Eden Jeruszalmi, uprowadzona przez Hamas (Fot. Archiwum prywatne)
Siostra porwanej przez Hamas: Godzinę ukrywała się w aucie między ciałami zabitych przyjaciółek
Paula Szewczyk
CARMIT PALTI-KATZIR Z MATKĄ, HANNAH. FOT. ARCHIWUM PRYWATNE
Ojciec miał 2 listopada świętować swoje 79. urodziny, ale ich nie doczekał. Zamiast urodzin mieliśmy początek Sziwy, czasu siedmiodniowej żałoby. Pierwszego dnia miesiąca go pochowaliśmy, na drugi dzień telefon wysłał mi powiadomienie o jego urodzinach.
7 października zaczął się dla mojej rodziny bardzo wcześnie rano. Mam z siostrą i bratem grupę, na której codziennie się komunikujemy. I Elad pisał do nas tam minuta po minucie, co się dzieje w kibucu. Tego ranka zdołałam też dwa razy porozmawiać z mamą. Rodzice mieszkali osobno, brat osobno.
Wiem, że udali się do schronów, w każdym domu jest taki “bezpieczny pokój”, w którym można przeczekać nalot. Na początku myśleli, że to “tylko” wzmożenie, jakie od czasu do czasu ma miejsce na granicy z Gazą. Ale brat pisał nam, że to musi być coś więcej.
O siódmej było już pewne, że terroryści są w kibucu.
Mam 44 lata i połowę życia mieszkałam w Nir Oz. Nie pamiętam żadnej sytuacji, która sprawiłaby, żebym czuła się w niebezpieczeństwie. Tym większy był nasz szok, gdy stało się jasne, do czego w kibucu doszło.
Zanim to zrozumieliśmy, zastanawialiśmy się, czy budzić rodziców. Było wcześnie, to starsi ludzie. Pierwsza obudziła się mama, słyszała hałasy z zewnątrz, przenieśli się z ojcem do tego schronu-pokoju i tato wrócił do spania. To wiem z pierwszej rozmowy telefonicznej. Gdy zadzwoniłam za drugim razem, upewniłam się, czy zamknęli drzwi, okna, drzwi wejściowe, choć do tej pory w Nir Oz nikt tego nie robił, nie było ku temu powodów.
Mam taką nadzieję w sercu, że ojca zastrzelili, kiedy spał.
Pocieszam się, że może się nie bał, nie cierpiał, chociaż nie mam co do tego żadnej pewności. Nie wiem, w jakich okolicznościach dokładnie zginął.
Mama pytała mnie, czy chcę, żebym go obudziła, ale powiedziałam, że jest wcześnie, może niech jeszcze śpi. Teraz żałuję, mogłam go ostatni raz chociaż jeszcze usłyszeć.
To, co wiem od tych, którzy przeżyli, to że w kibucu było kilkudziesięciu zamachowców. Policji, wojska, wcale. Pomoc nie przyszła na czas. Dopiero o trzeciej po południu pojawiło się wsparcie. Po terrorystach nie było śladu. Zdążyli uprowadzić ludzi, splądrować domy, zabrać sprzęty, telewizory, a nawet ciała swoich, którzy zginęli podczas ataku.
RODZICE CARMIT PALTI-KATZIR, HANNAH I RAMI KATZIR. FOT. ARCHIWUM PRYWATNE
Widziałam też wideo, które nagrał i opublikował w sieci Hamas. Widziałam, jak prowadzą mamę z innymi starszymi ludźmi. Ona ma problemy z chodzeniem, nie chodziła inaczej jak tylko z chodzikiem, ale nie miała go ze sobą.
Prowadzili ją po polu, to jakieś 500 metrów od kibucu do Gazy, potykała się, przewracała.
To tyle. Kilka dni później dostałam tylko informację od służb, że prawdopodobnie żyje.
Brat prawdopodobnie został zabrany ze swojego domu. Napisał nam, że jego przyjaciel został zastrzelony. Mówiłam mu, żeby nie wychodził z pokoju. Nie wiem, co zrobił, czy wyszedł mu pomóc, może szedł do rodziców? Wojskowy powiedział mi potem, że w jego domu nie było widać śladów walki czy krwi, tylko że było do środka włamanie.
Kiedy rozmawialiśmy ostatni raz, słychać było głośne strzały. Elad brzmiał dziwnie, jak nie on, mówił bardzo powoli. Myślałam może, że był ranny albo dostał ataku paniki. Powiedział tylko: “potrzebujemy sił”. Poprosiłam, żeby powtórzył, bo nie byłam pewna, co usłyszałam. “Potrzebujemy siły”. Nie wiem, co miał na myśli, on jest bardzo silnym mężczyzną i fizycznie, i psychicznie. Nigdy z kibucu nie wyjechał, chciał być przy rodzicach, przy swoich ludziach. Czasem ci, którym rodziły się dzieci, opuszczali społeczność, on nie. Opiekował się starszymi ludźmi, był bardzo aktywny, dzień zaczynał od sprawdzenia, czy wszystko w kibucu działa jak należy.
9.48, ostatnie słowa “Carmen, nie mogę rozmawiać, muszę się ukryć”.
Koniec. Dzwoniłam potem chyba z 70 razy, pisałam, prosiłam o jakikolwiek znak życia, ale odpowiedzi nie było.
Dużo osób z Nir Oz dzwoniło do telewizji, mówili: “powiedzcie armii, żeby przyjechała”, płakali, błagali o pomoc, ale pomoc nie nadeszła. Komunikacja zawiodła tego dnia. Minęło kilka godzin, zanim pojęliśmy, co się tego dnia w ogóle stało. Myślałam: “przynajmniej są razem”, “przynajmniej mogą się wspierać”, dopóki nie zadzwoniła sekretarka z kibucu, powiedziała, że niedługo powiedzą mi, co z ojcem. Zrozumiałam, że wcale nie są razem, że jego sytuacja musi być inna.
Wieczorem zadzwoniła ponownie, potwierdziła, że osoby, które znały go całe życie, zidentyfikowały go, nie żyje.
Czekaliśmy trzy tygodnie z pogrzebem, bo cały czas myślałam z siostrą, że ten koszmar lada moment się skończy, mama i brat wrócą i wyprawimy tacie pogrzeb razem, ale nic się nie działo. Zdecydowałyśmy więc już nie czekać, skoro nie ma żadnej pewności, kiedy wrócą.
To było bezpieczne, piękne miejsce. Moje dzieci przyjeżdżały do dziadków, mogły szaleć, jeździć na rowerze, biegać. W mieście w bloku nie mają takiej swobody. Często zostawały na noc u mojego brata, nigdy nic się im nie stało. Dlatego ta przepaść między “bezpiecznie” a “masakrą” wydaje mi się nie do wyobrażenia.
Mój ojciec ten kibuc zakładał. Mieszkał w tej okolicy, jeszcze zanim założono Nir Oz. Był syjonistą, ideowcem, chciał, by Izraelczycy zamieszkiwali okolice Negewu, zasiedlali pustynię. To nie były tereny okupowane. Mama też pochodziła z kibucu, kiedy się poznali, przeniosła się z ojcem do jego kibucu. Wszystkich tam znali, sama znam każdego mieszkańca, to społeczność niecałych 400 osób. Miałam tam z rodzeństwem zwyczajne, radosne dzieciństwo, jako nastolatka byłam pewna, że tu właśnie spędzę całe życie. Wyprowadziłam się, żeby iść na studia, najpierw do Beerszewy. Poznałam męża, chwilę mieszkaliśmy w Tel Awiwie, do Nir Oz już nie wróciłam. Nie to co mój brat, choćby podróżował, zawsze wracał, to było jego miejsce. Był farmerem z krwi i kości.
Jak sobie radzę? Jest mi bardzo ciężko, ale nie mogę się temu poddać, bo wiem, że mojej mamie i bratu jest sto razy ciężej.
Z wykształcenia jestem terapeutką, pracuję w klinice zdrowia psychicznego i mam własną terapeutkę. Wstaję z poczuciem, że moim zadaniem jest zwiększać świadomość na temat tego, co stało się 7 października, robię, co w mojej mocy, żeby moi bliscy wrócili do domu, nie mam godziny do stracenia. Nie mogę się załamać, wpaść w depresję, nie mam na to czasu. Pomagają nam za to ludzie wokół. Sąsiedzi nam gotują, odbierają dzieci ze szkół, tłumaczą teksty, pomagają w PR, żebyśmy byli widoczni.
Carmit Palti-Kacir, lat 44
Siostra Eden Jeruszalmi, lat 24
Eden pojechała na festiwal, miała tam pracować za barem. 7 października zadzwoniła do mamy o 7.30 z krzykiem. Powiedziała, że jest w środku ataku terrorystycznego, a my mogłyśmy słyszeć w tle wystrzały z broni. Ukryła się w samochodzie razem z dwoma koleżankami, one już nie żyły, więc Eden udawała martwą.
Była tak cicho, że słyszała nawet, jak z ciał jej przyjaciółek wypływa krew.
Cały czas byłyśmy na telefonie, panikowała, my próbowałyśmy ją uspokajać. “Słuchaj tylko nas” – mówiłyśmy, chciałyśmy, żeby skupiła się jedynie na moim i głosie drugiej siostry, May. Mama nie była w stanie psychicznie tego znieść. Gdy Eden zadzwoniła, krzyczała, więc my przejęłyśmy słuchawkę.
I kiedy tam leżała w aucie między nimi, telefon koleżanki zaczął dzwonić. Przestraszyła się, że ktoś to usłyszy, wróci zobaczyć, co się dzieje, i ją odkryje. Była tam już jakąś godzinę. Zdecydowała się cichutko wyjść i ukryć, ale nie było za bardzo gdzie. Położyła się więc w pozycji embrionalnej na ziemi za małym krzakiem, sama jest malutka, ale i tak wystawały jej zza niego plecy.
Telefon koleżanki wzięła ze sobą. Bateria jej już padała. Zadzwoniła do nas z tamtego, więc ciągle mogłyśmy rozmawiać.
Leżała tam kolejne dwie godziny. Zaczęły chodzić po jej twarzy mrówki, gryźć ją, była już w takim stanie, że zaczęła się poddawać, bała się. Mówiłyśmy jej, żeby wytrzymała, że jest przynajmniej na razie bezpieczna. “Nie płacz” – powtarzałyśmy jej z siostrą, żeby jakoś dodać jej siły, że jesteśmy przy niej. Ja jestem najstarsza z naszej trójki, czułam się odpowiedzialna i bezsilna, bo wiedziałam, że niewiele mogę w tej sytuacji zrobić. Nawet myślałyśmy z mamą, żeby po nią pojechać, ale jak włączyłyśmy telewizję, zrozumiałyśmy, że jest tam setka terrorystów.
Wtedy Eden powiedziała nam: “słyszę ich”, “są blisko”, a my już też wyłapałyśmy w tle arabskie słowa.
Mówiłyśmy: “tylko się nie rozłączaj”, “bądź cicho, ale zostań z nami”. Trzy sekundy później ktoś wyrwał jej telefon z rąk. Zdążyła powiedzieć tylko: “złapali mnie”. To wszystko.
SHANI I MAY JERUSZALMI, SIOSTRY UPROWADZONEJ EDEN. FOT. ARCHIWUM PRYWATNE
Wiem, że kiedy ją znaleźli, nie była ranna, była cała. I na taką Eden czekamy od ponad miesiąca. Chcemy ją z powrotem, zdrową. Nie wiadomo, gdzie jest, gdzie śpi, czy cokolwiek je.
14 października obchodziła 24. urodziny, w niewoli.
Jest taką wesołą osobą, zna wielu ludzi, bo pracowała w barze w Tel Awiwie. Mieszkała sama, ale nigdy nie była samotna, bo mnóstwo znajomych ciągle ją odwiedzało. Wszyscy się o nią martwimy.
Pojechała na festiwal do pracy, lubiła ją. May zastanawiała się czy nie dołączyć do imprezy, ale stwierdziła, że jeśli Eden będzie za barem i tak razem nie pobędą, więc została w domu. Ja się nie wybierałam, bo to nie muzyka, której słucham. Ale byli tam jej znajomi, wielu nie przeżyło.
Najgorszy był dla nas pierwszy dzień, ten szok.
Nie potrafiłyśmy rozmawiać o tym, co się stało, bez płaczu. Teraz stało się to częścią naszego życia, więc skupiamy się na tym, co zrobić, żeby Eden wróciła do domu. Jesteśmy optymistyczne, zawsze byłyśmy pozytywnie nastawione do życia, więc teraz nie może nam tego zabraknąć, bo inaczej nie przetrwamy. Ona była taka kochana, miła, śliczna, dobra. Nie mogę uwierzyć, że ją to spotkało.
Pomagają nam też ludzie wokół, przynoszą jedzenie, nie pozwalają, żebyśmy zostały z tym same. Mnóstwo dobra dostałyśmy w ostatnich tygodniach. Rząd?
Nie myślę teraz o tym, czas rozliczeń przyjdzie później.
Wsparcie na razie mamy takie, że mama i ja nie pracujemy, dostajemy coś w rodzaju zasiłku, żebyśmy mogły płacić na bieżąco rachunki. Ja i tak pracowałam z domu, robię paznokcie i brwi, przychodzą do mnie dziewczyny, mogę być u siebie. Jasne, że atak Hamasu nas wszystkich zaskoczył, ale to nie jest czas na wytykanie win. Teraz najważniejsze jest życie mojej siostry.
Szani Jeruszalmi lat 25
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com