Józef Ignacy Kraszewski, fot. Victor Angerer / Polona.pl
Wariacje styczniowe (1) “Wojna polsko-żydowska”. Józef Ignacy Kraszewski
Piotr Nowak
Józef Ignacy Kraszewski przyjechał z Żytomierza do Warszawy w latach 50. XIX stulecia. Nieufny wobec dóbr i wartości cywilizacji zachodniej, nie od razu zdobył się na tony apologizujące przemysł i otwartość na świat.
Wpierw musiał dostać paszport, aby móc podpatrzeć to i owo, zderzyć się z prawdziwą innością cywilizacyjną. Właśnie powrócił z trwającej pół roku podróży po Europie, jednak nie wszystko, co w niej zobaczył, zdołał przetrawić. Tuż przed wyjazdem zdążył jeszcze opublikować “studjum pathologiczne””Choroby wieku”(Wilno 1857), w którym nadal przeważa konserwatywna jeremiada, kojarzona w tamtych czasach z dworkiem i szlachtą kresową, przyzwyczajoną do dawnych wzorów życia. “Wolałbym z lichem dawne ubóstwo nasze, trochę nawet starego nieładu, a większe zasoby ducha, a gorętsze serca, a silniejsze uczucia” – przyznawał Kraszewski.
Niech mi nikt nie dowodzi, że można być najlepszym gospodarzem, agronomem, spekulantem, przemysłowcem i najczulszym a najpoetyczniejszym z ludzi. To są podobno żywioły, które z sobą nigdy w parze chodzić nie będą. Przerobi się świat na wielki kantor gospodarsko-industrjalno-komersyjny, ludzi na komisantów, książki na regestra, życie na rachubę podwójną przez habet i debet… i zapewne… komuś z tem będzie dobrze, ale nam starszym i leniwego umysłu ludziom, tęskno za szaraczkową przeszłością naszą!!
Powiadają że już tak jest wszędzie, u rozumniejszych braci na zachodzie… musimy więc naturalnie iść za przykładem cudzym i popróbować sobie także tego szczęścia… czas wreszcie i nam zostać ludźmi rozsądnymi, zimnymi, praktycznymi – jednem słowem – ale czyż mamy przestać być sobą?…
Przytoczona z pierwszego tomu “Chorób wieku” wypowiedź pisarza, będąca wyrazem strachu przed nieoczekiwanymi i nieznanymi konsekwencjami przyjęcia nowych rozwiązań cywilizacyjnych, stanowiła w ogólności znak rozpoznawczy kresowych “żubrów”. Po co nam kolej żelazna – pytali – skoro i końmi można dojechać, gdzie trzeba? Wkrótce potem Kraszewski wyprawił obu synów na Zachód, sam zaś związał się w Warszawie z inteligencją postępową, w której najważniejszą rolę odgrywał Leopold Kronenberg, bankier warszawski żydowskiego pochodzenia, ewangelik, mecenas sztuki, człowiek ustosunkowany. Za jego sprawą Kraszewski stał się redaktorem naczelnym “Gazety Codziennej” (później “Gazety Polskiej”), która z miesiąca na miesiąc stawała się coraz potężniejszą rywalką wydawanej przez Antoniego Lesznowskiego “Gazety Warszawskiej”. Konkurowanie obu gazet i ostateczne zwycięstwo tytułu Kronenberga-Kraszewskiego miało swoje antecedencje w “wojnie polsko-żydowskiej”, która wybuchła pod koniec lat 50. XIX wieku naprzód w teatrze (chodziło o zbojkotowanie przez Żydów drugorzędnej aktorki, o której milczą najdokładniejsze nawet annały teatralne), by z czasem przenieść się na salę sądową i do prasy.
W latach 50. Kraszewski był już nie tylko autorem poczytnych powieści historycznych i obyczajowych, ale też najważniejszym piórem “Gazety Warszawskiej”. Umiał – mówiono – w ciągu dziesięciu minut zapełnić drobnym pismem kartkę papieru – bez skreśleń. Nic więc dziwnego, że ta jego niesamowita umiejętność domagała się ujścia i znajdowała je najczęściej, choć nie wyłącznie, w gazecie Lesznowskiego. Niestety, jej właściciel i redaktor w jednej osobie, nader często zaprawiał swoje artykuły antyżydowskim resentymentem, co odbijało się niekorzystnie na innych współpracownikach gazety, jak też na niej samej. “Ale to nieczyste miotanie się żydostwa, ta szalona nienawiść, te bezczelne kłamstwa i potwarze, które rozsiewają na mnie w dziennikach zagranicznych, zwykle żydowskich, mnie zbrudzić nie mogą, a tylko ich kaleczą” – skarżył się Kraszewskiemu.
Słuchaj, zacny Panie Józefie, walkę moją z Żydami, która ledwo się zaczęła, uważam za najchlubniejszy wypadek z całego mojego blisko dwudziestoletniego zawodu dziennikarskiego. Nigdy się nie czułem tak godnym, tak spokojnym jak teraz, kiedy obok mnie szarpie się to obrzydliwe plemię. Miotają na mnie złorzeczenia. Czuję to – głos wewnętrzny mi to mówi, że stałem się w całej tej sprawie mimowolną sprężyną do otworzenia oczów krajowi. Ze wszystkich stron odbieram najszczersze podziękowania, wszyscy mi winszują, że tak poprowadziłem tę sprawę – że podałem ją na drogę sądową – na drogę jawności publicznej. Wierzaj mi, kraj otworzył oczy na niecne machinacje – na podłe szacherstwo tego plemienia, które eksploatuje bezwstydnie wszystkie klasy, cały naród: chłopa i szlachcica, mieszczanina i urzędnika – i wszystkich a wszystkich; kraj weźmie się do pracy, ładu – i wyzwoli się z pod nacisku żydostwa…
Znasz mnie dobrze, Panie Józefie, wiesz jakich jestem zasad wyznawcą – więc pewno nie wierzysz i nie przypuszczasz, że w kwestii żydowskiej kieruję się średniowiecznymi zasadami. Czegóż chce moja Gazeta Warszawska! Nie prześladowania Żydów – nie ich ucisku. Niech sobie żyją na tej ziemi, która im matką, a oni niewdzięcznymi pasierbami… Brońmy jej i strzeżmy… Otóż cała idea Gazety Warsz. – to żeby wyzwolić się spod nacisku żydowskiego pracą, ładem, oszczędnością – żeby – jak piszą Wiadomości Polskie w nr. 7 w wybornym artykule – przeciw Żydom szlachta polska utworzyła towarzystwo wstrzemięźliwości od Żydów!
I tym podobne zdania i obelgi, i tak dalej, w ten sam deseń. Lesznowski pozwał przed sąd karny kilku żydowskich inteligentów i sprawę wygrał. Jednocześnie, czując, że coś jeszcze w trawie piszczy, o czym on sam do końca nie wiedział, lecz co potrafił swoim wytrawnym, żurnalistycznym nosem wyniuchać, przestrzegał Kraszewskiego przed Kronenbergiem. Ten bowiem wchodzi “nam” – jak to Żydzi – w szkodę i odbiera czytelników. A niekiedy posuwa się nawet dalej aż po chęć i potrzebę wynaradawiania Polaków. Lub przynajmniej próbuje to zrobić do spółki – wiadomo – z ruskimi.
Wiem z pewnością – pisał w postscriptum do cytowanego wyżej ustępu z listu do Kraszewskiego – że pan Leopold Kronenberg, Żyd chrzczony, trzymający monopol tabaki i tytoniu, będzie nabywcą jednego z pism warszawskich, a może nawet już nim jest. Ten to pan zrobił całą awanturę naszą z Żydami. On to podbudził namiętności żydowskie, on namówił Natansonów do tego skandalu – jego to cała ta sprawka (…) Niebezpieczny to człowiek ten pan Leopold. Formy ucywilizowane – biednemu, dla próżności, rzuci pod nogi paręset rubli jak potrzeba – ale Żyd całą gębą – nienawidzi nas, a szczególniej szlachty polskiej. Z jednym z moich najbliższych przyjaciół, w którego prawość i honor wierzę jak w Ewangelię, miał rozmowę bardzo żywą o Żydach. Wiesz, jakie bluźnierstwo wyszło z ust jego? Cytuję Ci dosłownie własne jego słowa: “Dopóty u nas nie będzie dobrze, dopóki ostatniego szlachcica polskiego nie wywiozą na Sybir”. Oto masz pana Kronenberga – oto masz Żyda ucywilizowanego! I taki człowiek kupuje dziennik – to zgroza i hańba.
Leopold Kronenberg jeszcze tego samego roku odkupił od Aleksandra Niewiarowskiego za 12 tysięcy rubli “Gazetę Codzienną”, ułożył się z Kraszewskim, odbierając tym samym “Gazecie Warszawskiej” najważniejszego autora i znaczne udziały w rynku prasy codziennej. Lesznowski nie przeżył tego. Podobno tuż przed śmiercią wysłał przez umyślnego przeznaczony dla Kraszewskiego bilet, na którym napisał “Zabiłeś mnie!”, co, rzecz jasna, proponuję włożyć między bajki. Lesznowski był człowiekiem chorobliwie otyłym, cholerycznym, o spotworniałej kompleksji, co, jak miało się wkrótce okazać, nie wpływało dodatnio na jego stan zdrowia. W tym czasie na pisarza wylewano kubły pomyj, zastraszano w anonimach, o kolaboracji zaś ze środowiskiem żydowskim informowano nawet jego rodzinę. Ojciec Kraszewskiego skłaniał syna do powrotu na Wołyń i porzucenia gazety, Kronenberga i tej całej żydowskiej hucpy przynajmniej do chwili, gdy wszystko przycichnie i złe języki przestaną wygadywać bzdury, albo i nie bzdury, bo kto tam na Wołyniu to może wiedzieć. “Oto mam już blisko trzydzieści lat doświadczenia – odparł syn – i gdym się brał do tej pracy, nie oglądałem się na niebezpieczeństwa i trudności, poświęciłem się dla idei, jaką miałem. Tego nie odstąpię, choć się żółci napiję, a co ma być, to będzie. Raz wziąwszy się, ohydnie bym postąpił, rzucając, i dopiero bym dowiódł, że nie wiedziałem, co robiłem. Żydów, ani żydowskiej, ani żadnej sprawy tego rodzaju nie znamy i nie wiemy, ani chcemy wiedzieć. A że ludzie złej woli tworzą plotki i potwarze, a szlachta łatwowierna im wierzy – cóż robić? Czas wielki majster, a prawda wyjdzie na wierzch. Dajmy już temu pokój. Z mojej przyczyny włożył Kronenberg z górą 250 000 złotych, i z tego powodu nawet honor by mi nie dopuścił go porzucić. Nie ma o czym mówić”.
Kraszewski ze sceptyka cywilizacji zachodnio-europejskiej powoli przepoczwarzał się w jej gorącego entuzjastę. Podjął się zadania wychowawcy “ciemnego ludu”, który nie wie zupełnie, jak smakują europejskie frykasy i gdzie leżą miody i konfitury. W redagowanej przez niego gazecie można było zatem przeczytać, że “zawód inżynierski może najużyteczniejszy i najponętniejszy, bo ze wszystkich najwyraźniej bliźnim służy: kolej żelazna oszczędzając ludziom czasu przydłuża im życia; oszczędzając kosztów transportu, dodaje im mienia; zbliżając narody z sobą zwrotniki pod bieguny przenosi. Telegrafy dopełniają wielkie korzyści, jakie ludzkość z dróg żelaznych wyciąga: tamte zbliżają ciała – te trzymają w zetknięciu umysły i bez względu na klimat, przestrzeń i czas, pędzą je do zjednoczenia w prawdzie”. Technika coraz szybszego przepływu wiadomości mająca wpływ na prawdę – to jedno. Drugie – to pieniądze. Dla wielu stało się jasne, że Kronenberg zakupił “Gazetę Codzienną” nie “dla Kraszewskiego”, tylko jako ideową dźwignię handlu, pozwalającą na stworzenie dobrego klimatu dla rozwoju jego własnych interesów, z których najważniejszym było kładzenie nowych torów i stawianie dworców kolejowych. “Budowa i eksploatacja kolei żelaznych – czytamy u Jerzego Jedlickiego – stała się jednym z naczelnych tematów »Gazety«, w czym widać rękę Kronenberga, inwestującego w komunikację i starającego się wyrwać kolej warszawsko-wiedeńską spod władzy niemieckiego kapitału”.
Nie minął rok, a waśń między dwoma tytułami poszła w niepamięć, by przejść płynnie – pisze Kazimierz Bartoszewicz, kronikarz tamtych wypadków – w “idyllę polsko-żydowską”. Zaważyła na tym “rewolucja lutowa” z 1861 roku oraz równouprawnienie Polaków i Żydów, które przeprowadził margrabia Wielopolski – “to jedno, co po nim zostało”.
Cała Warszawa była wtedy zjednoczona, cudownie rozśpiewana i nastrojona na patriotyczne tony. Ziemianie skupieni wokół Towarzystwa Rolniczego i “pana Andrzeja” – Andrzeja Artura hrabiego Zamoyskiego – inteligencja żydowska, mieszczanie – więc oni wszyscy przeciwstawiali się ugodzie z Rosją, opowiadając się za przesłaniem “adresu” do cara zawierającego listę postulowanych reform. Dla ich poparcia zwołano demonstrację, którą ostro stłumiono. Wprawdzie życiem zapłaciło pięć osób, a kilkuset zaaresztowano, ale po raz pierwszy od dziesiątek lat władze rosyjskie zostały zmuszone do ustępstw. I wtedy car Aleksander II wpadł we wściekłość. Nie dość, że zapowiedział, iż na przyszłość nie życzy sobie podobnych “adresów”, to jeszcze zobowiązał kanclerza Michaiła Gorczakowa do zaostrzenia kursu w całym Królestwie. Na ulice Warszawy wyprowadzono uzbrojonych żandarmów i sotnie kozackie. Na ludności miasta nie zrobiło to większego wrażenia, może nawet bardziej zmobilizowało do oporu. Nastawiony patriotycznie bankier Mathias Rosen, przewodniczący warszawskiej gminy żydowskiej, wchodzący w skład Delegacji Miejskiej negocjującej z Rosjanami, namawiał jej członków, aby “brać i nie kwitować”, to jest niczego nie przyrzekać w zamian, a już na pewno nie deklarować posłuszeństwa w zamian za czcze obietnice.
6 kwietnia zostaje rozwiązane Towarzystwo Rolnicze, jedyna niezależna od Rosjan instytucja obywatelska w Królestwie Polskim, a dwa dni później dochodzi do poważnych rozruchów na Placu Zamkowym, nad którymi już nikt nie potrafił zapanować. Padały kolejne trupy. “Z sąsiednich ulic co rusz napływali nowi demonstranci, lud rozegzaltowany padał na kolana ze śpiewem »Święty Boże«. Wręcz symboliczną była scena, gdy młody Żyd Michał Landy podjął krucyfiks upuszczony przez rannego zakonnika i sam w chwilę potem padł na ziemię śmiertelnie ugodzony. Poszczególne kompanie dawały ognia salwami ku wylotom ulic wychodzących na Plac Zamkowy. Pacyfikacja ciągnęła się blisko godzinę”. Zginęło od stu do dwustu osób – liczba trudna do oszacowania z powodu utajnienia przez Rosjan danych policyjnych. Tak oto wyglądały powstańcze prolegomena, pospólny duch narodu polskiego. Kraszewski widział w tych protestach “cud narodowy”, “święte szaleństwo” wyzwalające wiarę w “niespożyte siły narodu” dźwigającego się z niewoli. W następstwie wybuchu powstania styczniowego pisarza zmuszono do emigracji. 1 lutego 1863 roku wyjechał do Drezna, by więcej już nie powrócić na tę stronę “kordonu”.
Na wygnaniu Kraszewski jeszcze bardziej zradykalizował swoje stanowisko polityczne na łamach prowadzonego wraz z Agatonem Gillerem pisma “Ojczyzna”. Podkreślał między innymi wagę dekretu Rządu Narodowego o uwłaszczeniu chłopów. W broszurze “Sprawa polska w roku 1861” pisał, że “idzie o spełnienie aktu politycznego największej wagi, o podniesienie milionów ludzi do praw obywatelskich, o uczynienie ich Polakami. Ta sprawa góruje nad wszystkimi; jej całą moc naszą, całą energią i poświęcenie złożyć potrzeba; – jest to zadanie życia lub śmierci”. Potem przyszły powieści z cyklu powstaniowego: “Dzieci Starego Miasta”, “Szpieg”, “Moskal”, inne jeszcze. Niekiedy przyczyniały się do pogłębienia – jedni mówią: pięknych, romantycznych cech w Polakach, inni: głupich stereotypów na ich temat, które niemiłosiernie wydrwił Lew Tołstoj w “Wojnie i pokoju”, a wraz z nim pół świata. Próbka zaczerpnięta z powieści “Moskal”:
Puść – rzekł – to nie twoje miejsce, muszę wyjść naprzód, bo jeszcze pewnie będą strzelali, a naszym obowiązkiem nastawić mężnie piersi i pokazać, jak Polacy potrafią pięknie umierać. (…) Strzały rozległy się znowu i jęk boleści i chór pieśni i dziki okrzyk żołnierstwa. Z okna nad głowami ich słychać było śmiech i klaskanie w dłonie. Światosław poczuł, jakby go ktoś trącił w ramię i dziwne jakieś uczucie ciepła spływającego mu powoli po ręku. Ale nie miał czasu myśleć o sobie, bo przed nim padł przyklękając na jedną nogę, Kuba. Modlitwa jego została wysłuchaną, dwie kule strzaskały mu stopę, a nim go odciągnąć w bok czas miano, wpadli na tłum żołnierze z bagnetami. Kuba nieporuszony czekał na nich, oczy podniósł do góry, chciał zaśpiewać, ale ból odjął mu siłę. W tej chwili po nad głową jego zjawił się olbrzymiej postaci żołnierz i błyszczący bagnet. Mimo rozbestwienia, moskiewski sołdat ujrzawszy tego młodzieńca, słaniającego się, którego twarz anielskim jaśniała wyrazem, poczuł się wzruszonym, karabin wypadł mu z rąk. Kuba się schylił, podniósł go z wysiłkiem i podał żołnierzowi, który stał jak osłupiały chwilę i z dziwnym jakimś, jakby rozpaczy szałem, śmiertelnie w pierś go ugodził. Kuba padł, głowa jego z długimi puklami jasnych włosów tarzała się już po bruku, a z ust płynęła strumieniami krew.
W tej wersji opowieści Polak nie dość, że ginie za ojczyznę, to jeszcze usłużnie podaje oprawcy narzędzie zbrodni do zastosowania na nim. Gloria victis! Masakra!
Dziedzictwo romantyzmu polskiego podjął i rozwijał Kraszewski również w publicystyce, zwracając uwagę na słabość, która powinna stać się najważniejszym orężem Polaków. Jej krańcową postacią jest śmierć za kraj, Polacy bowiem wolą mrzeć, niźli gnić w ruskich kazamatach. “Sprawa polska odniosła wielkie i niewątpliwe korzyści z agitacji 1861 r. Duch narodu podźwignął się aż do gorączki męczeństwa; ludzie, stany, wyznania zbliżyły się i połączyły na życie i śmierć; wszyscy poczuli swe obowiązki, najchłodniejsi i najobojętniejsi ulegli temu niezwyciężonemu prądowi; słowem ojczyzna odzyskała zbłąkanych nawet, ostygłych i odstępców zatwardziałych, a to, o co przez lat trzydzieści grobowego milczenia nikt ust nie śmiał otworzyć, wypowiedziano głośno i otwarcie”. I dalej: “A i bój nasz ma być inny niż tych narodów, które walczą dla wzmożenia się, podbicia lub opanowania. W boju dla ludzkości i prawdy, ludzkość i prawdę poszanować potrzeba. Jeśli Bóg zażąda krwi na odkupienie win, przelejmy swoją i cudzą jak konieczną ofiarę, zmuszeni, lecz bez barbarzyńskiego jej pragnienia. Polska dziś z żołnierza stała się męczennicą, z męczennicy, jeśli znów ma być rycerzem, będzie rycerzem Boga”. W opracowanej już na emigracji broszurze “Sprawa polska w roku 1861″pisarz dość bezkompromisowo przeciwstawiał się mocno wysofistykowanej linii argumentacyjnej, której rzecznicy wskazywali na zalety spokojnego, “organicznikowskiego” znoszenia niewoli, w “Dziecięciu Starego Miasta” zaś wypowiedział swoje zdanie wprost, ucinając wszelkie dyskusje na ten temat: “Gdzie niewola jest lżejsza, tam miłość dla ojczyzny osłabła; Moskale to swym barbarzyństwem przerabiają nas na bohaterów i męczenników, jakich nawet nędze i tęsknoty wygnania uczynić nie potrafiły”.
Z czasem uczucia do powstańców styczniowych i do samego powstania spłowiały, by buchnąć na koniec życia pisarza płomieniem miłości do kobiety młodszej od niego lat 40. Ta sama namiętność, te same poświęcenia, wszakże ich przedmiot zmienił się teraz nie do poznania. Nie Polska, a Christa del Negro oczekiwała hołdów i przywiązania. To jednak osobna opowieść i inne zakończenie.
Podstawa:
Kazimierz Bartoszewicz, “Wojna żydowska w roku 1859 (początki asymilacyi i antisemityzmu)”, Warszawa-Kraków 1913.
Kazimierz Bartoszewicz, “Kraszewski i Kronenberg”, “Kurier Warszawski” nr. 154, 1912.
Jerzy Jedlicki, “Błędne koło 1832-1864”, Warszawa 2008.
Stefan Kieniewicz, “Powstanie styczniowe 1863-1864”, w: Stefan Kieniewicz, Andrzej Zahorski, Władysław Zajewski, “Trzy powstania narodowe”, Warszawa 1997.
Józef Ignacy Kraszewski, “Choroby wieku. Studjum pathologiczne”, t. I-II, Lwów 1874.
Józef Ignacy Kraszewski, “Sprawa polska w roku 1861. List z kraju (listopad 1861)”, Paryż b.d.
Bogdan Bolesławita (Józef Ignacy Kraszewski), “Moskal. Obrazek z r. 1864 narysowany z natury”, Łomża 1938.
Józef Ignacy Kraszewski, “Dziecię Starego Miasta. Obrazek narysowany z natury”, Warszawa 1925.
Piotr Nowak – Filozof, profesor zwyczajny, wykłada filozofię na Uniwersytecie w Białymstoku i Uniwersytecie Warszawskim, autor wielu książek, z których najbardziej lubi „Umieram, więc jestem” (z przedmową profesora Juliusza Domańskiego). Swój stosunek do zbawienia najpełniej wyraził w przygotowanym i przetłumaczonym przez siebie wyborze pism Wasilija Rozanowa „Przez śmierć”. Tłumacz, redaktor, wydawca. Wyróżniony „Skrzydłami Dedala” (2019) za „Przemoc i słowa. W kręgu filozofii politycznej Hannah Arendt”. Zastępca redaktora naczelnego w kwartalniku filozoficznym Kronos. Metafizyka – Religia – Kultura. W TVP Kultura prowadzi autorskie programy „Kronos” i „Powidoki”. Przez większość życia ćwiczył judo w AZS-ie na Karowej.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com