Archive | 2023/08/17

Wariacje styczniowe (1) “Wojna polsko-żydowska”. Józef Ignacy Kraszewski

Józef Ignacy Kraszewski, fot. Victor Angerer / Polona.plJózef Ignacy Kraszewski, fot. Victor Angerer / Polona.pl


Wariacje styczniowe (1) “Wojna polsko-żydowska”. Józef Ignacy Kraszewski

Piotr Nowak


Józef Ignacy Kraszewski przyjechał z Żytomierza do Warszawy w latach 50. XIX stulecia. Nieufny wobec dóbr i wartości cywilizacji zachodniej, nie od razu zdobył się na tony apologizujące przemysł i otwartość na świat.

Wpierw musiał dostać paszport, aby móc podpatrzeć to i owo, zderzyć się z prawdziwą innością cywilizacyjną. Właśnie powrócił z trwającej pół roku podróży po Europie, jednak nie wszystko, co w niej zobaczył, zdołał przetrawić. Tuż przed wyjazdem zdążył jeszcze opublikować “studjum pathologiczne””Choroby wieku”(Wilno 1857), w którym nadal przeważa konserwatywna jeremiada, kojarzona w tamtych czasach z dworkiem i szlachtą kresową, przyzwyczajoną do dawnych wzorów życia. “Wolałbym z lichem dawne ubóstwo nasze, trochę nawet starego nieładu, a większe zasoby ducha, a gorętsze serca, a silniejsze uczucia” – przyznawał Kraszewski.

Niech mi nikt nie dowodzi, że można być najlepszym gospodarzem, agronomem, spekulantem, przemysłowcem i najczulszym a najpoetyczniejszym z ludzi. To są podobno żywioły, które z sobą nigdy w parze chodzić nie będą. Przerobi się świat na wielki kantor gospodarsko-industrjalno-komersyjny, ludzi na komisantów, książki na regestra, życie na rachubę podwójną przez habet i debet… i zapewne… komuś z tem będzie dobrze, ale nam starszym i leniwego umysłu ludziom, tęskno za szaraczkową przeszłością naszą!!

Powiadają że już tak jest wszędzie, u rozumniejszych braci na zachodzie… musimy więc naturalnie iść za przykładem cudzym i popróbować sobie także tego szczęścia… czas wreszcie i nam zostać ludźmi rozsądnymi, zimnymi, praktycznymi – jednem słowem – ale czyż mamy przestać być sobą?…

Przytoczona z pierwszego tomu “Chorób wieku” wypowiedź pisarza, będąca wyrazem strachu przed nieoczekiwanymi i nieznanymi konsekwencjami przyjęcia nowych rozwiązań cywilizacyjnych, stanowiła w ogólności znak rozpoznawczy kresowych “żubrów”. Po co nam kolej żelazna – pytali – skoro i końmi można dojechać, gdzie trzeba? Wkrótce potem Kraszewski wyprawił obu synów na Zachód, sam zaś związał się w Warszawie z inteligencją postępową, w której najważniejszą rolę odgrywał Leopold Kronenberg, bankier warszawski żydowskiego pochodzenia, ewangelik, mecenas sztuki, człowiek ustosunkowany. Za jego sprawą Kraszewski stał się redaktorem naczelnym “Gazety Codziennej” (później “Gazety Polskiej”), która z miesiąca na miesiąc stawała się coraz potężniejszą rywalką wydawanej przez Antoniego Lesznowskiego “Gazety Warszawskiej”. Konkurowanie obu gazet i ostateczne zwycięstwo tytułu Kronenberga-Kraszewskiego miało swoje antecedencje w “wojnie polsko-żydowskiej”, która wybuchła pod koniec lat 50. XIX wieku naprzód w teatrze (chodziło o zbojkotowanie przez Żydów drugorzędnej aktorki, o której milczą najdokładniejsze nawet annały teatralne), by z czasem przenieść się na salę sądową i do prasy.

W latach 50. Kraszewski był już nie tylko autorem poczytnych powieści historycznych i obyczajowych, ale też najważniejszym piórem “Gazety Warszawskiej”. Umiał – mówiono – w ciągu dziesięciu minut zapełnić drobnym pismem kartkę papieru – bez skreśleń. Nic więc dziwnego, że ta jego niesamowita umiejętność domagała się ujścia i znajdowała je najczęściej, choć nie wyłącznie, w gazecie Lesznowskiego. Niestety, jej właściciel i redaktor w jednej osobie, nader często zaprawiał swoje artykuły antyżydowskim resentymentem, co odbijało się niekorzystnie na innych współpracownikach gazety, jak też na niej samej. “Ale to nieczyste miotanie się żydostwa, ta szalona nienawiść, te bezczelne kłamstwa i potwarze, które rozsiewają na mnie w dziennikach zagranicznych, zwykle żydowskich, mnie zbrudzić nie mogą, a tylko ich kaleczą” – skarżył się Kraszewskiemu.

Słuchaj, zacny Panie Józefie, walkę moją z Żydami, która ledwo się zaczęła, uważam za najchlubniejszy wypadek z całego mojego blisko dwudziestoletniego zawodu dziennikarskiego. Nigdy się nie czułem tak godnym, tak spokojnym jak teraz, kiedy obok mnie szarpie się to obrzydliwe plemię. Miotają na mnie złorzeczenia. Czuję to – głos wewnętrzny mi to mówi, że stałem się w całej tej sprawie mimowolną sprężyną do otworzenia oczów krajowi. Ze wszystkich stron odbieram najszczersze podziękowania, wszyscy mi winszują, że tak poprowadziłem tę sprawę – że podałem ją na drogę sądową – na drogę jawności publicznej. Wierzaj mi, kraj otworzył oczy na niecne machinacje – na podłe szacherstwo tego plemienia, które eksploatuje bezwstydnie wszystkie klasy, cały naród: chłopa i szlachcica, mieszczanina i urzędnika – i wszystkich a wszystkich; kraj weźmie się do pracy, ładu – i wyzwoli się z pod nacisku żydostwa…

Znasz mnie dobrze, Panie Józefie, wiesz jakich jestem zasad wyznawcą – więc pewno nie wierzysz i nie przypuszczasz, że w kwestii żydowskiej kieruję się średniowiecznymi zasadami. Czegóż chce moja Gazeta Warszawska! Nie prześladowania Żydów – nie ich ucisku. Niech sobie żyją na tej ziemi, która im matką, a oni niewdzięcznymi pasierbami… Brońmy jej i strzeżmy… Otóż cała idea Gazety Warsz. – to żeby wyzwolić się spod nacisku żydowskiego pracą, ładem, oszczędnością – żeby – jak piszą Wiadomości Polskie w nr. 7 w wybornym artykule – przeciw Żydom szlachta polska utworzyła towarzystwo wstrzemięźliwości od Żydów!

I tym podobne zdania i obelgi, i tak dalej, w ten sam deseń. Lesznowski pozwał przed sąd karny kilku żydowskich inteligentów i sprawę wygrał. Jednocześnie, czując, że coś jeszcze w trawie piszczy, o czym on sam do końca nie wiedział, lecz co potrafił swoim wytrawnym, żurnalistycznym nosem wyniuchać, przestrzegał Kraszewskiego przed Kronenbergiem. Ten bowiem wchodzi “nam” – jak to Żydzi – w szkodę i odbiera czytelników. A niekiedy posuwa się nawet dalej aż po chęć i potrzebę wynaradawiania Polaków. Lub przynajmniej próbuje to zrobić do spółki – wiadomo – z ruskimi.

Wiem z pewnością – pisał w postscriptum do cytowanego wyżej ustępu z listu do Kraszewskiego – że pan Leopold Kronenberg, Żyd chrzczony, trzymający monopol tabaki i tytoniu, będzie nabywcą jednego z pism warszawskich, a może nawet już nim jest. Ten to pan zrobił całą awanturę naszą z Żydami. On to podbudził namiętności żydowskie, on namówił Natansonów do tego skandalu – jego to cała ta sprawka (…) Niebezpieczny to człowiek ten pan Leopold. Formy ucywilizowane – biednemu, dla próżności, rzuci pod nogi paręset rubli jak potrzeba – ale Żyd całą gębą – nienawidzi nas, a szczególniej szlachty polskiej. Z jednym z moich najbliższych przyjaciół, w którego prawość i honor wierzę jak w Ewangelię, miał rozmowę bardzo żywą o Żydach. Wiesz, jakie bluźnierstwo wyszło z ust jego? Cytuję Ci dosłownie własne jego słowa: “Dopóty u nas nie będzie dobrze, dopóki ostatniego szlachcica polskiego nie wywiozą na Sybir”. Oto masz pana Kronenberga – oto masz Żyda ucywilizowanego! I taki człowiek kupuje dziennik – to zgroza i hańba.

Leopold Kronenberg jeszcze tego samego roku odkupił od Aleksandra Niewiarowskiego za 12 tysięcy rubli “Gazetę Codzienną”, ułożył się z Kraszewskim, odbierając tym samym “Gazecie Warszawskiej” najważniejszego autora i znaczne udziały w rynku prasy codziennej. Lesznowski nie przeżył tego. Podobno tuż przed śmiercią wysłał przez umyślnego przeznaczony dla Kraszewskiego bilet, na którym napisał “Zabiłeś mnie!”, co, rzecz jasna, proponuję włożyć między bajki. Lesznowski był człowiekiem chorobliwie otyłym, cholerycznym, o spotworniałej kompleksji, co, jak miało się wkrótce okazać, nie wpływało dodatnio na jego stan zdrowia. W tym czasie na pisarza wylewano kubły pomyj, zastraszano w anonimach, o kolaboracji zaś ze środowiskiem żydowskim informowano nawet jego rodzinę. Ojciec Kraszewskiego skłaniał syna do powrotu na Wołyń i porzucenia gazety, Kronenberga i tej całej żydowskiej hucpy przynajmniej do chwili, gdy wszystko przycichnie i złe języki przestaną wygadywać bzdury, albo i nie bzdury, bo kto tam na Wołyniu to może wiedzieć. “Oto mam już blisko trzydzieści lat doświadczenia – odparł syn – i gdym się brał do tej pracy, nie oglądałem się na niebezpieczeństwa i trudności, poświęciłem się dla idei, jaką miałem. Tego nie odstąpię, choć się żółci napiję, a co ma być, to będzie. Raz wziąwszy się, ohydnie bym postąpił, rzucając, i dopiero bym dowiódł, że nie wiedziałem, co robiłem. Żydów, ani żydowskiej, ani żadnej sprawy tego rodzaju nie znamy i nie wiemy, ani chcemy wiedzieć. A że ludzie złej woli tworzą plotki i potwarze, a szlachta łatwowierna im wierzy – cóż robić? Czas wielki majster, a prawda wyjdzie na wierzch. Dajmy już temu pokój. Z mojej przyczyny włożył Kronenberg z górą 250 000 złotych, i z tego powodu nawet honor by mi nie dopuścił go porzucić. Nie ma o czym mówić”.

Kraszewski ze sceptyka cywilizacji zachodnio-europejskiej powoli przepoczwarzał się w jej gorącego entuzjastę. Podjął się zadania wychowawcy “ciemnego ludu”, który nie wie zupełnie, jak smakują europejskie frykasy i gdzie leżą miody i konfitury. W redagowanej przez niego gazecie można było zatem przeczytać, że “zawód inżynierski może najużyteczniejszy i najponętniejszy, bo ze wszystkich najwyraźniej bliźnim służy: kolej żelazna oszczędzając ludziom czasu przydłuża im życia; oszczędzając kosztów transportu, dodaje im mienia; zbliżając narody z sobą zwrotniki pod bieguny przenosi. Telegrafy dopełniają wielkie korzyści, jakie ludzkość z dróg żelaznych wyciąga: tamte zbliżają ciała – te trzymają w zetknięciu umysły i bez względu na klimat, przestrzeń i czas, pędzą je do zjednoczenia w prawdzie”. Technika coraz szybszego przepływu wiadomości mająca wpływ na prawdę – to jedno. Drugie – to pieniądze. Dla wielu stało się jasne, że Kronenberg zakupił “Gazetę Codzienną” nie “dla Kraszewskiego”, tylko jako ideową dźwignię handlu, pozwalającą na stworzenie dobrego klimatu dla rozwoju jego własnych interesów, z których najważniejszym było kładzenie nowych torów i stawianie dworców kolejowych. “Budowa i eksploatacja kolei żelaznych – czytamy u Jerzego Jedlickiego – stała się jednym z naczelnych tematów »Gazety«, w czym widać rękę Kronenberga, inwestującego w komunikację i starającego się wyrwać kolej warszawsko-wiedeńską spod władzy niemieckiego kapitału”.

Nie minął rok, a waśń między dwoma tytułami poszła w niepamięć, by przejść płynnie – pisze Kazimierz Bartoszewicz, kronikarz tamtych wypadków – w “idyllę polsko-żydowską”. Zaważyła na tym “rewolucja lutowa” z 1861 roku oraz równouprawnienie Polaków i Żydów, które przeprowadził margrabia Wielopolski – “to jedno, co po nim zostało”.

Cała Warszawa była wtedy zjednoczona, cudownie rozśpiewana i nastrojona na patriotyczne tony. Ziemianie skupieni wokół Towarzystwa Rolniczego i “pana Andrzeja” – Andrzeja Artura hrabiego Zamoyskiego – inteligencja żydowska, mieszczanie – więc oni wszyscy przeciwstawiali się ugodzie z Rosją, opowiadając się za przesłaniem “adresu” do cara zawierającego listę postulowanych reform. Dla ich poparcia zwołano demonstrację, którą ostro stłumiono. Wprawdzie życiem zapłaciło pięć osób, a kilkuset zaaresztowano, ale po raz pierwszy od dziesiątek lat władze rosyjskie zostały zmuszone do ustępstw. I wtedy car Aleksander II wpadł we wściekłość. Nie dość, że zapowiedział, iż na przyszłość nie życzy sobie podobnych “adresów”, to jeszcze zobowiązał kanclerza Michaiła Gorczakowa do zaostrzenia kursu w całym Królestwie. Na ulice Warszawy wyprowadzono uzbrojonych żandarmów i sotnie kozackie. Na ludności miasta nie zrobiło to większego wrażenia, może nawet bardziej zmobilizowało do oporu. Nastawiony patriotycznie bankier Mathias Rosen, przewodniczący warszawskiej gminy żydowskiej, wchodzący w skład Delegacji Miejskiej negocjującej z Rosjanami, namawiał jej członków, aby “brać i nie kwitować”, to jest niczego nie przyrzekać w zamian, a już na pewno nie deklarować posłuszeństwa w zamian za czcze obietnice.

6 kwietnia zostaje rozwiązane Towarzystwo Rolnicze, jedyna niezależna od Rosjan instytucja obywatelska w Królestwie Polskim, a dwa dni później dochodzi do poważnych rozruchów na Placu Zamkowym, nad którymi już nikt nie potrafił zapanować. Padały kolejne trupy. “Z sąsiednich ulic co rusz napływali nowi demonstranci, lud rozegzaltowany padał na kolana ze śpiewem »Święty Boże«. Wręcz symboliczną była scena, gdy młody Żyd Michał Landy podjął krucyfiks upuszczony przez rannego zakonnika i sam w chwilę potem padł na ziemię śmiertelnie ugodzony. Poszczególne kompanie dawały ognia salwami ku wylotom ulic wychodzących na Plac Zamkowy. Pacyfikacja ciągnęła się blisko godzinę”. Zginęło od stu do dwustu osób – liczba trudna do oszacowania z powodu utajnienia przez Rosjan danych policyjnych. Tak oto wyglądały powstańcze prolegomena, pospólny duch narodu polskiego. Kraszewski widział w tych protestach “cud narodowy”, “święte szaleństwo” wyzwalające wiarę w “niespożyte siły narodu” dźwigającego się z niewoli. W następstwie wybuchu powstania styczniowego pisarza zmuszono do emigracji. 1 lutego 1863 roku wyjechał do Drezna, by więcej już nie powrócić na tę stronę “kordonu”.

Na wygnaniu Kraszewski jeszcze bardziej zradykalizował swoje stanowisko polityczne na łamach prowadzonego wraz z Agatonem Gillerem pisma “Ojczyzna”. Podkreślał między innymi wagę dekretu Rządu Narodowego o uwłaszczeniu chłopów. W broszurze “Sprawa polska w roku 1861” pisał, że “idzie o spełnienie aktu politycznego największej wagi, o podniesienie milionów ludzi do praw obywatelskich, o uczynienie ich Polakami. Ta sprawa góruje nad wszystkimi; jej całą moc naszą, całą energią i poświęcenie złożyć potrzeba; – jest to zadanie życia lub śmierci”. Potem przyszły powieści z cyklu powstaniowego: “Dzieci Starego Miasta”, “Szpieg”, “Moskal”, inne jeszcze. Niekiedy przyczyniały się do pogłębienia – jedni mówią: pięknych, romantycznych cech w Polakach, inni: głupich stereotypów na ich temat, które niemiłosiernie wydrwił Lew Tołstoj w “Wojnie i pokoju”, a wraz z nim pół świata. Próbka zaczerpnięta z powieści “Moskal”:

Puść – rzekł – to nie twoje miejsce, muszę wyjść naprzód, bo jeszcze pewnie będą strzelali, a naszym obowiązkiem nastawić mężnie piersi i pokazać, jak Polacy potrafią pięknie umierać. (…) Strzały rozległy się znowu i jęk boleści i chór pieśni i dziki okrzyk żołnierstwa. Z okna nad głowami ich słychać było śmiech i klaskanie w dłonie. Światosław poczuł, jakby go ktoś trącił w ramię i dziwne jakieś uczucie ciepła spływającego mu powoli po ręku. Ale nie miał czasu myśleć o sobie, bo przed nim padł przyklękając na jedną nogę, Kuba. Modlitwa jego została wysłuchaną, dwie kule strzaskały mu stopę, a nim go odciągnąć w bok czas miano, wpadli na tłum żołnierze z bagnetami. Kuba nieporuszony czekał na nich, oczy podniósł do góry, chciał zaśpiewać, ale ból odjął mu siłę. W tej chwili po nad głową jego zjawił się olbrzymiej postaci żołnierz i błyszczący bagnet. Mimo rozbestwienia, moskiewski sołdat ujrzawszy tego młodzieńca, słaniającego się, którego twarz anielskim jaśniała wyrazem, poczuł się wzruszonym, karabin wypadł mu z rąk. Kuba się schylił, podniósł go z wysiłkiem i podał żołnierzowi, który stał jak osłupiały chwilę i z dziwnym jakimś, jakby rozpaczy szałem, śmiertelnie w pierś go ugodził. Kuba padł, głowa jego z długimi puklami jasnych włosów tarzała się już po bruku, a z ust płynęła strumieniami krew.

W tej wersji opowieści Polak nie dość, że ginie za ojczyznę, to jeszcze usłużnie podaje oprawcy narzędzie zbrodni do zastosowania na nim. Gloria victis! Masakra!

Dziedzictwo romantyzmu polskiego podjął i rozwijał Kraszewski również w publicystyce, zwracając uwagę na słabość, która powinna stać się najważniejszym orężem Polaków. Jej krańcową postacią jest śmierć za kraj, Polacy bowiem wolą mrzeć, niźli gnić w ruskich kazamatach. “Sprawa polska odniosła wielkie i niewątpliwe korzyści z agitacji 1861 r. Duch narodu podźwignął się aż do gorączki męczeństwa; ludzie, stany, wyznania zbliżyły się i połączyły na życie i śmierć; wszyscy poczuli swe obowiązki, najchłodniejsi i najobojętniejsi ulegli temu niezwyciężonemu prądowi; słowem ojczyzna odzyskała zbłąkanych nawet, ostygłych i odstępców zatwardziałych, a to, o co przez lat trzydzieści grobowego milczenia nikt ust nie śmiał otworzyć, wypowiedziano głośno i otwarcie”. I dalej: “A i bój nasz ma być inny niż tych narodów, które walczą dla wzmożenia się, podbicia lub opanowania. W boju dla ludzkości i prawdy, ludzkość i prawdę poszanować potrzeba. Jeśli Bóg zażąda krwi na odkupienie win, przelejmy swoją i cudzą jak konieczną ofiarę, zmuszeni, lecz bez barbarzyńskiego jej pragnienia. Polska dziś z żołnierza stała się męczennicą, z męczennicy, jeśli znów ma być rycerzem, będzie rycerzem Boga”. W opracowanej już na emigracji broszurze “Sprawa polska w roku 1861″pisarz dość bezkompromisowo przeciwstawiał się mocno wysofistykowanej linii argumentacyjnej, której rzecznicy wskazywali na zalety spokojnego, “organicznikowskiego” znoszenia niewoli, w “Dziecięciu Starego Miasta” zaś wypowiedział swoje zdanie wprost, ucinając wszelkie dyskusje na ten temat: “Gdzie niewola jest lżejsza, tam miłość dla ojczyzny osłabła; Moskale to swym barbarzyństwem przerabiają nas na bohaterów i męczenników, jakich nawet nędze i tęsknoty wygnania uczynić nie potrafiły”.

Z czasem uczucia do powstańców styczniowych i do samego powstania spłowiały, by buchnąć na koniec życia pisarza płomieniem miłości do kobiety młodszej od niego lat 40. Ta sama namiętność, te same poświęcenia, wszakże ich przedmiot zmienił się teraz nie do poznania. Nie Polska, a Christa del Negro oczekiwała hołdów i przywiązania. To jednak osobna opowieść i inne zakończenie.

Podstawa:
Kazimierz Bartoszewicz, “Wojna żydowska w roku 1859 (początki asymilacyi i antisemityzmu)”, Warszawa-Kraków 1913.
Kazimierz Bartoszewicz, “Kraszewski i Kronenberg”, “Kurier Warszawski” nr. 154, 1912.
Jerzy Jedlicki, “Błędne koło 1832-1864”, Warszawa 2008.
Stefan Kieniewicz, “Powstanie styczniowe 1863-1864”, w: Stefan Kieniewicz, Andrzej Zahorski, Władysław Zajewski, “Trzy powstania narodowe”, Warszawa 1997.
Józef Ignacy Kraszewski, “Choroby wieku. Studjum pathologiczne”, t. I-II, Lwów 1874.
Józef Ignacy Kraszewski, “Sprawa polska w roku 1861. List z kraju (listopad 1861)”, Paryż b.d.
Bogdan Bolesławita (Józef Ignacy Kraszewski), “Moskal. Obrazek z r. 1864 narysowany z natury”, Łomża 1938.
Józef Ignacy Kraszewski, “Dziecię Starego Miasta. Obrazek narysowany z natury”, Warszawa 1925.


Piotr Nowak Piotr Nowak – Filo­zof, pro­fe­sor zwy­czajny, wykłada filo­zo­fię na Uni­wer­sy­te­cie w Bia­łym­stoku i Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim, autor wielu ksią­żek, z któ­rych naj­bar­dziej lubi „Umie­ram, więc jestem” (z przedmową pro­fe­sora Juliu­sza Domań­skiego). Swój sto­su­nek do zba­wie­nia naj­peł­niej wyra­ził w przy­go­to­wa­nym i prze­tłu­ma­czo­nym przez sie­bie wybo­rze pism Wasi­lija Roza­nowa „Przez śmierć”. Tłu­macz, redak­tor, wydawca. Wyróż­niony „Skrzy­dłami Dedala” (2019) za „Prze­moc i słowa. W kręgu filo­zo­fii poli­tycz­nej Han­nah Arendt”. Zastępca redak­tora naczel­nego w kwar­tal­niku filo­zo­ficz­nym Kro­nos. Meta­fi­zyka – Reli­gia – Kul­tura. W TVP Kul­tura pro­wa­dzi autor­skie pro­gramy „Kro­nos” i „Powi­doki”. Przez więk­szość życia ćwi­czył judo w AZS-ie na Karo­wej.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

End U.S. Aid to Israel

End U.S. Aid to Israel


JACOB SIEGEL
AND LIEL LEIBOVITZ


America’s manipulation of the Jewish state is endangering Israel and American Jews.
.

CORINNA KERN/PICTURE ALLIANCE VIA GETTY IMAGES

Two years ago, Rep. Alexandria Ocasio-Cortez famously wept in Congress after changing her vote on funding Israel’s Iron Dome missile defense system from “no” to “present.” The New York Times said that the incident showed progressive members of “the Squad” “caught between their principles and the still powerful pro-Israel voices in their party, such as influential lobbyists and rabbis.” (The line was later removed with no correction.) In People magazine, the congresswoman’s procedural maneuver to avoid voting was appreciated for its pathos: “Ocasio-Cortez Opens Up About Israel Iron Dome Vote That Left Her in Tears: ‘Yes, I Wept.’” In the end, the resolution passed the House 420-9.

Ocasio-Cortez’s bit of Kabuki theater fit neatly into the premade mythology of a domineering Israel lobby, popularized by academic John Mearsheimer, whose views are experiencing a burst of popularity in isolationist corners of the right. His central claim—that America has been pressured by an all-powerful, determined ethnoreligious lobby into acting against its own interests—is made explicit in references to “influential lobbyists and rabbis,” in Rep. Ilhan Omar’s tweets that U.S. support for Israel is “all about the Benjamins,” and in graphics like The New York Times’ infamous “Jew-tracker” that policed support for Barack Obama’s Iran deal according to the religion of members of Congress.

Belief in the mythic power of “the lobby” rests on a common article of faith that is shared by Israel’s loudest critics and most fervent supporters—namely, that U.S. military aid forms the cornerstone of the “special relationship” between the two nations, and that this aid is a gift that powerfully benefits Israel. Cutting off Israel’s D.C. cash pipeline, it’s assumed, would dramatically alter the balance of power in the Middle East: in one scenario by endangering Israel’s security, and in another by forcing its recalcitrant leaders to accept the enlightened proposals of Western policymakers.

While this fantasy version of the U.S.-Israeli relationship is useful for stirring up emotions and demonstrating partisan loyalties, it does more to flatter the self-importance of Israel-aid opponents and supporters alike than it does to describe an increasingly warped reality, in which Israel ends up sacrificing far more value in return for the nearly $4 billion it annually receives from Washington. That’s because nearly all military aid to Israel—other than loan guarantees, which cost Washington nothing, the U.S. gives Israel no other kind of aid—consists of credits that go directly from the Pentagon to U.S. weapons manufacturers.

In return, American payouts undermine Israel’s domestic defense industry, weaken its economy, and compromise the country’s autonomy—giving Washington veto power over everything from Israeli weapons sales to diplomatic and military strategy. When Washington meddles directly in Israel’s domestic affairs, as it does often these days, Israeli leaders who have lobbied for these payments—including current Prime Minister Benjamin Netanyahu—are simply reaping the rewards of their own penny-wise, pound-foolish efforts.

As the costs to Israel of U.S. aid have skyrocketed over the past decade, the benefits of the relationship to the U.S. have only grown larger. Aid is popular with key voting blocs (few of them Jewish). It functions as a lucrative backdoor subsidy to U.S. arms makers, and provides Congress and the White House with a tool to leverage influence over a key strategic ally. The Israeli military, often ranked as the fourth-most powerful in the world, has become an adjunct to American power in a crucial region in which the U.S. has lost the appetite for projecting military force. Israeli intelligence functions as America’s eyes and ears, not just in the Middle East but in other key strategic theaters like Russia and Central Asia and even parts of Latin America. Controlling access to the output of Israel’s powerful high-tech sector is a strategic advantage for the U.S. that alone is worth many multiples of the credits Israel receives. Meanwhile, the optics of bringing the snarling Israeli attack dog to heel helps credential the U.S. as a global power that plays fair—but must also be feared.

The alternative to this unequal relationship based on dependence is a more forthrightly transactional relationship, which would allow Israel to benefit economically, diplomatically, and strategically.

It’s no wonder that one well-known regional expert we consulted, who served in high security-related positions in the U.S. government, was horrified when we proposed ending American aid to Israel. When we asked which of our arguments were overstated or mistaken, this person answered: “None of them. But my job is to represent the American interest. Aid to Israel is the biggest bargain we have on our books. Ending it would be a disaster for us. I just don’t see who it benefits.”

We do. The alternative to this unequal relationship based on dependence is a more forthrightly transactional relationship, which would allow Israel to benefit economically, diplomatically, and strategically. It might also, we believe, diminish the current American infatuation with treating the Jewish state as a moral allegory in U.S. political psychodramas, rather than as a tiny country in the Middle East with its own local challenges and considerable advantages to offer the highest bidder. The current hyperpolarized atmosphere around Israel is not good for anyone—not for an America whose political class is looking to distract people from its own failings; not for a majority of the world’s Jews who live in Israel; and not for American Jews, who have come to identify their civic role with serving as props in an expiring piece of political theater. When the curtain comes down, they’ll find themselves without a role—and cut off from the 3,000-year-long Jewish historical continuum that is, or was, their inheritance.

Ending aid would not mean the end of the U.S.-Israeli military alliance, intelligence sharing, trade, or any mutual affinity between the countries. Rather, it would allow both sides to see what each is getting in return for what. In the words of retired IDF Major General Gershon Hacohen: “Once we are not economically dependent on them, the partnership can flourish on its own merits.”

Contrary to the blather about an “eternal relationship,” the U.S.-Israel alliance is a fairly recent coinage. America was not particularly involved in the creation of the Jewish state. When Israel declared its independence and was attacked by eight Arab armies in 1948, Washington extended diplomatic recognition to the new nation but refused to sell it arms, even pressuring other countries to deny weapons to the Israelis.

In 1956, when Czechoslovakia, then a satellite of the Soviet Union, sent a shipment of weapons to Egypt, Israel’s Prime Minister David Ben-Gurion implored American President Dwight Eisenhower “not to leave Israel without an adequate capacity for its self-defense.” But Eisenhower believed that a policy of “evenhandedness” would allow his administration to solve the Arab-Israeli conflict and strengthen America’s position in the Middle East, so he refused the request. When Israel, in partnership with Britain and France, seized the Suez Canal, Eisenhower made them give it back, and aligned the U.S. with Egyptian leader Gamal Abdel Nasser—in what Eisenhower later described as one of the worst mistakes of his presidency.

Eisenhower’s approach to the Middle East would change during his later years in office, but not before the Israelis found a different superpower patron: France. In addition to gunboats and fighter planes, the French supplied the Israelis with their single greatest strategic asset to date—the country’s nuclear program, which by the mid 1960s had produced several nuclear bombs despite the best efforts of President John F. Kennedy and his State Department to stop it. France continued to be Israel’s leading military supporter until the runup to the Six-Day War, when French leader Charles de Gaulle imposed an embargo on weapons sales to the country in expectation of a Soviet-backed Arab victory. After Israel took out the Egyptian and Syrian air forces on the ground in the first six hours of the war using French Mirages, it became clear that de Gaulle had bet wrong—and a newly powerful Israel entered the market for a new great power backer.

This, then, is when the U.S. began substantial arms sales to Israel, picking up the card that de Gaulle had discarded and playing it back against the Soviet Union, which as the dominant power in the region was backing the Arab states. From the beginning, the U.S. military partnership with Israel came with political conditions. During the 1973 Yom Kippur War, Israel’s fate hung in the balance until Henry Kissinger convinced Richard Nixon to resupply Israel with ammunition for U.S.-made weapons systems, which America was withholding. In 1975, the Ford administration suspended arms sales as a tactic to pressure Israel into signing a new “Sinai accord” with Egypt.

Formal U.S. military aid to Israel, as opposed to loans and cash-on-delivery arms sales, started in 1979, when the Carter administration offered it as a carrot to get Israel to agree to withdraw from all of Sinai as part of a peace deal with Egypt. The same deal provided a comparable sum of U.S. military aid and arms to Egypt, for many years the second-largest recipient of U.S. foreign military financing after Israel. Notably, the aid to Egypt was given despite the country’s displaying no capacity to deploy military force outside its own borders—the goal being to achieve a rough form of U.S.-brokered parity between the two recent foes.

These days, the appearance of massive U.S. largesse to Israel reinforces the claim that America provides Israel with a “blank check.” In 2019, leading liberal and progressive candidates vying for the Democratic nomination for president, Bernie Sanders, Elizabeth Warren, Pete Buttigieg, and Julian Castro, all voiced support for making aid a condition of Israel allowing the U.S. to dictate its internal politics. “I would use the leverage of $3.8 billion—it is a lot of money,” said Sanders. “We cannot give ‘carte blanche’ to the Israeli government.”

Sanders is right that $3.8 billion is a lot of money. But he is either irresponsibly mistaken or being deliberately manipulative in his claim that it is offered “carte blanche.” U.S. financing for the Israeli military more than pays for itself, and has always had conditions attached. Aid to Israel has never been an act of charity or a payment extorted by “the lobby,” but a tool to advance American interests. The list of these interests can change—historically, it has included counterterrorism, nuclear nonproliferation, and a balance of military power that favors America’s dominant strategic position in the Middle East. What doesn’t change is that America’s foreign policy relationships are always rooted in the calculations of American politicians and elites.

Shortly before he left office, President Obama signed the largest aid package in history, committing the U.S. to send Israel $38 billion over a decade starting in 2018. The Memorandum of Understanding (MOU) capped the efforts of an administration that had spent the previous eight years downgrading the U.S.-Israeli alliance to the point of spying on pro-Israel members of Congress. After all the acrimony over the Iran deal, the landmark aid agreement shut up Obama’s critics by “proving” that he was in fact a stalwart ally of Israel, even as he was gifting Iran with a nuclear bomb—which the Iranians would presumably use to fulfill their threats to “wipe the Zionist entity off the map.” Even Obama’s archnemesis Netanyahu thanked the U.S. president for the “historic deal.”

In reality, the MOU advanced Obama’s goal of paying lip service to Israeli fears while constraining future Israeli actions, in line with a new American strategic architecture in which the interests of traditional allies like Israel and Saudi Arabia would be “balanced” with those of their mortal enemy, Iran. It deepened Israel’s reliance on U.S. arms and military spending, while extending Washington’s reach into Israel’s domestic affairs. Paradoxically, the “most generous” package ever was an instrument to downgrade the U.S. commitment to Israel. The MOU purchased both influence over Israel and the acquiescence of American Jews who were expected, in the face of such public generosity, to go along with the White House policy of strengthening Iran, while upholding the narrative that Obama was Israel’s “best friend.”

Why is it important to present Israel as America’s best friend, and as central to American decision-making? Because it’s easier than telling the truth, which is that many American foreign aid arrangements are ultimately rooted in enriching a morally profligate arms industry that is financially headquartered in the U.S. but invested in conflict on a global scale. Recently, U.S. military aid to both Israel and the Palestinian territories has been dwarfed by U.S. aid to Ukraine, which last year totaled over $75 billion. That’s more aid than Israel has received from the U.S. during the entirety of the U.S.-Israel relationship.

Last week, President Biden authorized the military to deploy up to 3,000 reservists to Europe in support of Ukraine’s war effort. There are, at present, an undisclosed number of American troops operating in Ukraine alongside the other 80-some countries where the U.S. has forces stationed. By contrast, no American soldier or pilot has ever risked their lives for Israel, and no American missile or aircraft has ever flown in Israel’s defense. Such are the myths and realities of “the lobby.”

In any age of political decay, social dysfunction, economic volatility, and geopolitical danger, it has been convenient and comforting to blame the Jews. The current American elite is not interested in frank public discourse about its own complicity in our national troubles. Ending aid won’t end the practice of scapegoating Jews, but it will remove a favorite decoy and dog whistle of American public officials, administrators, bureaucrats, philanthropists, and thought leaders. It might even force them to be more honest with the public—not least about what our Middle East strategy is actually supposed to accomplish. 

The Israeli political class has known about the lopsided reality of the U.S.-Israel arrangement for some time, but for the past eight or nine years seems to have decided the farce had some value. For them, U.S. aid is valuable not because it is a good deal for Israel’s military-tech complex, but because the appearance of close strategic alignment with the U.S. serves as a public, tangible pledge, renewed annually, of Great Power backing, in a world that is largely hostile to the country’s existence. Even now, as it’s clear from Washington’s courtship of Iran that U.S. security pledges no longer mean what they once did (ask the Afghans, or before them the Vietnamese, Cambodians, and a long list of other former recipients of U.S. military aid), the value of these pledges to Israel has been based on the belief that other parties believe in them—and are therefore constrained accordingly. The point is for the world’s only hyperpower to be seen publicly putting a big diamond ring on Israel’s finger, even if the diamond is actually made of glass. The more “special” the relationship appears to others, the better.

As the price of its dependency, Israel is now being forced to downgrade its own defense industries. Whereas the previous MOU contained a special provision for Off-Shore Procurement (OSP) that allowed Israel to spend around 26% of the aid it received on domestic products, the new terms require that all aid received from Washington be spent inside the U.S. In 2018, Israel’s Defense Ministry projected that the new MOU would cost the country $1.3 billion annually in lost revenue and cause the loss of some 22,000 jobs. Moshe Gafni, a former chairman of the Knesset’s financial committee, warned of the deal’s “severe ramifications for the delicate fabric of the State of Israel, harming its security.” A separate assessment in 2020 by the Israeli think tank INSS, concluded that “anywhere between several thousand and 20,000 of the 80,000 jobs in the defense industries in Israel will be lost.”

In return for accepting Obama’s aid package, Israel has now become dangerously reliant on U.S. military technology. The result of this enforced dependency, according to the retired General Hacohen, is stunting the IDF. “Israel is so addicted to advanced U.S. platforms, and the U.S. weaponry they deliver, that we’ve stopped thinking creatively in terms of operational concepts,” Hacohen told the U.S. publication Defense News in 2016—two years before the new MOU went into effect.

This is especially dangerous because, having short-circuited Israeli competition and dumped tens of billions of dollars worth of equipment into Ukraine, the U.S. is increasingly having trouble arming itself—let alone anyone else. A recent report from the Government Accountability Office found systemic problems in the U.S. procurement system leading to widespread delays. The report found that more than half of the 26 major defense acquisition programs under review “had yet to deliver operational capability” and were delayed due to “supplier disruptions, software development delays, and quality control deficiencies.” And what does get produced often isn’t up to par. As part of its “special arrangement,” Israel gets preferential access to the F-35, but is then locked into a fleet of aircraft both riddled with technical problems and a poor fit for Israel’s strategic air priorities. At the risk of stating the obvious, it would be nice to be able to shop on the open market. 

The consequences for Israel’s economy and to the country’s security posture will get more severe in coming years as the full bill from the MOU comes due. According to a congressional report, the “phasing out [of] Off-Shore Procurement (OSP) is to decrease slowly until FY2024, and then phase out more dramatically over the MOU’s last five years, ending entirely in FY2028.” As a consequence, the report notes “some Israeli defense contractors are merging with U.S. companies or opening U.S. subsidiaries”—in other words, transferring their personnel and capacities from Israel to the U.S.

So, in return for a so-called “aid package” that actually costs Israel a fortune, the Jewish state is now tethered to its benefactor’s Iran-centric foreign policy and prohibited from capitalizing on its own considerable capabilities, while granting the U.S. access to its best military and scientific minds at a heavily reduced rate of pennies on the dollar. In turn, the ostensible largesse of this arrangement transforms Israel into a scapegoat for every lunatic conspiracy theorist in America to indulge in Jew-baiting in the guise of pontificating about “U.S. foreign policy.”

Had this been 1981, say, you could safely argue that Israel hardly has any choice but to depend on the kindness of strangers and disregard any unpleasant blowback. Back then, the Jewish state worked tirelessly behind the scenes to make sure that President Reagan’s sale of the AWACS weapons system to the Saudis came with a consolation prize for Jerusalem as well.

But the Israel of 2023 is immeasurably wealthier and more powerful than the dusty socialist country of 40 years ago, where local electrical grids could be overloaded by American hair dryers.

The growth of Israel’s independent capacities are particularly obvious in the military arena. According to some estimates, Arab states purchased about a quarter of Israel’s $12.5 billion arms exports in 2022, a number that keeps growing. Add to that India, a growing market—and the recent buyer of a $1.1 billion Phalcon advanced early-warning system—and you have a robust nation perfectly capable of striking bilateral deals with partners that aren’t superpowers hellbent on containing and downgrading their allies.

Still, a small but powerful cadre of Israelis seems invested in the idea that nothing has changed. Certain former generals, politicians, investors, and intellectuals in Israel—often graduates of elite American universities who enjoy strong ties to American corporations and NGOs—can’t imagine a scenario other than fealty to the Big Brother across the ocean. They see Washington not only as a crucial ally, but as the center of all power and legitimacy. It is the U.S., after all, that bestows fellowships in prestigious think tanks and sabbaticals at Harvard that have become essential markers of global professional success—and who helps them fight their enemies at home. While this small, American-adjacent clique is increasingly finding themselves on the unkind end of the voters’ ballots (see under: Barak, Ehud), they maintain a powerful ability to stoke fears about how displeasing America could threaten the entire Jewish future.

In this, they are joined by Jewish communal leaders stateside. It is a bitter irony that organized pro-Israel political advocacy in America places “support full security assistance to Israel” at the top of its list of policy objectives. In doing so, these groups are setting a strategic trap in which being “pro-Israel” requires supporting a policy of U.S. soft power projection that conditions Israel to act as a satrap of Washington, and go along with a regional policy that poses a direct threat to the country’s longer-term prosperity and survival.

Indeed, in order to maintain their own power, the entire cosmos of American Jewish organizations, with few exceptions, is now dedicated almost exclusively to maintaining an arrangement that cripples Israel’s capacity for independent action, while locking American Jews into a permanent posture of appearing to suck the U.S. government dry in order to fund their own niche overseas project.

American Jews have been herded into understanding Israel through the narrow prism of a 60-year-old political deal that has passed its sell-by date.

This goes deeper than politics. Instead of looking at the Jewish state through the prism of a commitment that is as old as human civilization itself, and whose stakes include the physical survival of the Jewish people, American Jews have been herded into understanding Israel through the narrow prism of a 60-year-old political deal that has passed its sell-by date.

With Israel and Israelis increasingly a mystery to them, the only issue around which American Jews feel permitted to organize these days is antisemitism—and even then only as defined from above. Hence, we aren’t actually allowed to look at the major sources and manifestations of this phenomenon, which are anti-Zionism and attacks on religious Jews, but instead are urged to sign on to celebrity-driven, Instagram-friendly messaging campaigns whose actual beneficiaries—like those of other viral “justice” crusades—are, at best, unclear.

The whole charade has to end. External hostility has more or less been the Jewish fate since the time of the ancient Greeks. Yet Jews are still here—having somehow survived the previous 3,000 years and revived their historic homeland again without relying on U.S. military aid packages or officially sanctioned declarations against antisemitism that elevate people who hate us.

The irony is that American history, Jewish history, and the modern State of Israel already share a deeper, richer link than any provided by aid or social media: a belief in divine election, which also guided the Founding Fathers as they struggled to erect the political and moral foundations of the early republic.

If that sounds too lofty, too overblown, too religious, the same point stands on grounds of mere self-preservation, as evidenced by the history of Jews in Egypt, in Spain, and in Vienna whose survival strategy was to seek protection by those who happened to be in power at a given moment. The imperative to transcend such a strategy is not insular or backwards; it’s the powerful realpolitik of Jewish history. 

Cut the stranglehold of aid. Let America pursue its interests. Let Israel, too, follow its own interests, which sometimes align with those of Washington and sometimes don’t. If Israelis think it will ensure their security to decapitate the Iranian regime, or give the Golan Heights on a platter to Bashar Assad, or develop their own homemade fighter plane and sell it to India or Saudi Arabia, let them go ahead. And let American Jews who care about being Jewish focus on observance and learning their people’s history, instead of pimping for Lockheed Martin. If the commitment to Israel is deeper than mere political fashion, if it is more than a secularized idolatry, then it’s time to prove it—by smashing the ideological idols of America’s Israel debate.


Jacob Siegel is Senior Editor of News and The Scroll, Tablet’s daily afternoon news digest, which you can subscribe to here.

Liel Leibovitz is Editor at Large for Tablet Magazine and a host of its weekly culture podcast Unorthodox and daily Talmud podcast Take One. He is the editor of Zionism: The Tablet Guide.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


New tech reveals ancient Israelis were ‘highly capable’ and resourceful

New tech reveals ancient Israelis were ‘highly capable’ and resourceful

JUDY SIEGEL-ITZKOVICH


Very capable early humans in the Hula Valley systematically sought raw materials hundreds of thousands of years ago – much earlier than previously assumed.
.

Handaxes from Gesher Benot Ya’aqov tested geochemically. Arrows indicate the striking of flakes sampled
(photo credit: TEL AVIV UNIVERSITY)

Archaeologists have long contemplated an old mystery – where did early humans in the Hula Valley get flint to make the prehistoric tools known as handaxes?

Now a new study from Tel Aviv University (TAU) and Tel-Hai Academic College in the Upper Galilee has applied advanced methods of chemical analysis and artificial intelligence (AI) to identify the geochemical fingerprints of handaxes from the Hula Valley’s oldest prehistoric sites – Ma’ayan Baruch and Gesher Bnot Ya’acov. 

Their findings prove that the raw material came from exposures of high-quality flint in the Dishon Plateau about 20 kilometers to the west and hundreds of meters above the Hula Valley.

The researchers said that their findings indicated that “these early humans had high social and cognitive abilities. They were familiar with their surroundings, knew the available resources and made great efforts to obtain the high-quality raw materials they needed. For this purpose, they planned and carried out long journeys, and transferred this essential knowledge to subsequent generations.”

The researchers added that early humans were highly capable. “They planned and implemented complex strategies and passed on essential information from one generation to the next.”

The Gesher Benot Ya’aqov area (credit: TEL AVIV UNIVERSITY)

The study was led by Dr. Meir Finkel of TAU’s archaeology and ancient Near East cultures departments and Prof. Gonen Sharon of the master’s degree program in Galilee studies at Tel-Hai, in collaboration with TAU Prof. Erez Ben-Yosef, Dr. Oded Bar and Dr. Yoav Ben Dor of the Geological Survey of Israel and Ofir Tirosh of the Hebrew University of Jerusalem (HU). 

They published their findings in the journal Geoarchaeology under the title “Evidence for sophisticated raw material procurement strategies during the Lower Paleolithic-Hula Valley case study.”

Ancient secrets in the Hula Valley

The Hula Valley, located along the Dead Sea Transform Rift, is well known for its many prehistoric sites, the oldest of which date back to 750,000 years YBP (years before present), said Finkel. The valley offered early humans rich sources of water, vegetation and game, right on the northward migration route from Africa – the Great African Rift Valley. “These early inhabitants left behind them many artifacts, including thousands of handaxes – flint stones chiseled to fit the human hand. One of the earliest and most universal tools produced by humans, the handaxe may have served as a multipurpose penknife for many different tasks from cutting game meat to digging for water and extracting roots. It was used in many different parts of the Old World, in Africa, Asia, and Europe, for about 1.5 million years.”

In the present study the researchers looked for the source of the raw material used to produce thousands of handaxes found at two prehistoric sites in the Hula Valley: Gesher Bnot Ya’acov, dated to 750,000 YBP and Ma’ayan Baruch, dated to 500,000 YBP, both of the Acheulian culture (relating to a Lower Paleolithic culture originating in Africa).

Sharon added that some 3,500 handaxes were found scattered on the ground at Ma’ayan Baruch, and several thousand more were discovered at Gesher Bnot Ya’acov. The average handaxe, a little over 10 centimeters long and weighing about 200 grams, was produced by reducing stones that are five times larger – at least one kilo of raw material. In other words, to make the 3,500 handaxes found at Ma’ayan Baruch alone, early humans needed 3.5 tons of flint. 

But where did they obtain such a huge amount of flint? Many researchers have tried to answer this question, but the new study was the first to use innovative 21st-century technologies including advanced chemical analysis and an AI algorithm developed specifically for this purpose.

The researchers took samples from 20 handaxes – 10 from Gesher Benot Ya’acov and 10 from Ma’ayan Baruch, ground them into powder and dissolved the powder in acid in a clean lab. For each sample they measured the concentration of approximately 40 chemical elements, using an inductively coupled plasma mass spectrometer (ICP-MS) – a state-of-the-art device that accurately measures the concentration of dozens of elements, down to a resolution of one particle per billion.

To locate possible flint sources available to the Hula Valley’s prehistoric inhabitants, the researchers conducted a field survey covering flint exposures in the Safed mountains, Ramim ridge, Golan Heights and Dishon plateau, as well as cobbles from streams draining into the Hula Valley – the Jordan, Ayun, Dishon, Rosh Pina and Mahanayim. This methodical survey was combined with a comprehensive literature review led by Bar of the Geological Survey. Flint samples collected from all potential sources were then analyzed using ICP-MS technology to enable comparison with the handaxes. 

The complex process, from collecting and preparing the samples to the chemical analysis, produced a very large amount of data for each sample, recalled Ben-Dor. To enable optimal matching between data from the archaeological artifacts and data from the flint exposures, we developed a dedicated algorithm based on several computational steps, alongside machine learning models. Thus, we were able to classify the archaeological artifacts according to the database derived from the geological samples.”

“Through the computational process, we discovered that all 20 archaeological artifacts were made of flint from a single source – the Dishon plateau’s flint exposures dating back to the Eocene geological epoch, about 20 km west of the Gesher Bnot Ya’acov and Ma’ayan Baruch sites,” said Finkel. At the Dishon plateau, we also found a prehistoric flint extraction and reduction complex, indicating that the place served as a flint source for hundreds of thousands of years.” The team also showed that cobbles from streams draining into the Hula Valley were too small to be used as raw material for handaxes, ruling out this possibility.

“Our findings clearly indicate that humans living in the Hula Valley hundreds of thousands of years ago, probably hominids of the homo erectus species, possessed high cognitive and social capabilities,” said Ben-Yosef.

“To procure suitable raw materials for producing their vital handaxes, they planned and carried out 20-kilometer hikes that included an ascent from 70 to 800 meters above sea level. Moreover, they passed on this important knowledge from one generation to the next, over many millennia. All these suggest a high level of sophistication and ability, which modern researchers do not usually attribute to prehistoric humans from such an early period.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com