się krzyki kobiet lub strzały, gdy żołnierze plądrowali dalej. Kilka kobiet rodziło, wołano o doktorów i wodę. Wody nie było”.

Zarówno podczas marszu na Zieleniak, jak i na samym targowisku dochodziło do zabójstw, częste były gwałty, czasem kończące się śmiercią. Rabunku z biegiem czasu było coraz mniej, bo nie było już co rabować. Ludzie ginęli, ale też po prostu umierali – od ran, ze zmęczenia, od chorób. Zwłoki palono. Przez kilka dni, a właściwie nocy, trwało permanentne pijaństwo pilnujących obozu Rosjan, podsycające totalną przemoc. Szacuje się, że ogółem przewinęło się przez to miejsce 60 tys. ludzi, z czego około tysiąca poniosło śmierć. Tych, którzy ocaleli, wywożono do obozu w Pruszkowie; część wywożono dalej, do innych obozów, część zaś doczekała końca wojny w tym podwarszawskim miasteczku.

Wspomnienia są zgodne: wywożonych miejscowa ludność częstowała owocami i wodą; wielokrotnie potwierdza się również to, że z transportu, przynajmniej w niektórych momentach, można było uciec. Kolejarze celowo zwalniali przed stacjami, by można było wyskoczyć z wagonów, a strażnicy nie posiadali broni maszynowej, więc skuteczność takich ucieczek mogła być spora, choć trzeba pamiętać o wspomnieniach Haliny Adamskiej – ludzie byli tak wyczerpani, że było im już wszystko jedno, a na uciekanie po prostu nie mieli sił. Większość z nich też nie miała już dla kogo żyć. 

W ciągu pierwszych dni sierpnia 1944 r. zginęło ok. 10 tys. mieszkańców Ochoty.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Już dwa lata nie mamy ambasadora w Izraelu, choć prezydent Duda obiecał to osobiście

Ambasador RP w Szwecji Joanna Hofman


Już dwa lata nie mamy ambasadora w Izraelu, choć prezydent Duda obiecał to osobiście

Witold Jurasz


Według nieoficjalnych informacji Onetu Polska, mimo obietnicy złożonej w lipcu 2022 r. przez prezydenta Andrzeja Dudę prezydentowi Izraela, nadal nie tylko nie wysłała, ale nawet nie wybrała kandydata na ambasadora RP w Izraelu. Problem w tym, że ten stan zawieszenia może równie dobrze być wyrazem braku woli politycznej Warszawy, by ambasadora wysłać, jak i wynikiem bałaganu w naszej dyplomacji.

Poprzedni ambasador RP w Izraelu Marek Magierowski opuścił Tel Awiw w sierpniu 2021 r. Przez jakiś czas w wyniku zaostrzenia relacji dwustronnych placówki dyplomatyczne zarówno Polski w Izraelu, jak i Izraela w Polsce kierowane były przez chargé d’affaires, czyli pełniących obowiązki ambasadora najwyższych stopniem dyplomatów w danej placówce.


[Twiter] Andrzej Duda @AndrzejDuda

Zgodziliśmy się z Prezydentem @Isaac_Herzog, że czas wrócić do normalnych relacji 🇵🇱 🇮🇱. Pierwszy krok wykonany. Ambasador @YacovLivne złożył dziś listy uwierzytelniające. Prezydent Herzog prosił mnie o przywrócenie Ambasadora RP w Izraelu. Liczę, że wkrótce do tego dojdzie.

Nowy ambasador Izraela przyjechał jednak do Polski pod koniec lutego 2022 r. Polska jest tymczasem nadal reprezentowana nie przez ambasadora, a nadal przez chargé d’affaires. Stan nierównowagi utrzymuje się więc już prawie półtora roku.

Chargé d’affaires a ambasador

Co do zasady ambasady, o ile nie dochodzi do formalnego obniżenia rangi stosunków dyplomatycznych, powinny być kierowane przez ambasadorów. Na czas urlopów, krótkich wyjazdów służbowych oraz na okres pomiędzy wyjazdem dotychczasowego ambasadora a przyjazdem nowego ambasadami kierują chargé d’affaires. W tym ostatnim przypadku normą w świecie dyplomacji jest, że czas ten nie powinien przekraczać kilku tygodni.

Dłuższa nieobecność ambasadora traktowana jest co do zasady jako wyraz niezadowolenia z relacji, a jeśli nic takiego nie ma miejsca, to za coś w dyplomacji niestosownego. Z formalnego punktu widzenia placówka kierowana przez chargé d’affaires może oczywiście normalnie funkcjonować, ale w niektórych, szczególnie stosujących bardziej konserwatywne zasady protokołu dyplomatycznego krajach dyplomatom w randze chargé d’affaires jest znacznie trudniej nawiązywać i utrzymywać relacje z najwyższymi władzami państwa przyjmującego.

W polskiej praktyce bywa co prawda odwrotnie, gdyż zdarza się, że ambasadorami zostają polityczni nominaci, którzy w odróżnieniu od zawodowych dyplomatów, popełniają liczne gafy i zamykają, zamiast otwierać sobie drzwi, ale nie zmienia to faktu, że dłuższa niż 3-4 miesiące nieobecność ambasadora jest w dyplomacji uważana za poważny błąd.

W wypadku Izraela kandydatką na ambasadora miała być, według informacji Onetu, obecna ambasador RP w Szwecji Joanna Hofman. Kandydatura ta miała napotkać jednak opór i według naszych informatorów nie jest już aktualna.

Właśnie dlatego MSZ nie wystąpił do Izraela o agrément, czyli formalną zgodę państwa przyjmującego na akredytowanie danej osoby jako ambasadora. Innymi słowy, Polska, nawet jeśli zamierza wreszcie wysłać ambasadora do Izraela, to nie nastąpi to szybko. Procedura otrzymania agrément, już po wybraniu kandydata, zawsze trwa bowiem kilka miesięcy.

Nowa polska norma

Problem polega na tym, że w wypadku naszego kraju wielomiesięczny brak ambasadora staje się normą, która budzi co prawda nadal zdumienie w akredytowanym w Polsce korpusie dyplomatycznym, ale równocześnie – w naszym z kolei MSZ – nikogo już nie dziwi.

Polska nie miała ambasadora nie przez 2-3 miesiące, ale przez rok lub nawet ponad rok m.in. w:

      • Czechach (od września 2020 r. do listopada 2021 r.),
      • Irlandii (od lipca 2018 r. do września 2019 r.),
      • Kanadzie (od lipca 2016 r. do września 2017 r.),
      • Rumunii (od sierpnia 2019 r. do lipca 2020 r.),
      • Portugalii (od sierpnia 2020 r. do sierpnia 2021 r.),
      • Francji (od września 2016 r. do sierpnia 2017 r.),
      • Hiszpanii (od września 2021 r. do czerwca 2022 r.),
      • Danii (od września 2020 r. do marca 2022 r.),
      • Holandii (od maja 2022 r. do stycznia 2023 r.),
      • w Niemczech (od stycznia 2022 r. do listopada 2022 r.).

Jeszcze dłużej nie było polskiego ambasadora w Norwegii (od sierpnia 2016 r. do lutego 2018 r.), Szwecji (od czerwca 2018 r. do marca 2020 r.), czy też w mniej może istotnej z punktu widzenia interesów narodowych RP, ale też będącej jedną ze światowych potęg Brazylii, gdzie ambasadora nie było przez trzy lata.

Wojna podjazdowa

Przyczyną takiego stanu rzeczy jest permanentna wojna podjazdowa pomiędzy różnymi frakcjami w Prawie i Sprawiedliwości, a instytucjonalnie pomiędzy MSZ, Kancelarią Prezydenta, Kancelarią Premiera i służbami specjalnymi. Czy tak jest również w wypadku Izraela, nie wiadomo, ale z całą pewnością brak obsady stanowiska ambasadora w Tel Awiwie interpretowany jest jako gest polityczny Warszawy.

Problem polega na tym, że gdy w dyplomacji robi się niezamierzone gesty, tych z założenia mających być zauważone, już nikt nie dostrzega.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


The Jewish story behind ‘Oppenheimer,’ explained

The Jewish story behind ‘Oppenheimer,’ explained

SHIRA LI BARTOV / JTA, ANDREW LAPIN/JTA


“To the outside world, he was always known as a German Jew, and he always insisted that he was neither German nor Jewish,” said author Ray Monk.
.

The mushroom cloud of the first test of a hydrogen bomb, “Ivy Mike”, as photographed on Enewetak, an atoll in the Pacific Ocean, in 1952, by a member of the United States Air Force’s Lookout Mountain. / (photo credit: Photographic Squadron/File Photo)

Friday is not just “Barbie” release day — moviegoers are also planning to fill theaters across the United States to see Christopher Nolan’s “Oppenheimer” biopic.

Many hope it will answer a question that has long divided Americans and the country’s understanding of its history: Who exactly was J. Robert Oppenheimer, the father of the atomic bomb?

Oppenheimer’s name has become “a metaphor for mass death beneath a mushroom cloud,” in the words of Kai Bird and Martin J. Sherwin, whose 2005 book “American Prometheus” was adapted into Nolan’s film. But to fully understand the physicist, biographers have looked for clues in his belief system — an ethical code grounded in science and rationality, a fiery sense of justice and a lifelong ambivalence toward his own Jewish heritage.

Here’s a primer on his Jewish story, the other Jewish characters he met while developing the Manhattan Project and how the movie portrays it all.

The German Jew who was “neither German nor Jewish”

Oppenheimer was born in 1904 to German Jewish parents rapidly rising into Manhattan’s upper class. His father, Julius Oppenheimer, came from the German town of Hanau and arrived in New York as a teenager — without money or a word of English — to help relatives run a small textile import business. He worked his way up to full partner, won a reputation as a cultured fabrics trader and fell in love with Ella Friedman, a painter whose German-Jewish family had settled in Baltimore in the 1840s.

Christopher Nolan, Emma Thomas, Cillian Murphy, Emily Blunt, Robert Downey Jr., Florence Pugh and Matt Damon attend a photo call for ”Oppenheimer” in London, Britain, July 12, 2023. (credit: Maja Smiejkowska/Reuters)

Their secular household embraced American society. The Oppenheimers never went to a synagogue or had a bar mitzvah for their son; instead, they aligned themselves with the Ethical Culture Society, an offshoot of Reform Judaism that rejected religious creed in favor of secular humanism and rationalism. Oppenheimer was sent to the Ethical Culture School in New York’s Upper West Side, where he developed an interest in universal moral tenets and a firm distance from Jewish traditions.

Although his parents were first- and second-generation German immigrants, Oppenheimer always insisted that he didn’t speak German, according to Ray Monk, the author of “Robert Oppenheimer: A Life Inside the Center.” He also maintained that the “J” in “J. Robert Oppenheimer” stood for nothing at all — even though his birth certificate read “Julius Robert Oppenheimer,” indicating his father had passed on the Jewish name.

“To the outside world, he was always known as a German Jew, and he always insisted that he was neither German nor Jewish,” Monk told the Jewish Telegraphic Agency. “But it affected his relationship with the world that that is how he was perceived.”

Oppenheimer’s academic brilliance became a flimsy shield against the antisemitism that orbited his life. He entered Harvard just as the university moved toward a quota system over concerns about the number of Jews being admitted. Nonetheless, he kept to his studies and stayed aloof from the campus controversy, according to Monk. He even tried to befriend non-Jewish students, but the prevailing antisemitism mostly doomed those efforts and left him with a predominantly Jewish friend group.

After earning a bachelor’s degree from Harvard in 1925, he conducted research at the University of Cambridge’s Cavendish Laboratory and completed his PhD at Göttingen University — in pre-Nazi Germany — under Max Born, a pioneer of quantum mechanics. Before he got to Cambridge, though, a Harvard professor wrote him a recommendation that captured the institutionalized prejudice in academia: “Oppenheimer is a Jew, but entirely without the usual qualifications.”

Oppenheimer returned from Europe to teach physics at the California Institute of Technology and the University of California at Berkeley. While at Berkeley, he tried to secure a position for his colleague Robert Serber and was rebuffed by his department head Raymond Birge, who said, “One Jew in the department is enough.” He did not push back on the decision, later hiring Serber to work on the Manhattan Project.

The Nazi effect on scientific development

Until the 1930s, Oppenheimer was resolutely indifferent to politics. Though he studied Sanskrit along with science and read classics, novels and poetry, he took no interest in current affairs. He later explained this at his infamous 1954 hearing before the United States Atomic Energy Commission — which, at the height of the McCarthy era, would end with him losing his security clearance over past associations with communists and support for left-wing causes.

“I was almost wholly divorced from the contemporary scene in this country,” he said. “I never read a newspaper or a current magazine like Time or Harper’s; I had no radio, no telephone; I learned of the stock market crash in the fall of 1929 only long after the event; the first time I ever voted was in the presidential election of 1936.”

But a profound shift occurred in Oppenheimer during the mid-1930s, as he watched family, friends and great scientific minds crushed under the tides of Nazism in Germany and the economic collapse at home.

“I had a continuing, smoldering fury about the treatment of Jews in Germany,” he said in his testimony. “I had relatives there, and was later to help in extricating them and bringing them to this country. I saw what the Depression was doing to my students… And through them, l began to understand how deeply political and economic events could affect men’s lives.”

In addition to rescuing family members, while teaching at Berkeley, he earmarked 3% of his salary to help Jewish scientists escape Nazi Germany. By World War II, his drive to defeat Germany would propel him to direct the Manhattan Project — the top-secret development of an American atomic bomb — at the Los Alamos Laboratory in New Mexico.

He was an unlikely candidate for the post. The FBI had already marked him as politically suspect for communist sympathies. He was a theoretical scientist, not an applied scientist with experience leading a laboratory. He wasn’t yet 40 years old. But Lieutenant Colonel Leslie Groves chose Oppenheimer as the Manhattan Project’s director in 1942 partly because he showed a burning sense of imperative.

“Oppenheimer said to Groves, ‘Look, the Nazis will have their own bomb project and it will be led by Heisenberg, who’s one of the leading nuclear physicists in the world. We need to move and we need to move quickly,’” said Monk.

Other prominent Jewish scientists felt compelled to join. Six of the project’s eight leaders were Jewish, along with a significant number of Jewish technicians, scientists and soldiers up and down the ranks, some of them refugees from Europe.

The Strauss feud

Although two atomic bombs ultimately dropped on the Japanese cities of Hiroshima and Nagasaki, not Germany — and Germany had already surrendered by then — Oppenheimer was hailed as a hero for his role in ending World War II.

But only nine years later, he was humiliated before the Atomic Energy Commission and stripped of his security clearance. Lewis Strauss, the chairman of the AEC, became suspicious of Oppenheimer for opposing the development of a hydrogen bomb. Oppenheimer pressed for international control of nuclear weapons, believing the purpose of the atomic weapon was to end all war.

But Strauss had a different objective: US supremacy over the Soviet Union.

“Oppenheimer said you’d have to be crazy to use a weapon that was 1,000 times more powerful than the bomb that destroyed Hiroshima. So his case was, ‘We can’t develop this thing,’” said Monk. “Lewis Strauss was inclined to think that the only person who would advocate the US not developing a hydrogen bomb was somebody who had the interests of the Soviet Union at heart.”

Strauss also developed a personal hatred for Oppenheimer, who could be arrogant and supercilious. They came from very different Jewish backgrounds: Strauss was a committed Reform Jew with modest origins, who worked as a traveling shoe salesman instead of going to college. He identified closely with his faith and served as the president of New York’s Temple Emanu-El from 1938 to 1948.

“I think Strauss also had to navigate being Jewish in an American society that didn’t totally embrace Jews, and I think it was somewhat of a threat to him to have somebody like Oppenheimer whose approach to dealing with his Judaism was to hide it, basically,” physicist and rabbi Jack Shlachter told the Jewish Telegraphic Agency.

In the film, Strauss is portrayed as having secretly orchestrated Oppenheimer’s downfall at the hands of the Atomic Energy Commission, in part by collaborating with Hungarian-Jewish physicist Edward Teller, who agreed with Strauss on the necessity of the hydrogen bomb.

How Nolan’s film portrays the story’s several Jewish characters

Bird writes an account of Oppenheimer running into Albert Einstein, one of the most famous Jewish figures of the 20th century, shortly before the 1954 hearing. The two men were friends and colleagues at Princeton’s Institute for Advanced Study; Einstein joined the faculty after fleeing Nazi Germany in 1933, while Oppenheimer became the institute’s director in 1947.

Einstein had signed a letter to President Franklin Delano Roosevelt, written by physicist Leo Szilard, that urged the development of a fission bomb in 1939. Einstein later regretted signing it.

According to Bird, Einstein urged his friend not to go before the AEC. He said that Oppenheimer had already done his duty for America, and if the country repaid him with a witch hunt, he “should turn his back on her.”

Oppenheimer’s secretary Verna Hobson, who witnessed the conversation, said he could not be dissuaded. “He loved America,” she said, “and this love was as deep as his love of science.”

Einstein responded by calling Oppenheimer a “narr,” or “fool” in Yiddish.

The movie makes considerable hay out of Oppenheimer’s relationship with Einstein, played by Scottish actor Tom Conti. The two men have frequent run-ins both during and after the development of the bomb.

Another Jewish physicist friend and colleague, Isidor Rabi, attributed Oppenheimer’s lifelong loneliness and bouts of depression to the distance he created from other Jews — a community that might have given him some solace from his own government’s rejection.

“Isidor Rabi said that his problem was that he couldn’t identify fully as Jewish,” said Monk. “Although Rabi wasn’t religious, when he saw a group of Jews, he said, ‘These are my people.’ And Oppenheimer could never do that.”

In the film, characters repeat Oppenheimer’s insistence that the “J” stands for “nothing,” rarely interrogating him on his Judaism. He never encounters any overt antisemitism directed at him. Yet the movie’s version of Oppenheimer, played by Irish actor Cillian Murphy, does not seem as tortured by his Jewish identity as Rabi said he was in real life. At several points in the film, Oppenheimer bonds with other characters in his orbit over their Judaism and expresses anger at Hitler’s treatment of German Jews.

The film’s Oppenheimer also claims to read German well, including the ability to read Karl Marx’s “Das Kapital” in its original language. It’s part of the character’s lifelong fascination with languages, which also informs his famous utterance of the Bhagavad Gita quote, “Now I am become Death, destroyer of worlds.”

The only language the film’s Oppenheimer seems to have no interest in learning is Yiddish — a fact that Rabi (played by Jewish actor David Krumholtz) ribs him about at their first meeting in prewar Germany, when Rabi tries to bond with Oppenheimer over feeling like their kind isn’t welcome.

In the movie, Oppenheimer is also shown welcoming multiple Jewish refugee physicists to the Manhattan Project facility. Teller, played by Jewish actor Benny Safdie, is one of them, even though he becomes a key adversary.

As for Strauss’ character, played by Robert Downey Jr., he proudly mentions his key Jewish resume point early on in the film.

“I’m the president of Temple Emanu-El in Manhattan,” he exclaims.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com