Pierwszy dzień otwarcia strefy w Puszczy Białowieskiej po dziesięciu miesiącach obowiązywania stanu wyjątkowego, Białowieża, 1 lipca 2022 r. (Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.pl)
Rodziny z dziećmi, wykształcona Afganka, ciężarna kobieta – osoby takie, jak w filmie Holland, są na granicy wyjątkami
Małgorzata Tomczak
Po dwóch latach pisania o migracji i kryzysie na granicy nie mam wątpliwości, że wytwarzamy fałszywą wiedzę
Kryzys na granicy polsko-białoruskiej jest od dwóch lat prezentowany w dwóch narracjach: tej otwarcie antyimigracyjnej i odwołującej się do bezpieczeństwa oraz tej humanitarnej, skupionej na łamaniu praw azylowych i często nawiązującej do Zagłady.
Ten drugi dyskurs, funkcjonujący wcześniej głównie w relacjach aktywistów i niektórych mediów, w ostatnich miesiącach cementują książka Mikołaja Grynberga „Jezus umarł w Polsce” i film „Zielona Granica”.
Oba utwory mają charakter interwencyjnej publicystyki z jasnymi diagnozami i wytycznymi: dzieje się zło, rasizm zabija, mamy krew na rękach. Autorzy nie ukrywają, że mają nami wstrząsnąć; po przetrawieniu tych historii mamy iść i zrobić „coś”, by się nie powtórzyły. Reakcja powinna mieć miejsce natychmiast, bo „to wciąż się dzieje”.
Obawiam się, że jeśli ktoś faktycznie wstanie z fotela, by tę rzeczywistość zmieniać, to jej nie znajdzie. Bo choć utwory funkcjonują w debacie jako niemal dokumentalne zapisy sytuacji na granicy, to w rzeczywistości ukazują tylko jej niewielki, przefiltrowany wycinek. Nie zadają prawdziwych pytań, a całą kompleksowość tematu wciskają w czarno-białe kategorie. Jako teksty kultury mają do tego prawo – tylko jak w oparciu o takie obrazy mamy rozmawiać o kryzysie migracyjnym?
W statystykach przodują Tunezyjczycy, Egipcjanie i Marokańczycy
Uchodźcy w filmie Holland to rodziny z małymi dziećmi; wykształcona, świetnie mówiąca po angielsku Afganka; ciężarna kobieta. O takich osobach „z grupy wrażliwej” opowiada też większość rozmówców Grynberga i to one pojawiały się w większości relacji medialnych w ostatnich latach – w przeciwieństwie do obrazów „młodych byczków”, które serwował nam przekaz prawicy. Film cofa nas do czasu, gdy nie było jeszcze płotu. Ten wybór fabularny umożliwia kolejne: na świeżo powstałym, wciąż nierozpoznanym i relatywnie łatwym do przejścia szlaku, faktycznie było wiele dzieci, kobiet i osób mniej sprawnych. Osadzenie filmu w 2021 roku pozwala też wskrzesić narrację z początku kryzysu: ci ludzie zostali oszukani; są w pułapce, (w domyśle: gdyby wiedzieli, jak jest, to by ich tam nie było). Gdyby film osadzono zaledwie kilka miesięcy później, po zbudowaniu płotu, wymagałoby to pokazania, jak jest przekraczany: przecinany i podważany narzędziami czy za pomocą drabin dostarczonych przez przemytników. Osoby takie, jak przedstawione w filmie Holland, są teraz na granicy wyjątkami – z prostej przyczyny, że płot jest dla nich zbyt trudny do pokonania.
Nikt tych syryjskich dzieci, kobiet w ciąży i wykształconych Afganek nie wymyślił – oni też tam byli, widzieli ich bohaterowie Grynberga i Holland, pomagały im mieszkanki Podlasia. Takie właśnie osoby częściej się do aktywistów zgłaszają po pomoc. Nie ma tu przekłamania.
Ale jest wielka niereprezentatywność, bo zdecydowana większość ludzi na szlakach do Europy to młodzi mężczyźni. W ostatnim roku kobiety stanowiły jedynie 10 proc., a dzieci – 17 proc., z czego wiele to 16-17-latkowie. Mówimy, że prawicowa propaganda wypacza obraz migracji, nie pokazując dzieci i kobiet, a robimy to samo – z tym, że statystyka stoi po ich stronie. To samo robimy zresztą z ich powodem i celem wyjazdu – na prawicowe „to migranci” odpowiadamy „nie, to uchodźcy”; przywołujemy Syrię, Afganistan, wojny i czystki etniczne na Bliskim Wschodzie. Ci ludzie zawsze „uciekają z piekła”, nie jadą „do lepszego życia”. Ich los wyznaczyły straszne wydarzenia, a my możemy ich ocalić. Nie ma tu wyboru, wolnej woli i decyzji.
Tylko że w statystykach nieregularnej migracji do Europy w ostatnich latach przodują Tunezyjczycy, Egipcjanie i Marokańczycy. Na szlakach śródziemnomorskich coraz więcej jest Algierczyków, Banglijczyków, Pakistańczyków, a największą grupą płynąca z Calais do Wielkiej Brytanii byli w zeszłym roku Albańczycy. W pierwszej dziesiątce krajów pochodzenia osób, które dostały się przez Białoruś i Polskę do Niemiec, są nie tylko Syryjczycy i Afgańczycy, ale również Egipcjanie, Hindusi i Turkowie. Zdecydowana większość obywateli tych krajów nie spełni wąskich kryteriów udzielania ochrony międzynarodowej i nie otrzyma statusu uchodźcy. W większości przypadków nie obejmie ich żadne prawo, które pozwala na wjazd do Europy i zalegalizowanie pobytu.
Aktywiści, a więc i opierający się tylko na ich relacjach dziennikarze i twórcy, mówią o tym niechętnie. „Migrant”, zwłaszcza „ekonomiczny”, funkcjonuje w dyskursie jako rodzaj prawicowej obelgi. Żeby ją równoważyć, narracja humanitarna nazywa wszystkich „uchodźcami” i na argument „w Egipcie nie ma wojny”, odpowiada: „tu mamy konkretne osoby prześladowane politycznie, a tu z powodu orientacji seksualnej”. To też mogą być „uchodźcy”, mamy przykłady, dyskusja zamknięta. A że są to wyjątki od reguły, bo większość osób migruje z takich krajów właśnie z powodów ekonomicznych? Niestety, to zbyt zbliżone do prawicowej propagandy, nie do przełknięcia dla mainstreamowego odbiorcy, więc po prostu to pomijamy.
Demografię szlaków migracyjnych również należy trochę poprawić, by nie kłuła we wrażliwe, europejskie oko: nie pokazywać grup młodych mężczyzn, skupiać się na kobietach, dzieciach, osobach chorych i starszych, bo tylko one budzą względną empatię. Jeśli już muszą być to mężczyźni, to chociaż z Syrii i Afganistanu. I niech „proszą nas o ochronę”, bo masowa migracja Tunezyjczyków i Marokańczyków przez morze do Europy po lepsze życie, w naszych granicach empatii się nie mieści. Powinni mieć też wyższe wykształcenie i mówić po angielsku; być trochę jak my sami, a jednocześnie potencjalnie przydatni w społeczeństwie.
Taką narrację o kryzysie migracyjnym budujemy w Polsce od ponad dwóch lat (a w Europie od prawie dekady) w opozycji do dyskursu prawicy. Obrazy grup mężczyzn na łodzi i młodych chłopców przecinających płot graniczny przerażają; przesuwamy więc obiektyw w poszukiwaniu bezbronnej matki z dzieckiem.
Wystarczy przestrzegać prawa na granicy?
W aktywistycznej narracji o granicy wszystko jest czarno-białe: uchodźcy szukają w Polsce azylu; Straż Graniczna nie respektuje ich prawa do ochrony w Polsce i stosuje pushbacki. Ponieważ są one nielegalne, funkcjonariusze popełniają zbrodnię, za którą poniosą kiedyś karę. Rozwiązanie problemu na granicy jest dość proste: wystarczy: przyjąć od tych ludzi wnioski o ochronę międzynarodową, dopuścić ich do procedur; tym, którzy spełniają kryteria, przyznać status uchodźcy, a pozostałych deportować. Tego domagają się aktywiści i tego mają chcieć ludzie na szlaku migracyjnym – żeby po prostu zastosować wobec nich polską Ustawę o udzielaniu cudzoziemcom ochrony, Konwencję Genewską, europejskie prawo azylowe.
Tyle że skrupulatne stosowanie tych praw jest właśnie tym, czego większość ludzi na granicy białoruskiej zdecydowanie nie chce.
Załóżmy, że strażnicy graniczni modelowo respektują prawo azylowe. Syryjczyk, Afgańczyk, czy Jemeńczyk – ktoś, kto ma dużą szansę na azyl w Europie Zachodniej – będzie spotkania z takim praworządnym strażnikiem unikał. Jeśli złoży w Polsce wniosek o ochronę międzynarodową, to zgodnie z europejskim prawem zablokuje sobie drogę do procedur azylowych w Niemczech, Holandii czy Szwecji. Gdy wejdzie w taką procedurę w Polsce i wyjedzie na Zachód, to zgodnie z europejskim prawem azylowym, zostanie zawrócony; względnie, będzie musiał zejść do szarej strefy i żyć bez papierów, prawa do pracy i opieki zdrowotnej, ubezpieczenia i możliwości ściągnięcia rodziny.
Jeśli ktoś jest z kraju innego niż „wojenne” – Syria, Afganistan, Palestyna, Jemen, Somalia, Erytrea – tym bardziej nie chce spotkać strażnika, który respektuje prawo, bo trafi do detencji i zostanie deportowany. Irakijczyk w Niemczech ma jakieś 40 proc. szans na azyl, w Polsce – mniej niż 1. Ludzie nie wydają przecież majątku na przyjazd do Europy i nie ryzykują życiem na szlakach, by sprawdzić, czy przejdą polski test azylowy.
Największym problemem ludzi na granicy polsko-białoruskiej i innych nie jest to, że „Polska nie stosuje wobec nich międzynarodowego prawa azylowego”, ale to, że nie ma żadnego prawa, które pozwoliłoby im dotrzeć tam, dokąd jadą.
Możemy powtarzać, że wszystkiemu winny rasizm strażników, i dlatego nie wpuszczali do Polski Kameruńczyka, Iranki, grupy białych Kubańczyków i czeczeńskich rodzin. Oraz że robiąc to, notorycznie łamią prawo. Ale przyznajmy też, że równie skrupulatnie przestrzegają innego: Ustawy o cudzoziemcach, która bardzo szczegółowo określa zasady przekraczania granicy: od dowodów na cel podróży, np. od pracodawcy czy z uczelni, do typu firm ubezpieczeniowych, których polisa będzie wystarczająca do wjazdu do Polski. Gdy ktoś nie miał części tych dokumentów, odmawiano mu wjazdu do Polski na długo przed „rozporządzeniem wywózkowym”. A gdy ktoś już granicę przekroczył, również był „odprowadzany do linii granicznej” i przekazywany strażnikom białoruskim, którzy wtedy z Polską współpracowali.
Gdy ktoś prosi o ochronę międzynarodową, powinna uruchomić się wobec niego inna rama prawna, która od jakiegoś czasu praktycznie nie działa. Polska nie jest tu żadnym wyjątkiem: na całym świecie ludzie są niedopuszczani do przejść granicznych, wywożeni/wypychani do sąsiednich krajów, a ich łodziom uniemożliwia się dotarcie do celu. To, jakie prawo zostanie w tym celu złamane, determinują warunki geopolityczne: czasem to Konwencja Genewska, czasem Konwencja SAR o poszukiwaniu i ratownictwie morskim. A w wielu przypadkach odbywa się to zupełnie legalnie – Unia Europejska przelewa miliardy euro państwom trzecim, by łamały te prawa w jej imieniu.
Możemy skupiać się na sprzeczności jednej ustawy z drugą, ale nic z tego nie wyniknie (oprócz kilkunastu wyroków sądu administracyjnego, na podstawie których, być może, pojedyncze osoby dostaną kiedyś odszkodowanie). Jeśli sprzeczność polskich aktów prawnych stanie się problemem, to uzgodni się je na niekorzyść prawa azylowego. Hiszpania zalegalizowała pushbacki w ustawie już 8 lat temu, a lewicowy rząd przez całą kadencję tego nie zmienił.
Działania Straży Granicznej są niezgodne z europejskim prawem azylowym. Ale Parlament Europejski rozważa właśnie modyfikację prawa tak, by te działania ułatwić – rozporządzeniem pozwalającym na zawieszenie procedur azylowych w sytuacji „nagłej presji migracyjnej”. Możemy też powoływać się na Konwencję Genewską, ale nawet Europejski Trybunał Praw Człowieka trzy lata temu wydał wyrok de facto sankcjonujący pushbacki na granicy hiszpańsko-marokańskiej.
Możemy punktować „nielegalność” konkretnych procedur w Polsce, nazywać je „przestępstwem” i wsadzać stopę w każda prawną szczelinę, ale ten system się uszczelnia. Możemy też udawać, że odpowiedzialność za sytuację na granicy ponosi Polska, a unijni politycy dziękujący nam za obronę Europy to jakiś wypadek przy pracy. Oraz że z równą zaciekłością mówilibyśmy o „przestępstwach” i „zbrodniczym państwie polskim”, gdyby za takimi decyzjami stali u nas – jak w innych krajach EU – demokratyczni, proeuropejscy, liberalni lub lewicowi politycy.
Możemy też fantazjować, że sprzeczność rozporządzenia o pushbackach z którymkolwiek aktem wyższym spędza z powiek sen strażnikom granicznym i projektować na nich dylematy moralne, które, naszym zdaniem, muszą przeżywać. Albo wejść na Forum Pograniczników i zobaczyć, co martwi ich w kontekście kryzysu na granicy najbardziej (m.in. kwestia dodatków za oddelegowanie na Podlasie).
Prawo azylowe jest łamane, ale też wykorzystywane
Narracja o łamaniu praw uchodźców pomija fakt, że procedury azylowe na całym świecie są coraz rzadziej celem samym w sobie, a coraz częściej – masową strategią nieregularnej migracji.
W krajach tranzytowych, takich jak Polska, złożenie wniosku o ochronę międzynarodową jest w większości przypadków albo ostatnią deską ratunku (gdy nie da się kontynuować podróży do kraju docelowego), albo efektem niechcianego „wpadnięcia” w procedury tych krajów (gdy ktoś trafi do ośrodka strzeżonego).
W krajach docelowych wnioski o azyl składają zarówno uciekający przed wojnami i prześladowaniami, jak i dziesiątki tysięcy osób, dla których to jedyna szansa na zalegalizowanie tam pobytu. Ścieżki regularnej migracji są bardzo ograniczone, a dla obywateli wielu krajów praktycznie niedostępne. Staranie się o wizę to lata spędzone w niepewności, z nikłą szansą na pozytywną decyzję, i to pod warunkiem, że złożenie wniosku w ambasadzie w ogóle będzie możliwe. Za to ubieganie się o ochronę międzynarodową, choć wymaga odbycia niebezpiecznej i kosztownej podróży szlakiem nieregularnej migracji, to posiadaczom „najgorszych paszportów” daje jakąś nadzieję na pozytywny rezultat.
Osobom, które nie zamierzają ubiegać się o azyl, złożenie wniosku pozwala na odsunięcie w czasie deportacji. W momencie gdy zapada o niej decyzja, oni są już „poza systemem”.
Świadomość przepaści między sytuacją Polaka ubiegającego się o wizę do Kanady a Irakijczyka starającego się o wizę w Wielkiej Brytanii sprawia, że nazywanie tego „nadużywaniem” czy „instrumentalnym wykorzystywaniem prawa azylowego” budzi sprzeciw – również we mnie. Ale to zjawisko, jakkolwiek uzasadnione drastycznymi nierównościami paszportowymi i zbyt wąską definicją uchodźcy, istnieje. Wytworzyły się wokół niego różne strategie – podawanie się za osoby innej narodowości, przedstawianie historii tak, by wpasowały się w wąskie kryteria ochrony międzynarodowej czy korzystanie z usług firm i prawników, które pomagają przygotować najbardziej skuteczny wniosek azylowy.
Pytanie, „czy kraje europejskie zaostrzają przepisy azylowe również z powodu masowego ich nadużywania” jest w kręgach nieprawicowych niepopularne. Nie trzeba się nad nim zastanawiać, wystarczy uznać, że jest to wina strukturalnego rasizmu, postępującej faszyzacji, względnie – znieczulicy. Ale czy tylko?
Dlaczego tylu Albańczyków ucieka do Wielkiej Brytanii
Jakiś czas temu rozmawiałam z ludźmi, którzy przeszli granicę polsko-białoruską, a potem popłynęli do Wielkiej Brytanii. Podkreślali różnice na tych dwóch szlakach: w „dżungli Calais” aktywiści mogli dostarczać im jedzenie i koce; na morzu nikt nie próbował zawracać ich łodzi; a gdy ta nabrała wody i zadzwonili po pomoc, do brzegu asekurowały ich brytyjskie służby i helikopter. Na czas trwania procedur zostali zakwaterowani w hotelach i o brytyjskim systemie azylowym wyrażali się z uznaniem. Statystyki z ostatnich lat pokazywały, że Wielka Brytania udziela ochrony międzynarodowej znacznie częściej niż wiele innych krajów Europy Zachodniej. Osoby w procedurach mogły liczyć na lepsze warunki, a po pozytywnej decyzji – na lepsze życie niż w rosnąco antyimigranckich Francji czy Szwecji.
Od ponad roku jednym z flagowych projektów brytyjskiego rządu jest „Stop the Boats”, czyli walka z nieregularną migracją. Wprowadzono Illegal Migration Bill, który praktycznie likwiduje system azylowy – ludzie przypływający łodziami z Francji nie będą mogli złożyć wniosków o ochronę, większość ma być od razu deportowana; a ci, których deportować nie można – odsyłani do obozów w Rwandzie. Rząd nie chce już kwaterować ubiegających się o azyl w hotelach, ale na wielkiej barce w porcie w Dorset.
Tej nagłej wolty nie da się wyjaśnić jedynie „rasizmem” i „faszyzacją”. W 2022 r. do Wielkiej Brytanii przypłynęło najwięcej od kilku lat migrantów i wielką dyskusję wywołał fakt, że 28 proc. z nich pochodziło z Albanii. Masowo składali wnioski o azyl, a gdy trafiali do detencji, powoływali się na ustawę o ofiarach handlu ludźmi, co umożliwiało im opuszczenie strzeżonego ośrodka. Potem większość z nich znikała.
Politycy, publicyści, akademicy, nawet organizacje humanitarne nie potrafili wyjaśnić tego fenomenu. Albańczycy już wcześniej przypływali łodziami, jednak skala była nieporównywalnie mniejsza – w 2020 r. było ich 50, rok później – 800. W 2022 r. ich liczba przekroczyła 12 tysięcy.
Prawicowy dyskurs ukuł odpowiedź dość szybko: to migranci ekonomiczni, powołujący się na prawo uchodźcze, by uniknąć deportacji. Przy pierwszej okazji porzucają procedury azylowe i schodzą do szarej strefy. To dla nich szybsza i skuteczniejsza ścieżka migracji niż ubieganie się o wizę. W konserwatywnej prasie z oburzeniem pisano o „wykorzystaniu naszego dobrego systemu azylowego” i „robieniu farsy z ochrony międzynarodowej”.
Część organizacji humanitarnych zaprotestowała przeciwko nazywaniu Albańczyków „migrantami ekonomicznymi” i argumentowała, że mogą być ofiarami handlu ludźmi: poznali część z nich, słyszeli ich historie. Albania może wydawać się „bezpiecznym krajem”, ale są tam przymusowe małżeństwa, zemsta krwi, gangi i powszechna przemoc.
Aktywiści nie potrafili jednak wyjaśnić, dlaczego tysiące Albańczyków szuka schronienia aż w Wielkiej Brytanii, po drodze przejeżdżając przez szereg bezpiecznych, demokratycznych krajów. Nie potrafili odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tysiące osób ubiegających się o azyl zrezygnowało z kontynuowania tych procedur tuż po wyjściu z detencji. Wreszcie, nie tłumaczyli, co szczególnego wydarzyło się w Albanii między rokiem 2021 a 2022, że skala migracji wzrosła tak drastycznie – czy któryś z systemowych problemów tego kraju gwałtownie się pogłębił?
Dziennikarze BBC opisali wzmożoną aktywność albańskich przemytników z Calais i przytoczyli instrukcje, w których tłumaczą klientom, jak poprosić o azyl w Anglii. Reporter „Guardiana” przyjrzał się marketingowi przemytników w mediach społecznościowych, głównie temu skierowanemu do nastolatków – np. filmikom na TikToku, na których grupa zadowolonych chłopaków płynie pontonem, z podpisem: „Fuck school, let’s go to UK!”.
Gdy pytałam o to Albańczyków, opowiadali mi, że wydarzył się po prostu brexit. Różne branże, po odpływie imigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej, potrzebowały pracowników „na już”. W albańskich wioskach pojawili się pośrednicy, obiecujący młodym chłopakom łatwą migrację i lepiej płatną pracę niż we Włoszech czy Niemczech. A niebezpieczna podróż przez kanał? Między 2018 a 2023 r. do Anglii dopłynęło ponad 104 000 osób, utonęło 64. Statystycznie dużo łatwiej zginąć na albańskich drogach.
A fakt, że młodzi Albańczycy po wyjściu z detencji i ucieczce od procedury, o którą się ubiegali, trafiają do pracy w koszmarnych warunkach i część z nich staje się ofiarami handlu ludźmi? Tego już żadna narracja nie jest w stanie ogarnąć.
Czy godzimy się na wyrzucanie do lasu dzieci i kobiet? Źle zadane pytanie
Podobnie „nie do ogarnięcia” jest wiele historii z granicy polsko-białoruskiej, które aktywistyczna narracja uparcie zamyka w pozornym dylemacie: „czy naprawdę godzimy się na wyrzucanie do lasu dzieci i kobiet błagających Polskę o ochronę?”. Odpowiedź na takie pytanie jest prosta i jednoznaczna tylko dlatego, że jest źle zadane.
Wiemy przecież, że zdecydowana większość osób, także rodzin z dziećmi, nie zmierzała do Polski. Nie istnieje żadne prawo, które pozwoliłoby Straży Granicznej „przepuścić” ich, by kontynuowali tranzyt do Niemiec. Jaka więc powinna być wobec nich procedura? Czy powinno się ich przekonywać do złożenia tu wniosku azylowego, bo to jedyny sposób na uniknięcie zawrócenia na Białoruś? Czy to naprawdę rozwiązanie, którego chcą np. Irakijczycy (którym w ponad 99 proc. Polska nie przyznaje ochrony międzynarodowej), będący najliczniejsza grupą na granicy na początku kryzysu?
Opisywałam kiedyś losy Irakijczyków i Kurdów, którzy trafili do polskich ośrodków strzeżonych, a tam, by uniknąć deportacji, złożyli wniosek o azyl. Jak tysiące innych osób, zostali wypuszczeni przed rozpatrzeniem wniosków i wyjechali do Niemiec. Zgodnie z unijnym prawem, Niemcy próbowały ich do Polski odesłać, a tam czekałaby ich deportacja. Żeby tego uniknąć, musieli popłynąć do Wielkiej Brytanii, gdzie unijne procedury nie obowiązują.
Pisałam też reportaż o Syryjczyku, którego razem z dwoma braćmi zatrzymała na granicy Straż Graniczna. Bracia trafili za drut; on, w złym stanie fizycznym, do szpitala, potem do ośrodka dla uchodźców, gdzie musiał złożyć wniosek o azyl. Bracia przeszli granicę za kolejną próbą i dojechali do Niemiec. On próbował dołączyć, ale niemieckie służby, zgodnie z prawem, deportowały go do Polski. Gdy rozmawiałam z nim na przestrzeni kilku miesięcy, był coraz bardziej samotny; próbował związać koniec z końcem na łasce polskiego systemu azylowego i nieuczciwych pracodawców i wielokrotnie przeklinał fakt, że musiał wpaść w polskie procedury. Jego bracia już układali sobie życie w Niemczech, wspierani przez szeroką sieć rodziny i przyjaciół. Co stałoby się, gdyby, jak w przypadku wielu innych osób, Straż Graniczna, po pobycie w szpitalu, wyrzuciła tego mężczyznę z powrotem na Białoruś?
Odpowiedź na to pytanie i nasza interpretacja tego zdarzenia różniłaby się w zależności od mnóstwa czynników. Gdyby był w dobrej kondycji i miał trochę szczęścia, uznalibyśmy, że choć jego podróż wydłużyła się i utrudniła, to ostatecznie skończyła lepiej, niż gdyby został zatrzymany w Polsce. Ale gdyby jego zdrowie lub warunki na szlaku pogorszyły się tak bardzo, że poważnie by zachorował – i być może zmarł – nazwalibyśmy to zbrodnią.
Wiemy, że niektóre osoby nie proszą o azyl, a inne tak. Wśród tych, które proszą, jest mniejszość, której Polska była faktycznym celem, i większość, która robi to w sytuacji podbramkowej – gdy zdrowie i warunki uniemożliwiają dalszą podróż. Jak służby powinny różnicować procedury wobec takich osób? Czy powinny być inne dla kobiet z dziećmi, a inne dla zdrowych mężczyzn? Czy powinny różnić się w zależności od pory dnia, roku, temperatury? Co, jeśli służby widzą te same, zdrowe i silne osoby, które po kilkunastu dniach już takie nie są i zaczynają prosić o azyl?
Wiemy, że jesienią i zimą 2021 r. odbywały się pushbacki rodzin z dziećmi i osób, które deklarowały chęć ubiegania się o ochronę w Polsce. Straż Graniczna często zaprzeczała, że konkretne, opisywane przez aktywistów i media osoby faktycznie prosiły o azyl – a widzieliśmy przecież nagrania z ich prośbami i kartki, na których pisali, że chcą międzynarodowej ochrony. Wiemy też jednak, że w tym samym okresie Straż Graniczna przyjęła wnioski od kilku tysięcy osób (tylko od sierpnia do grudnia do strzeżonych ośrodków lub pod opiekę fundacji trafiło ich prawie 3,5 tysiąca, w tym kilkaset dzieci). Większość z tych osób wyjechała z Polski tuż po wyjściu z ośrodków – w przypadku Irakijczyków było to ponad 86 proc.
Co z osobami, które nie mają szans na uzyskanie w Polsce azylu, bo są np. z Iraku? Aktywiści odpowiadają: „Przyjmijmy wnioski od wszystkich, a tych, którzy ochrony nie dostaną, deportujmy”. Jednak w praktyce to niewykonalne. Deportacje do Iraku są uzależnione od zgody cudzoziemca. Gdy odmówi, konsulat nie ma obowiązku wydania mu dokumentów podróżnych. Ile osób, po poniesieniu kosztów i trudów podróży, dobrowolnie podda się deportacji? Jeśli są w detencji, konsekwentnie będą się jej sprzeciwiać, aż do wyjścia na wolność i wyjazdu z Polski.
Czy strażnicy powinni bezwzględnie przestrzegać prawa, o którym wiedzą, że jest masowo używane jako wytrych? Kontrowersyjność i moralny problem ze stawianiem takiego pytania rośnie wraz ze skalą cierpienia i liczbą śmierci na granicy. Ale niezadawanie go nie sprawi, że zjawisko zniknie oraz że przestaną odpowiadać na nie politycy – przecząco, modyfikując prawo.
Fakt, że tak utrwaliliśmy narrację o „ludziach szukających ochrony w Polsce” i „służbach im to uniemożliwiających” jest zadziwiający. Mówiąc np. o szlaku bałkańskim, nie twierdzimy, że „ci ludzie chcą tylko azylu w Macedonii Północnej”, nie domagamy się, by „Węgry przyjęły wreszcie ich wnioski o ochronę”. W netflixowych „Pływaczkach”, syryjskie uchodźczynie wiedzą, że muszą unikać służb w poszczególnych krajach, bo „wsadzą ich do obozu, wezmą odciski palców i będą załatwione”. Ich losu nie odmienia serbski pogranicznik przestrzegający prawa azylowego, tylko otwarcie korytarza humanitarnego – podstawienie przed Niemcy autobusów.
Mała Eileen nie istniała. Aktywiści usłyszeli opowieść i przekazali dalej
Fakt, że procedury azylowe są strategią migracji, prowadzi do kolejnych komplikacji, o których nie wiemy, jak mówić, więc po prostu je przeinaczamy.
Od początku kryzysu słyszymy, że służby niszczą uchodźcom w lesie dokumenty. W „Zielonej Granicy” polska Straż Graniczna pushbackuje Marokańczyka, a aktywiści znajdują jego podarty paszport. Oczywiście – każda sytuacja mogła się zdarzyć. Ale systemową praktyką na szlakach migracyjnych jest pozbywanie się lub niszczenie dokumentów przez samych migrantów. Ci, którzy o tym nie wiedzą, są instruowani przez przemytników. Nierówność paszportowa działa w tym kontekście odwrotnie: paszport egipski czy marokański nie chroni przed deportacją, a syryjski, afgański czy jemeński – owszem, bo do tych krajów Unia nie deportuje. Ta systemowa praktyka działa na wszystkich granicach: ostatnio była opisywana na przykładzie Irlandii, gdzie Pakistańczycy masowo podawali się za Afgańczyków, a Nigeryjczycy za Somalijczyków. Na szlakach migracyjnych do Hiszpanii powszechne jest zaniżanie wieku, by zamiast w procedury deportacyjne, trafić do ośrodków dla nieletnich.
Co z opowieścią o „małej Eileen” – czterolatce, której zaginięcie w lesie mieli zgłosić aktywistom jej wypchnięci na Białoruś rodzice? O sprawie pisały wszystkie media, interweniował rzecznik praw obywatelskich, a potem temat nagle się urwał. Wróciłam do postów i dziesiątek artykułów z tamtych dni: gigantyczne wzburzenie na polskie służby – „morderców”; na ich bierność i niedostateczne poszukiwania dziecka; grafiki porównujące Eileen do „Dziewczynki w czerwonym płaszczyku”. A także nieliczne wątpliwości: dlaczego jedynym dowodem na istnienie dziewczynki jest zdjęcie fragmentu płaszczyka i buta i zbywanie ich równie oburzonymi głosami: „Człowieku, czepiasz się szczegółów? Przecież dziecko może już nie żyć!”.
Dziś wiemy, że Eileen nie istniała. Była to jedna z opowieści, którą usłyszeli aktywiści i przekazali dalej. Odbiła się szerokim echem i stanowiła ważną część narracji o „dzieciach umierających na granicy”, którą utrwala teraz „Zielona Granica”; na przykład podczas wyborczej debaty o dzieciach umierających na granicy mówiła Joanna Scheuring-Wielgus. Wydaje mi się, że nie wiemy o żadnym udokumentowanym przypadku śmierci dziecka na polskiej granicy. Nie oznacza to oczywiście, że takich nie było, chociażby po drugiej stronie granicy i że nie powinniśmy mówić o takim ryzyku – ale póki co dyskutowaliśmy z wielkim oburzeniem o dziecku, które nie istniało.
Poza tym, że takie narracje umniejszają rozmiar tragedii, które faktycznie się na granicy zdarzają – śmierci dorosłych, głównie mężczyzn – to nie zastanawiamy się, co sami robimy tą ciągłą nadreprezentacją dzieci w opowieściach o migracji. Fakt, że to dzieci najlepiej wzbudzają empatię, wykorzystują nie tylko media. Jeden z aktywistów opowiadał Grynbergowi, jak ludzie w lesie prosili o pomoc, informując o dzieciach, których, jak się okazywało, nie było. Gdy sama pomagałam w ośrodkach dla uchodźców, ludzie notorycznie prosili mnie o ubrania i zabawki dla dzieci, które, jak się okazywało, również nie istniały – istniał za to rynek wymienny za papierosy i usługi. Pół biedy, jeśli mówimy o dzieciach nieistniejących – ale z prośbami o „buty dla rodzeństwa” dzwoniły do mnie dzieci istniejące, zmuszane przez rodziców.
Ratowanie życia może usprawiedliwić wiele. A co, gdy życie nie jest zagrożone? Trudno powiedzieć, bo przecież może być zagrożone za dwie godziny czy za tydzień. Czy podkolorowanie jakiejś historii, pominięcie i dodanie czegoś, może być moralnym obowiązkiem? A czy wiemy, jakie skutki będzie miało w przyszłości? Zazdroszczę wszystkim, którzy nie mają wątpliwości.
Fake newsy i przemilczenia dla dobra sprawy
Celem ludzi na szlakach migracyjnych i wspierających ich aktywistów nie jest przedstawianie szerokiego obrazu rzeczywistości, niuansów, ambiwalencji i zadawanie trudnych pytań. Migranci chcą przetrwać podróż i dotrzeć do celu. Aktywiści chcą im w tym pomóc, a ich rolą w szerszej perspektywie jest też rzecznictwo, kształtowanie postaw, „tworzenie zmiany”. Środkiem do tych celów jest zbieranie poparcia i fund-raising, który w branży humanitarnej często opiera się na dramatycznych obrazach i wywoływaniu silnych emocji.
Wydawałoby się to oczywiste, a jednak wcale takie nie jest, skoro po licznych materiałach o granicy, tworzonych tylko w oparciu o relacje migrantów i aktywistów, bezkrytycznie podchodzimy teraz do obrazu rzeczywistości w filmie Holland i książce Grynberga. A twórcy sami podkreślają, że wartość faktograficzna wynika z wierności relacjom aktywistów.
Po dwóch latach pisania o migracji i kryzysie na granicy nie mam wątpliwości, że jesteśmy w procesie wytwarzania fałszywej wiedzy. Jej elementami są zwykłe fake newsy, jak historia Eileen; liczne przeinaczenia na poziomie samych faktów, ich przyczyn czy interpretacji; uparte pokazywanie wybranych fragmentów rzeczywistości i zupełne pomijanie innych.
W rozmowach z aktywistami wielokrotnie podważałam sens utrwalania takiej narracji. W odpowiedzi słyszałam, że asymetria dyskursu władzy zmusza nas do działania, w którym kategorie obiektywizmu i prawdy nie mają zastosowania. Komplikowanie perspektywy i zasada pluralizmu to „prawdopośrodkizm”. „Sytuacja jest wojenna”, rzecznictwo praw człowieka jest w wiecznej defensywie; musimy zewrzeć szeregi i walczyć jak najskuteczniej. Społeczeństwo obrazkowe jest bombardowane obrazami agresywnych migrantów – musimy więc odpowiedzieć równie mocnym i prostym przekazem.
Rozumiem krótkoterminowy cel – sprawdza się przy interwencjach, fund-raisingu i ogólnym zbierania poparcia. Ale czemu ma to służyć w dłuższej perspektywie?
Serwowanie odbiorcom przefiltrowanego i podmalowanego obrazu rzeczywistości (paternalistycznie zakładając, że całości nie udźwigną) działa, dopóki nikt nie zechce podejść bliżej. Co, jeśli po obejrzeniu filmu Holland ktoś pojedzie na granicę, gdzie zamiast rodzin z dziećmi zobaczy faktyczny obraz szlaku migracyjnego – młodych chłopców niczym z okładek prawicowych mediów? Albo obejrzy w mediach społecznościowych sceny z przecinania płotu brzeszczotem i podważania łomem, a potem bieg do samochodu (z ikonką „ogień” i podpisem „game”). Lub te z przebiegania mostu na Odrze z podpisem „Inwazja na Niemcy” i podkładem z arabskiego rapu?
Nikt tego nie wyjaśniał, nie pokazywał, kim są ci ludzie i jak takie obrazy powstają. Nie wytłumaczył, że dzieci i kobiety zostają w kraju, a mężczyzna jedzie, by wysyłać im pieniądze albo by ściągnąć ich potem legalną procedurą łączenia rodzin. Oraz że filmiki o „inwazji” i inne obrazy nasączone agresją to często reklamy przemytników, a zgamifikowany obraz przygody „dla prawdziwych facetów” sypie się, gdy spojrzymy na zmęczone, przerażone twarze ludzi, pokazujących do kamery kciuka na polecenie szmuglera.
Prawicowa narracja chętnie powieli i wyolbrzymi takie obrazy. A ta aktywistyczna, zamiast je tłumaczyć, będzie je ukrywać, albo podkreślać, że „to tylko prawicowa propaganda”. A co stanie się, gdy my je sami zobaczymy – a zobaczymy ich więcej niż bezbronnych kobiet i dzieci?
Zapewne wywołają dysonans poznawczy, który będziemy chcieli jakoś zredukować. Może uznamy, że „dobro sprawy” tego wymagało, bo narracja wzbudzająca empatię ma szczytny cel, a ta strasząca i dehumanizująca ludzi jest po prostu obrzydliwa. Ale wydaje mi się, że nie jesteśmy tak elastyczni i empatyczni. Może poczujemy się oszukani i to podwójnie – bo narracja, która miała odkłamywać tamtą, okazała się jeszcze bardziej nieprawdziwa. A może po prostu stwierdzimy, że to zbyt skomplikowane, nic tu się nie klei, a takich tematów lepiej się unika.
Dlaczego dziennikarze podążają za dyskursem aktywistów
„Dobro sprawy” to kolejny ciekawy temat. Można tego dobra różnie bronić. Tak jak jest od lat z “dobrem Kościoła”. Można fanatycznie zaprzeczać i umniejszać znaczenie negatywnych zachowań czy mechanizmów – albo przyznać, że są i powiedzieć, jak się z nimi mierzymy”.
Powyższy cytat aktywisty pojawił się w facebookowej dyskusji pod artykułem popularnonaukowym socjolożki Alicji Palęckiej „Freezing Face Emoji: o komunikacji i autoprezentacji granicznej”. Tekst wyszedł poza paradygmat „uchodźca-ofiara i aktywista-zbawca” i analizując strategie komunikacji ludzi na granicy pokazywał, jak organizują sobie pomoc od aktywistów. Palęcka przeciwstawiła typową narrację o „ludziach, którzy umierają w lesie” sformułowaniem podkreślającym ich sprawczość – „ludzie organizują sobie drogę do lepszego życia”.
W 180 komentarzach pod tekstem aktywiści uznali to sformułowanie za „głupie i szkodliwe”, a cały artykuł – za „dewaluujący pracę pomagających”, nierzetelny „gniot” pisany „bez włożenia na nogi mokrych butów uchodźcy”. Ktoś wyraził zdziwienie, że „teoretyczka poucza praktyka”, ktoś inny przypisał autorce „frustrację i niezadowolenie, a to nie jest postawa badawcza”; skrytykowano jej rzeczowy i pozbawiony emocji język, „nieodpowiedni” gdy pisze się o kwestiach życia i śmierci. Podważono też sens powstawania takich artykułów, skoro „mamy tyle relacji aktywistów” (choć Palęcka sama jest wolontariuszką Fundacji „Ocalenie”).
Zaledwie kilku aktywistów wypowiedziało się w innym duchu, pisząc, że tekst jest prawdziwy, choć niewygodny, bo dotyka pewnych tabu: „Ludzie z lasu realizują strategię przetrwania. Ty je znasz, ja je znam, znajomi z sieci pomocowej znają. Nie widzę powodu, żeby nie znali ich też inni. Lepiej wiedzieć i zrozumieć niż bronić się rękami i nogami”. W odpowiedzi inni pomagający argumentowali, że chociaż prawdziwy, to może być szkodliwy dla „dobra sprawy”.
To, że relacje aktywistów zyskały taką legitymację na początku kryzysu, jest zrozumiałe. Dla dziennikarzy, którzy nie mieli wstępu do strefy, były to jedyne źródła informacji, nie licząc rządowej propagandy. Niewiele osób zdawało sobie sprawę z tranzytowej roli Polski na tym szlaku, jakie jest prawo i co z niego wynika. Autorytet moralny ludzi, którzy ratowali życia w lesie, w atmosferze państwowej nagonki, był niepodważalny.
Minęły już jednak dwa lata. Zmieniła się i sytuacja na szlaku, i nasza (również aktywistów) o niej wiedza, a narracja pozostała ta sama. Od kilku miesięcy zastanawiałam się nad mechanizmami, które sprawiły, że dziennikarze i inni twórcy po prostu podążają za dyskursem aktywistów, nie podważając go, nie weryfikując informacji i tworząc przez to narracje często nielogiczne, a czasem po prostu nieprawdziwe. Zastanawiałam się nad tym, dlaczego sama napisałam tyle tekstów „w duchu aktywistycznym”, na początku z pełnym przekonaniem, a dopiero potem z rosnącym poczuciem ambiwalencji i zdezorientowania.
Doszłam do wniosku, że ten mechanizm dość dobrze opisuje teoria „cultural (cognitive) capture”, opisująca, jak podmioty, które mają „patrzeć na ręce” danym grupom interesu, wskutek m.in. lobbingu zaczynają przyjmować ich punkt widzenia jako własny. Teorii tej używa się do wyjaśniania przyczyn kryzysu finansowego – np. jak dochodzi do tego, że organy regulacyjne zaczynają „myśleć jak bankierzy” i wprowadzać rozwiązania korzystne dla nich, a zgubne dla interesu publicznego. Według teorii takie „kognitywne przechwycenie” umożliwiają trzy czynniki, które odgrywają, moim zdaniem, ogromną rolę w relacjach aktywistów z dziennikarzami: tożsamość, relacje i status.
Regulatorzy finansowi czuli się częścią tej samej, co bankierzy, „bańki” – ludzi Wall Street, pracowników sektora finansowego, absolwentów tych samych studiów. Jedni i drudzy stykali się fizycznie w pracy, na lunchach, eventach branżowych czy odbierając dzieci z tego samego przedszkola. Wyższe zarobki i ogólny „glamour” bankierów sprawiał, że regulatorzy podświadomie postrzegali ich status za wyższy od swojego – a to automatycznie interpretujemy jako większą wiedzę i autorytet. Te trzy czynniki stopniowo wytwarzały w regulatorach – ostatecznie zwykłych ludziach – poczucie, że „bankierzy mogą wiedzieć lepiej”, co jest dobre dla amerykańskiej ekonomii. Aspekt relacji zwiększał też konformizm regulatorów, bo ludzie naturalnie unikają konfliktów w swoich środowiskach.
Podobne mechanizmy widzę w relacjach między aktywistami, którzy są grupą interesu realizującą konkretne cele, i dziennikarzami, których rolą jest weryfikacja informacji, podważanie nieprawdziwych narracji i zadawanie trudnych pytań.
Aktywistów pracujących na granicy i piszących o niej dziennikarzy łączy poczucie przynależności do szeroko rozumianej bańki lewicowo-liberalnej, chęć przeciwstawienia się narracji rządu i prawicowych mediów czy postrzeganie siebie jako osoby wrażliwej, otwartej i „chcącej zrobić coś dobrego”. Chcemy jak najbardziej odróżnić się od brunatnej TVP, zająć słuszne miejsce w pojedynku dobra i zła. Pisząc o granicy, spotykamy się z aktywistami, śpimy w ich domach, chodzimy na interwencje i siłą rzeczy zacieśniamy koleżeńskie relacje. Największą rolę pełni jednak ich status: aktywiści ratują ludzi; ich misja jest szczytniejsza niż nasza, interes ważniejszy, autorytet – niepodważalny. To bohaterowie, półbogowie, „sprawiedliwi”, a relacji takich osób się nie kwestionuje. Doświadczenia skrajnych sytuacji i traum dają im legitymację, przy której dziennikarz, badacz czy inny twórca piszący coś zza biureczka na podstawie danych, może poczuć się jak imposter.
Mnie te miękkie mechanizmy wpływu pokonały. Przez dwa lata słuchania, czym jest „etyczne dziennikarstwo”, czytania przeróżnych „ściąg dla dziennikarzy – jak pisać mądrze” i dziesiątkach mniej lub bardziej subtelnych sugestii, co napisać „trzeba”; „czego nie wolno”; lub „o czym będzie można mówić dopiero, jak się wszystko skończy”, dokonywałam różnych mikrowyborów, które sprawiły, że dziś uważam swoje teksty za w dużej mierze nieprawdziwe.
Były prośby o pominięcie pewnych faktów; delikatne dodanie innych, zasugerowanie czegoś, by polepszyć wymowę tekstu: Czy nie mogłabym wyciąć zdania, że migrant był zamożny i zapłacił 12 tysięcy euro za podróż? Przecież to młyn na wodę dla prawicy. Czy mogłabym usunąć ten akapit? Może zaszkodzić ruchowi pomocowemu.
Wyjście poza czarno-białą narrację? Dzieje się zło, nie ma sensu arendtyzować. Coś jest po prostu ciekawe? Zawodowy egoizm, nieetyczne dziennikarstwo. Obiektywizm? Na granicy sytuacja jest wojenna. Rozdział aktywizmu i dziennikarstwa? A czy byłabyś jak ten fotograf w Sudanie, przyglądający się umierającemu dziecku?
Przepuszczenie ciężarówki przemytnika do Niemiec niewiele pomoże
Wbrew naszym wyobrażeniom klasa średnia czy „inteligencka” nie jest przychylna masowej migracji – i w kampanii wyborczej wyraźnie to zakomunikowała. W atmosferze antymigracyjnego wzmożenia film Holland odegrał funkcję raczej karnawałową: popłakaliśmy nad losem pewnych muzułmańskich uchodźców i spokojnie wróciliśmy do straszenia muzułmańskimi migrantami. A ludzie na europejskich granicach nie potrzebują naszych łez i krótkich fal moralnego wzburzenia – tylko legalnych ścieżek masowej migracji zarobkowej.
Przede wszystkim jednak, mam wątpliwości, czy skrajnie uproszczone i polaryzujące przekazy są tym, czego dyskusja o migracji – jednym z najważniejszych zjawisk XXI wieku – potrzebuje najbardziej. Pozorne pytania: „czy naprawdę chcemy, by w lesie umierały dzieci, bo Polska odmawia im prawa do ochrony?”, lub „Czy chcemy powtórzyć Zagładę – obojętnością, denuncjowaniem, wywożeniem ludzi ich na śmierć?” nie służą niczemu, oprócz utwierdzania się w fałszywym poczuciu moralnej wyższości własnej bańki. Nieregularnej migracji nie da się zamknąć w kategoriach „walki dobra ze złem” i w holocaustowych skryptach, odpowiedzią na nią nie jest „po prostu przestrzeganie obowiązującego prawa”.
A kryzysu na granicy polsko-białoruskiej nie rozwiążemy tak, jak wewnętrznego konfliktu strażnika z „Zielonej Granicy” – po prostu przepuszczając ciężarówki przemytnika do Niemiec. Możemy uruchamiać odwieczne skrypty, obsadzać się w dobrze znanych rolach i zasłaniać przysłowiową „matką z dzieckiem”. Prawdziwe dylematy i pytania będą narastały gdzieś obok.
Małgorzata Tomczak – socjolożka, kulturoznawczyni, dziennikarka freelance. Publikuje w “Wyborczej”, OKO.press, “Newsweeku” i “Balkan Insights”.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com