Archive | 2023/11/14

Noc kryształowa w Breslau. Relacja Chany Ben Yehudy

Nowa Synagoga w Breslau, fragment okładki „Chiduszu” 4/2016 / Autorka: Edyty Marciniak


Noc kryształowa w Breslau. Relacja Chany Ben Yehudy

REDAKCJA


CHANA BEN YEHUDA URODZIŁA SIĘ W BRESLAU, W RODZINIE, JAK SAMA JĄ OKREŚLIŁA, MIESZCZAŃSKIEJ I DOBRZE SYTUOWANEJ. JEJ OJCIEC BYŁ WŁAŚCICIELEM FIRMY PRODUKUJĄCEJ DAMSKIE PŁASZCZE. W LATACH TRZYDZIESTYCH JEDEN Z JEJ WUJKÓW DOWIEDZIAŁ SIĘ O KORZYSTNEJ OKAZJI KUPNA WIELOPIĘTROWEGO BUDYNKU W CENTRUM MIASTA. – KUPIŁ TEN DOM, KIEDY URODZIŁ SIĘ MÓJ BRAT, Z MYŚLĄ, ŻE PODARUJE MU GO JAKO PREZENT Z OKAZJI BRIT MILA – WSPOMINA CHANA. POCZĄTKOWO OJCIEC NIE CHCIAŁ PRZYJĄĆ PREZENTU, OBURZAŁ SIĘ NA JEGO OLBRZYMIĄ WARTOŚĆ. – CO W TAKIM RAZIE PODARUJESZ MU, KIEDY BĘDZIE SIĘ ŻENIŁ? – MIAŁ PYTAĆ. W KOŃCU JEDNAK W NIM ZAMIESZKALI. Z OKIEN WIDZIELI SIEDZIBĘ NIEMIECKIEJ POLICJI, A Z BALKONU MONUMENTALNĄ NOWĄ SYNAGOGĘ.

Ten sam wuj, który kupił dom, w 1936 roku zasugerował, żeby przeprowadziła się do niego cała rodzina, i z Niemiec, i z Polski. – W ten sposób Niemcy nic nie będą mogli nam zrobić. Dom należy do obywatela Polski, a nie Niemiec, więc jest to jakby obcy grunt – mówi. 

Właściwie od momentu dojścia Hitlera do władzy w rodzinie toczyły się dyskusje o tym, co robić. Ktoś sugerował, żeby zacząć uczyć się hebrajskiego i przygotowywać do wyjazdu do Palestyny. W 1937 roku ktoś inny pojechał sprawdzić, jakie warunki panują w Kenii, bo zaczęło się mówić o możliwości emigracji do tego kraju. Na rodzinnej naradzie zapadła jednak decyzja, że jeśli mają wyjeżdżać, to wszyscy. – Mimo że mieli pieniądze i mogli zapłacić za certyfikaty umożliwiające wyjazd, opcji nie było wiele – twierdzi Chana.

Ona sama musiała zmienić szkołę – nie mogła już więcej chodzić do zwykłego niemieckiego gimnazjum. W żydowskiej szkole odstawała od rówieśników z powodu braków w wiedzy religijnej, ale ojciec szybko wynajął korepetytorów. Zaangażowała się w działalność syjonistycznych ruchów młodzieżowych, którym przewodzili nauczyciele. Popołudniami zwracała się do nich po imieniu, rano, kiedy siadała w szkolnej ławce, z wymaganym szacunkiem. Uważała, że szkoła i jej młoda, pełna energii kadra nauczycielska wywarły wielki wpływ na dalsze życie jej i kolegów z klasy. – Nie było w szkole nikogo, kto by jej nie kochał – mówi.

Wspomnienia nocy z 9 na 10 listopada 1938 roku Chana nagrała dla swoich dzieci i wnuków tuż po swoich siedemdziesiątych urodzinach. Poniżej publikujemy ich fragment.

***

Okna naszego mieszkania wychodziły bezpośrednio na siedzibę Gestapo.

 

Mieszkaliśmy na trzecim piętrze (…). Po prawej stronie z balkonu widać było Nową Synagogę.

W noc kryształową pierwsza obudziła się moja mama. Niebo nagle się zaczerwieniło. Płonęła synagoga. Natychmiast obudziła mnie i siostrę. Uznała, że nasz brat jest za mały i powinien spać dalej. Każdej z nas kazała spakować się do małej walizki, bo nie było wiadomo, co przyniesie poranek.

 Wszyscy usiedliśmy i czekaliśmy.

 Z charakterystyczną niemiecką precyzją, dokładnie o ósmej rano, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Przyszli aresztować wszystkich żydowskich mężczyzn, w tym także mojego ojca.

 Nie wiedzieliśmy, co się działo. Nie wiedzieliśmy, co będzie dalej.

 W ostatniej chwili mój tata powiedział: – Zostańcie w domu, wszystko będzie dobrze, mam nadzieję, że niedługo wrócę.

 Mieszkając naprzeciwko policji, widziałyśmy, jak podjeżdża ciężarówka za ciężarówką, wszystkie wypełnione aresztowanymi mężczyznami. Był tam ogromny, pusty plac i to na nim chyba gromadzili wszystkich Żydów.

 Mojego ojca nie było w domu przez prawie dwa miesiące. Był w Buchenwaldzie, ale o tym dowiedziałyśmy się dopiero później. 

Synagoga płonęła, o ósmej zabrano mężczyzn, a w południe znów zadzwonił dzwonek do drzwi. Tym razem przyszli nam powiedzieć, że całe wnętrze synagogi doszczętnie spłonęło i boją się, że jej olbrzymi dach może się zawalić.

Oznajmili, że nie mają wyboru i muszą ją wysadzić za pomocą ładunków wybuchowych. Podali nam godzinę i powiedzieli, żeby iść do pokoju bez okien, a wszystkie pozostałe otworzyć, żeby nie poraniły nas odłamki szkła.

 Zrobiliśmy, jak kazali. Pierwsza eksplozja nie poskutkowała. Dach synagogi zwieńczony był olbrzymią kopułą, tak solidnie zbudowaną, że dopiero za trzecim razem udało się ją wysadzić. W ten sposób Niemcy nie bali się już, że się na nich zawali.

 Kawałki gruzu wpadły do naszego mieszkania, bo okna były przecież otwarte, a kiedy powiadomiono nas, że wyburzanie dobiegło końca, okazało się, że w zasadzie całe mieszkanie było nimi wypełnione.

 Nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Zostaliśmy w domu, telefon wciąż działał, w międzyczasie powiadomiono nas, że lekcje zostały zawieszone do odwołania.

 Spędziliśmy w domu dwa dni. Trzeciego dnia mama zadecydowała, że to ja wyjdę pierwsza, żeby zobaczyć, co stało się z interesem ojca.

 Od fabryki taty dzielił mnie co najmniej półgodzinny spacer. Cała okolica była wciąż zamknięta przez policję. Chyba nie miałam aż tak żydowskiego wyglądu, bo nikt mnie nie zatrzymał i mogłam swobodnie się przemieszczać.

 Podeszłam blisko budynku, którego trzy piętra należały do fabryki ojca. Na podwórzu zobaczyłam maszyny do szycia. Wszystko było zniszczone – cała zimowa kolekcja, którą przygotowywał na ten rok na zamówienie sklepów z Breslau i spoza miasta. Wszystkie płaszcze były przecięte przez środek. Nic po nich nie zostało. Zniszczyli wszystkie biura. Zabrali wszystko, co mogli, nawet książki.

 Fabryka właściwie przestała istnieć. Wyglądało to tak, jakby próbowali ją spalić, ale im nie wyszło. I tak wszystko było już bezwartościowe, zniszczone. Ludzie oszaleli i próbowali kraść stamtąd jakieś rzeczy.

 Poszłam do domu, ale droga była już zamknięta. Nie miałam wyboru, musiałam przejść przez punkt kontrolny, żeby się tam dostać. Miałam jeden dom i był on, owszem, w Niemczech, a ja musiałam się do niego dostać. W końcu dali mi pozwolenie.

Przez kolejnych siedem dni nikt z nas nie opuścił mieszkania.

 Po jakichś trzech tygodniach otrzymaliśmy wydrukowaną ulotkę i po raz pierwszy usłyszeliśmy, gdzie zabrano mojego tatę i pozostałych mężczyzn. 

Po mieście krążyły plotki, że jeśli pójdziemy do Gestapo, to może uwolnią ojca. Ja też stałam w kolejce, próbowałam go uwolnić.

Zabrałam ze sobą Krzyż [Żelazny], najwyższe odznaczenie, jakie niemiecka armia mogła przyznać rodzinom żołnierzy poległych w trakcie pierwszej wojny światowej. Krzyż był w rodzinie, ponieważ dwóch braci mojego ojca zginęło na froncie. Nie zrobiło to na nich wrażenia. Tak szybko, jak do nich przyszliśmy, odesłali nas z powrotem.

 Mój ojciec miał szczęście, bo udało mu się wrócić. Po siedmiu tygodniach Niemcy uwolnili kolejną grupę, tym razem mężczyzn powyżej pięćdziesiątego roku życia. Kiedy wrócił, z trudem go rozpoznaliśmy, ciężko to nawet wyjaśnić.

Był niedożywiony, w koszmarnym stanie psychicznym, ale duch walki go nie opuszczał. W domu przywitał nas słowami: – Jest tylko jedna rzecz, jaką mogę wam powiedzieć: spróbujemy wyjechać z Niemiec najszybciej, jak tylko się da.

***

Jeszcze przed nocą kryształową Chana zapisała się do ruchu Alijat ha-Noar. W sierpniu 1938 roku była na obozie treningowym. Certyfikat dający jej pozwolenie na wyjazd do Palestyny otrzymała, kiedy ojciec przebywał w Buchenwaldzie. Nie chciała zostawiać matki i rodzeństwa w niepewnej sytuacji, więc pierwsza szansa przepadła, ale Chana była już przekonana, że kolejną musi wykorzystać. Rodzice początkowo przeciwstawiali się jej pomysłowi, ale kiedy ojciec wrócił z obozu, przyznał jej rację. W styczniowy piątek 1939 roku poszła jeszcze do szkoły, a w sobotę wieczorem, pożegnawszy się wcześniej z matką i rodzeństwem, pojechała z ojcem do Berlina. W poniedziałek, w dniu wyjazdu, pojawili się na dworcu przed czasem. Mieli wejść do kawiarni, kiedy z głośników puszczono pełne nienawiści wobec Żydów przemówienie Hitlera. – Teraz pozwalam ci odjechać ze spokojnym sercem – powiedział jej ojciec. Dwa miesiące po przyjeździe do kibucu Chana poznała swojego przyszłego męża Zeeva.

Rodzinie Chany udało się wyjechać z Breslau dwa miesiące przed wybuchem wojny. Celem podróży była Kenia. Jako Niemców traktowano ich tam podejrzliwie, codziennie musieli się meldować na policji, nazywano ich wrogami. Społeczność żydowska, która w tym czasie mieszkała już w Kenii, nie wykazywała zainteresowania nowymi imigrantami. Śmiała się tylko, że budują domy jak muzea, bo większość zabrała ze swoich pięknych niemieckich mieszkań, co tylko mogła. Rodzice Chany kupili ziemię, zajęli się uprawą kawy. Nie mieli o niej pojęcia, ale z czasem wszystkiego się nauczyli. Ojciec zmarł dwa lata po przyjeździe, nigdy nie doszedł do siebie po pobycie w Buchenwaldzie. Matka pierwszy raz odwiedziła córkę w Izraelu w latach pięćdziesiątych. Uwielbiała życie w kibucu, ale za swój dom zawsze uważała Kenię.


Zeznanie Chany Ben Yehudy dotyczące przebiegu nocy kryształowej jest częścią wystawy Nieukończone Życia, prezentowanej w odrestaurowanej piwnicy wrocławskiej synagogi Pod Białym Bocianem. Tłumaczenie treści świadectwa: Malwina Tuchendler. 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Dlaczego w Izraelu czuję się jak w domu

Dlaczego w Izraelu czuję się jak w domu

Tanya Mozias Slavin
Tłumaczenie: Andrzej Koraszewski


Mieszkałam w wielu miejscach na świecie. Ale od czasu ataków Hamasu zdałam sobie sprawę, dlaczego chcę być tutaj i chcę, żeby moje dzieci tu dorastały.

Ostatnio często mówię swoim dzieciom „na wszelki wypadek”.

Dlaczego w mojej szufladzie na skarpetki jest osiem puszek tuńczyka?

Na wszelki wypadek.

Dlaczego umieściłeś tę drewnianą deskę z dziurą pod moim łóżkiem?

Na wszelki wypadek.

Dlaczego musimy iść do bezpiecznego pomieszczenia, skoro Żelazna Kopuła chroni nas przed rakietami?

Na wszelki wypadek.

Moje dzieci i ja mieszkamy w Izraelu i jak wszyscy tutaj, po straszliwych atakach Hamasu 7 października, musieliśmy nauczyć się istnieć w ciasnej przestrzeni pomiędzy niewyobrażalną tragedią, strachem i niepewnością.

Oprócz zaopatrzenia się w żywność w puszkach i wodę butelkowaną, zdobyliśmy drewniane deski, które mogą zablokować drzwi do bezpiecznego pokoju (który pełni również funkcję pokoju moich dzieci), od wewnątrz, na wypadek gdyby uzbrojeni mężczyźni próbowali się włamać do mieszkania i nas zabić. Dwóch stolarzy przez sześć dni z rzędu wykonywało za darmo zmyślne deski (z otworem pośrodku na klamkę), dla całego miasta.

Może drewniana deska to przesada. Nie wiem. Nie wiemy już czego się bać. Nigdy w życiu się tak nie bałam.

Ale paradoksalnie nigdy nie byłam tak wdzięczna za to, że mieszkam tutaj, a nie gdziekolwiek indziej na świecie. Po 16 latach życia za granicą cztery lata temu wróciłam do Izraela, ale do niedawna nadal uważałam się bardziej za „obywatelkę świata” niż Izraelkę. Wydarzenia ostatnich trzech tygodni to zmieniły.

Dorastałam w Związku Radzieckim, w rosyjskim mieście, w którym praktycznie nie było Żydów, ale było mnóstwo antysemityzmu. Moi rodzice, trójka rodzeństwa i ja byliśmy regularnie prześladowani za to, że jesteśmy Żydami. Na ścianie naszego budynku od zawsze widniało graffiti Bij Żidow („Bij Żydów”). Któregoś razu w mroku na dworcu kolejowym do mojego ojca podszedł nieznajomy i zwrócił się do niego, używając popularnego rosyjskiego imienia: „Hej, Waśka, masz papierosa?” Kiedy jednak światło nadjeżdżającego pociągu oświetliło niesłowiańskie rysy mojego ojca, nieznajomy wybuchnął diabolicznym śmiechem: „Hej, ty nie jesteś Waśka, ty jesteś Abram! Abram!!!” Na szczęście drzwi pociągu otworzyły się i ojciec wsiadł do wagonu bez szwanku.

Dorastałam wśród opowieści mojej babci o Holokauście, które opowiadała nam z  krwawymi szczegółami, jak pewnego dnia naziści przybyli do wsi Nowopołtawka na Ukrainie, gdzie mieszkała większość rodziny mojego dziadka, kazali wszystkim Żydom rozebrać się do naga, poprowadzili ich przez miasto, kazali wykopać sobie grób, a potem jednego po drugim rozstrzeliwali.

Miałam koszmarne sny, w których pojawiał się jakiś niekwestionowany autorytet, kazał nam się rozebrać do naga i wyprowadzał z mieszkania, z budynku, obok graffiti i placu zabaw z połamanymi huśtawkami, na śmierć, a wszyscy sąsiedzi na nas patrzyli. Jednak w tym koszmarze tylko my mieliśmy być zabici. Nie wątpiłam, że nasi sąsiedzi uznaliby to za uzasadnione, a przynajmniej nie aż tak straszne.

Wiedziałam, że moje koszmary z dzieciństwa były właśnie tym, koszmarami. My, dzieci, żyliśmy w innym świecie. Moi rodzice często mówili o kimś: „ten a ten jest Żydem”, co oznaczało: „On jest jednym z naszych i dlatego można mu ufać”. Założenie było takie, że ci, którzy nie byli Żydami, nawet jeśli nie byli jawnymi antysemitami, prędzej czy później powiedzą coś, by wyjawić swoje prawdziwe uczucia, nawet jeśli byłoby to coś potwornie głupiego, jak na przykład „Jesteś dobrym człowiekiem… chociaż jesteś Żydówką”. Uważałam, że ten rodzaj nieufności ze strony rodziców za przesadny. Jasne, wiedziałam, że niektórzy ludzie są antysemitami, ale tak naprawdę nikt nie chciał nas skrzywdzić. Kiedy więc moja rodzina przeprowadziła się do Izraela, gdy miałam 15 lat, dla mnie nie był to jakiś powrót do ziemi przodków. To było po prostu coś, co Żydzi wtedy robili. W połowie lat 90. w Rosji panował wielki bałagan, a antysemityzm był tylko jednym z wielu problemów. To nie jest tak, że etniczni Rosjanie chcieli zostać w Rosji.

Siedem lat później, po ukończeniu szkoły średniej i uniwersytetu w Izraelu, wyszłam za mąż. W tym czasie trwała II Intifada. Nigdy nie zapomnę tego okropnego uczucia po każdym samobójczym zamachu bombowym, wstrzymywania oddechu „liczenia ofiar” i dzwonienia do całej rodziny i przyjaciół, by upewnić się, że jeszcze żyją.

To był jeden z powodów, dla których zdecydowaliśmy się z mężem opuścić Izrael. Ale głównym powodem było to, że chcieliśmy dalej studiować, a podjęcie studiów za granicą wydawało się najrozsądniejszym kolejnym krokiem. Więc przenieśliśmy się do Kanady.

Wyjeżdżając byłam przekonana, że wszędzie będę się czuła jak w domu. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że moja żydowska lub izraelska tożsamość będzie czymś, co będę musiała ukrywać.

Podczas następnej dekady z przerażeniem obserwowałam w środowisku akademickim stale rosnącą obsesję na punkcie Izraela i stały wzrost nastrojów antyizraelskich na kampusach.

Obserwowałam, jak dyskurs zmienił się ze „sprzeciwu wobec izraelskiej okupacji” (rozsądne, chociaż podejrzewam, że 90% sprzeciwiających się osób nie miało pojęcia, co dokładnie było okupowane i gdzie) na „Bojkot izraelskiego apartheidu” (hasło, które nie pozostawiło miejsca na żadną debatę o tym, czy takie zjawisko w ogóle istnieje), aż nagle do głównego nurtu weszła dyskusja na temat „prawa Izraela do istnienia”.

Obserwowałam stopniową demonizację terminu „syjonizm”, terminu, który po prostu odnosi się do idei, że naród żydowski zasługuje na własny kraj. Nie chodzi tu o kraj zamieszkały wyłącznie przez Żydów. Oznacza kraj, w którym Pascha i Chanuka są świętami narodowymi, podobnie jak Boże Narodzenie jest świętem narodowym w wielu krajach, w których duża część populacji wcale tego święta nie celebruje.

Mimo wszystko uważałam, że nie jest tak źle. Przecież na moje codzienne życie antyizraelska propaganda nie miała wielkiego wpływu. Ze znajomymi nie rozmawiałam o polityce i choć miałam nadzieję, że większość z nich nie popiera zniszczenia Izraela, to z góry wybaczyłam im wszystko, co pomyśleli, bo przecież mieli po prostu dobre intencje, lewicowi ludzie, którzy chcieli, aby wszyscy żyli w pokoju i którzy nigdy w życiu nie musieli „liczyć ofiar”.

Kiedy byłam poza domem, istniały sposoby na uniknięcie przykrych widoków. Kiedy możesz po prostu przejść przez ulicę, kiedy widzisz ludzi roznoszących ulotki nawołujące do „Bojkotu izraelskiego apartheidu”, kiedy możesz chwilowo wyłączyć (lub wyciszyć) żydowską lub izraelską część siebie, jeśli możesz na te kilka minut po prostu postanowić, że jesteś niezwiązana ze stadem ludzkich ssakiów i zajmujesz się swoimi sprawami, wtedy, w pewnym sensie, to wszystko daje się jakoś tolerować.

Kiedy w 2019 roku podjęłam decyzję o powrocie do Izraela, było to głównie spowodowane względami społecznymi. Tęskniłam za rodziną. Brakowało mi łatwości, z jaką ludzie wchodzą tu w interakcje. Brakowało mi poczucia wspólnoty, które sprawia, że czujesz, że wszyscy opiekują się dziećmi wszystkich. Cieszyłam się, że teraz żyję w kraju, w którym Pesach był świętem państwowym. Ale przede wszystkim nadal uważałam się za „obywatelkę świata”, która jedną nogą wciąż jest za oceanem. W końcu piszę po angielsku i mam wielu przyjaciół za granicą. Może kiedy dzieci dorosną, myślałam, nadal będę mogła wyjechać i przez jakiś czas  mieszkać gdzie indziej.

Ostatnie dwa tygodnie zmieniły wszystko.

Kiedy po brutalnych atakach Hamasu wiele organizacji na kampusach w Ameryce Północnej albo odmówiło potępienia Hamasu, albo minimalizowało lub usprawiedliwiło ataki – stwierdzenie, że byłam „wstrząśnięta”, jest rażącym niedopowiedzeniem.

Choć brzmi to okropnie, zanim się zorientowałam, zaczęłam dzielić ludzi na „tych, którym mogę zaufać” i „tych, którym nie mogę”. Stałam się kopią rodziców. Niektórzy przyjaciele z zagranicy skontaktowali się ze mną za pośrednictwem poczty elektronicznej i mediów społecznościowych, wyrażając obawy lub współczucie. Wiem, że to ludzie, którym mogę zaufać.

Ci, którzy tego nie zrobili? Nie wiem. Wiem, że ludzie są zajęci lub po prostu tak (co zrozumiałe) zmęczeni obsesją mediów na punkcie konfliktu palestyńsko- izraelskiego, że być może nie potrafią docenić znaczenia tego, co się wydarzyło. Ale nie jestem już przy zdrowych zmysłach. Jestem w zwierzęcym trybie samozachowawczym i to jest moja instynktowna reakcja. Moją instynktowną reakcją, pomimo strachu, jest wdzięczność za to, że jestem tu, a nie tam. Nie mogę sobie wyobrazić, że musiałabym znosić odrazę, przechodząc obok antyizraelskich demonstracji na terenie kampusu.

Z drugiej strony widziałam Izraelczyków, podzielonych jak wcześniej, którzy zebrali się w ciągu 24 godzin po ataku pomimo podziałów politycznych, rasy i religii (w tym Druzowie i arabscy obywatele Izraela, którzy nie wspierają Hamasu) i zaczęli podejmować działania na długo przed tym, zanim nasi niekompetentni politycy utworzyli rząd nadzwyczajny. Wygląda na to, że każda osoba z 9 tu mieszkających milionów ludzi, jeśli nie walczy, to albo jest wolontariuszką lub wolontariuszem, albo desperacko szuka wolontariatu.

Zespoły ochotników patrolują ulice i pilnują wejść do każdego miasta. Ludzie zbierają datki i pakują pudła z trwałymi produktami oraz odzieżą dla żołnierzy i dla ewakuowanych rodzin. Restauracje przekazują żywność. Nastolatki oferują bezpłatną opiekę nad dziećmi rodzicom, którzy muszą pracować, a starszym pomagać w zakupach spożywczych. Artyści prowadzą bezpłatne zajęcia z wyplatania koszyków. Kosmetyczki oferują bezpłatne usuwanie lakieru żelowego. 90-letnia ocalała z Holokaustu robi na drutach skarpetki dla żołnierzy.

Umieściłam swoje nazwisko na kilku listach wolontariuszy zajmujących się czymś, co mogłabym robić blisko domu (ponieważ nie prowadzę samochodu), ale ostrzeżono mnie: „Nie możemy niczego obiecać. Mamy bardzo długą listę oczekujących.”

Próbowałam zgłosić mojego psa na ochotnika do oddania krwi rannym psom policyjnym, ale zanim zobaczyłam ten post, ubiegło mnie 342 właścicieli psów, którzy desperacko chcieli być przydatni choćby w ten sposób. Za każdym razem, gdy ktoś wysyła wezwanie do ochotników, 15 minut później zapotrzebowanie jest zaspokojone. To jak próbować kupić nową Playstation: musisz stanąć w kolejce wieczorem, zanim towar pojawi się w sklepach.

Zeszłego lata moja siostra odwiedziła Stany, podróżowała po Wielkich Jeziorach, a po powrocie do Izraela powiedziała: „Tam jest tyle miejsca! Dlaczego wszyscy jesteśmy przywiązani do tego małego, gorącego, przeludnionego i spornego kawałka ziemi?” Szczerze mówiąc, aż do wydarzeń z ostatnich trzech tygodni, czasami zastanawiałam się nad tym samym pytaniem. Dlaczego czuję potrzebę wychowywania moich dzieci tutaj, a nie gdziekolwiek indziej w tym koszmarnie zepsutym świecie?
Teraz wiem dlaczego.


This story originally appeared in English in Tablet Magazine, at tabletmag.com, and is reprinted with permission.


Tanya Mozias Slavin jest pisarką, publikowała Oprah Daily, Boston Globe i Newsweeku. Jest również aktywna na Facebooku i Twitterze.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Iain Dale takes on caller over ‘anti-Semitic’ placards at pro-Palestine protests

Iain Dale takes on caller over ‘anti-Semitic’ placards at pro-Palestine protests


LBC


Iain Dale and caller Dominique get in a heated row over ‘anti-Semitic’ posters being held at pro-Palestine protests. Iain presses Dominique on whether the presence of such placards delegitimise the cause of the protest – failing to find middle ground, the call ends with Iain feeling ‘disgusted’ at Dominique.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com