fot. Yanai Yechiel
O PISANIU Z GŁĘBI TRZEWI – ROZMOWA Z ETGAREM KERETEM
ZOFIA ZALESKA
Gdyby kosmici obejrzeli filmy Larsa von Triera, postanowiliby zniszczyć ludzkość. Nie sądzę, żeby nabrali takiej ochoty po przeczytaniu moich opowiadań – z okazji otwarcia w Warszawie „Domu Kereta” przypominamy wywiad z pisarzem
.
ZOFIA ZALESKA: Przyjechałeś do Polski w związku z festiwalem Łódź Czterech Kultur i pokazem filmu „$9.99”, który według twojego scenariusza wyreżyserowała Tatia Rosenthal. Inspirujesz wielu twórców, na podstawie twoich opowiadań powstało już ponad czterdzieści filmów krótkometrażowych. Jak myślisz, co sprawia, że twoje teksty są tak interesujące dla filmowców?
ETGAR KERET: Każdy pisarz ma jakiś dominujący zmysł, którym się kieruje. Dla mnie, przy konstruowaniu tekstu, najważniejsze są obrazy i dialogi, czyli dwie rzeczy, które tworzą film. Wiele opowiadań rozpoczynam od nakreślenia scenerii, wizualnego tła wydarzeń. Filmowcy łatwo mogą przełożyć te obrazy na swój język. Wydaje mi się też, że wielu z nich sięga po moje opowiadania, ponieważ ich minimalistyczna forma pozostawia im sporo miejsca na własne pomysły i interpretacje. Na przykład opowiadanie „Szalony klej” z debiutanckiego tomu „Rury” doczekało się przynajmniej dziesięciu adaptacji filmowych. Jedna z nich – bardzo dobra – powstała w szkole filmowej w Łodzi. „Szalony klej” filmowali twórcy z całego świata – to samo opowiadanie posłużyło im do nakręcenia kompletnie odmiennych filmów: komedii romantycznej, horroru, dramatu psychologicznego, a nawet filmu fantasy. Moje opowiadania działają podobnie jak skoncentrowany sok owocowy – dodasz go do wody i masz jedną rzecz, zmieszasz z wódką i dostajesz coś zupełnie innego.
Sam też stawałeś za kamerą. Co cię pociąga w robieniu filmów?
Uważam się nie tyle za pisarza, ile za kogoś, kto opowiada historie. Pisanie jest dla mnie najważniejszą i najbardziej naturalną formą ekspresji, ale tym, co mnie do pisania popycha, jest potrzeba snucia opowieści. Mogę to robić także za pomocą innych mediów. U podstaw mojego zainteresowania filmem leżało na pewno pragnienie przezwyciężenia samotności, związanej z pracą pisarza. W zbiorowym działaniu na planie filmowym jest coś bardzo pociągającego. I nie chodzi tylko o to, że ludzie spędzają razem czas. Jest taki wspaniały moment, po zakończeniu pracy, gdy cała ekipa ogląda stworzony film: patrzysz na ekran i widzisz wspólnie wykonane dzieło. Zawsze powtarzam, że robienie filmów jest jak orgia, tylko bez seksu. Przy kręceniu filmu wytwarza się ogromna zażyłość i intymność, film jest jak wspólne dziecko. To dziecko ma oczy matki i uśmiech ojca, wszyscy się w nim rozpoznają.
Lubisz ludzi?
Tak, ogromnie. Zawsze dążę do bliskiego kontaktu z innymi ludźmi. Gdy byłem młody, ta potrzeba była tak silna, że wiele osób odbierało ją jako coś nienormalnego. Wiele razy zdarzało mi się, że rozmawiałem z dziewczynami, a one myślały, że je podrywam. Tymczasem ja nie miałem takiej intencji, nie chciałem się z nimi żenić ani kochać, chciałem tylko być blisko.
Nie palę papierosów. A trawkę zacząłem palić – to prawdziwa, choć niezbyt legalna historia – bo pociągał mnie specyficzny rytuał palenia. Gdy podajesz kolejnej osobie jointa, twoje palce stykają się na chwilę z jej palcami. Oczywiście – upalasz się wspólnie, ale ważniejsze jest to, że dzielisz z innymi pewien sekret i bliskość. Ten wspólnotowy aspekt pociągał mnie zawsze na równi z samym paleniem.
Twoje pierwsze opowiadanie, zatytułowane „Rury”, pochodzące z debiutanckiego tomu o tym samym tytule z 1992 roku, to historia człowieka, który w ukryciu buduje gigantyczną rurę, aby uciec przez nią z tego świata. Uczucie niedopasowania i zagubienia towarzyszy wielu twoim bohaterom. Prześladują ich najróżniejsze lęki, stale walczą ze smutkiem, w jednym z twoich opowiadań nawet ryba ma depresję. Jesteś pesymistą?
Nie. Moje opowiadania są bardzo smutne, ale nie sądzę, żeby były pesymistyczne. Jeśli jesteś pesymistą i przydarza Ci się coś złego, to nie masz się czym smucić. Jesteś przecież pesymistą – wiedziałeś, że tak się stanie. Gdy wierzysz w ludzkość i jej potencjał, przeciwnie – masz wiele powodów do smutku, bo wciąż doznajesz rozczarowań. Dla mnie pesymistą jest Lars von Trier. Pesymista nie wierzy w ludzkość i nie lubi innych ludzi. Tymczasem moje opowiadania przepełnione są współczuciem. Opowiadają o przepaści między tym, co robimy, a tym, co chcielibyśmy robić, między tym, kim jesteśmy, i kim moglibyśmy być. Wypełnia je swoista tęsknota za nami innymi. A tęsknoty i pragnienia są świadectwem tego, że możemy stać się lepszymi ludźmi. Gdyby kosmici przybyli na Ziemię i obejrzeli filmy Larsa von Triera, z pewnością postanowiliby zniszczyć ludzkość. Nie sądzę, żeby nabrali takiej ochoty po przeczytaniu moich opowiadań. Moje teksty są smutne, bo w byciu człowiekiem jest coś zasadniczo smutnego. Ale jednocześnie – wiele pięknego i radosnego. Te rzeczy się wzajemnie nie wykluczają.
W twoich opowiadaniach widać, że nieodłączną częścią smutku jest humor.
Tak, smutek i humor tworzą nierozerwalny związek. Nie znam dobrego humoru, który nie byłby w jakimś sensie smutny. Charlie Chaplin, Woody Allen, John Cleese – to wszystko melancholijne i depresyjne postaci. Nie boję się być smutnym, to jedna z części mojego życiowego doświadczenia. Gdy ktoś jest zawsze wesoły, to znaczy, że coś jest z nim nie w porządku, jest w nim coś nieprawdziwego. Ktoś taki być może jest szczęściarzem, ale nie jest normalny.
W wielu wywiadach mówiłeś, że zacząłeś pisać, aby poradzić sobie ze śmiercią bliskiego przyjaciela, który popełnił samobójstwo podczas waszej wspólnej służby w wojsku. Wspominałeś, że pisanie pozwala Ci poznać i zrozumieć swoje emocje oraz swoją przeszłość. Nadal tak jest?
Tak. Mój brat, po przeczytaniu wszystkich moich opowiadań, powiedział mi kiedyś coś takiego: w twojej pierwszej książce wiele historii rozgrywa się w autobusie, w drugiej – w taksówce, a w trzeciej – w samolocie; na ich podstawie można prześledzić, jak zmieniał się twój status ekonomiczny, ale można również zobaczyć, że twoje życie wcale nie stało się łatwiejsze.
Moja potrzeba pisania narodziła się z poczucia, że jest we mnie coś, czego nie rozumiem, że trudno mi wyrażać uczucia i emocje. Ale gdy byłem młody, pisałem niemal obsesyjnie. Teraz piszę dużo mniej.
Może dlatego, że robisz tak wiele innych rzeczy – kręcisz filmy, piszesz scenariusze, tworzysz komiksy, bajki dla dzieci, pracujesz dla telewizji?
Nie, przyczyna tkwi we mnie, w rozmowie, którą prowadzę sam ze sobą. To już inny dialog. Gdyby użyć metafory, że opowiadania są jak moje dzieci, to sytuacja wyglądałaby tak, że dawniej mieszkały one z rodzicami, a teraz tylko czasem wpadają mnie odwiedzać. Na początku pisanie miało dla mnie aspekt przetrwania – czułem, że gdybym przez kilka dni nie pisał, to bym umarł. Dziś już tak nie jest. Zdałem sobie sprawę, jak wiele się od tamtego czasu nauczyłem o sobie i swoich emocjach. Nie jestem już tak uzależniony od pisania jak kiedyś.
W ostatnich latach piszę dużo więcej esejów i artykułów. Zmusiły mnie do tego wydarzenia i demonstracje, które przetoczyły się niedawno przez Izrael. Może to zabrzmi arogancko, ale muszę powiedzieć, że pisanie opowiadań sprawia mi dużą frajdę, natomiast pisanie esejów to dla mnie przyjemność porównywalna do zabiegu kolonoskopii. Nie lubię tego. Takie teksty piszę ze względów pragmatycznych. Czułem, że muszę jakoś zareagować. Być może emocje minionego roku spowodują, że w końcu napiszę powieść.
Jak oceniasz sytuację, w której Izrael znalazł się po zmianach, jakie na Bliskim Wschodzie przyniosła arabska wiosna ludów? Wobec obecnego kryzysu w relacjach z Turcją i Egiptem, nad krajem zawisła groźba dyplomatycznej izolacji.
Izolacja naszego kraju jest związana nie tylko z ostatnimi zmianami w regionie, ale też z błędami w polityce samego Izraela. Nie zrobiliśmy wiele, aby zyskać przyjaźń i lojalność sąsiednich krajów. Przez lata bezrefleksyjnie uważaliśmy Egipt za naszego wiecznego sojusznika, rząd pogrążał się w stagnacji i nie przejawiał poważnego zaangażowania w pokojowe negocjacje z Palestyńczykami. Nie mówię, że gdyby starali się bardziej, to poszłoby łatwo, ale w minionej dekadzie nie zauważyłem nawet drobnego wysiłku ze strony władz Izraela, aby osiągnąć porozumienie. W sytuacji, gdy w jednym rejonie panuje stagnacja, a w drugim zachodzi tak wiele zmian, trudno przewidzieć przyszłość. Oczywiście, jeśli spojrzeć z perspektywy lokalnej, to widać wyraźnie, że zmiany i napięcia na Bliskim Wschodzie mają konkretne polityczne przyczyny. Europa nie ma monopolu na antysemityzm. Nie przejawia się on też jedynie w konflikcie izraelsko-palestyńskim. W Egipcie zaraz będą wybory i jednym ze sposobów, w który Bractwo Muzułmańskie może zyskać poparcie i władzę, jest podsycanie nienawiści wobec Izraela. Podobnie jest z Turcją, która ma poważne wewnętrzne problemy. Zawsze panowało tam duże napięcie między społecznością religijną i świecką. Sprawa Izraela pomaga Erdoğanowi odwrócić uwagę od tych napięć, wzbudzić dumę narodową i kreować się na silnego polityka.
Myślisz, że Natanjahu powinien poprzeć uznanie państwa palestyńskiego przez ONZ? Taki ruch pewnie zyskałby mu przychylność liderów państw arabskich.
Natanjahu w ogóle nie myśli w takiej perspektywie, on nie chce zyskiwać niczyjej przychylności. Jego politykę napędza ogromny lęk. W czerwcu przeprowadzałem z nim wywiad i wszystko, co mówił, wynikało ze strachu. Nie wydaje mi się, aby Natanjahu miał jakikolwiek plan negocjacyjny, nie sądzę, aby w ogóle chciał negocjować. Myślę, że on nie wierzy w możliwość pokoju między Izraelczykami i Palestyńczykami. Jego polityka polega tylko na zdobywaniu czasu, na przeczekiwaniu. A nie znam żadnego kraju, który uzyskałby silną pozycję przez zaniechanie wszelkich działań. Uważam, że mamy beznadziejny rząd, a Natanjahu jest fatalnym premierem.
Świat jest dziś pogrążony w kryzysie ekonomicznym i w kryzysie przywództwa. W Izraelu kryzys przywództwa jest wyraźnie widoczny. Krajem rządzą politycy bez wizji i jakiejkolwiek charyzmy. Myślę, że to było jedną z przyczyn silnych protestów, które przetoczyły się przez Izrael tego lata. Byłem w nie bardzo zaangażowany. Na zewnątrz mogło się wydawać, że demonstrantom chodzi głównie o ceny mieszkań, ale podczas manifestacji ludzie głośno dopominali się o szeroko rozumianą sprawiedliwość społeczną. Mówili o wyalienowaniu rządu, o tym, że politykom brak serca i współczucia, o braku dialogu między rządem a społeczeństwem.
W swoich książkach opisujesz problemy współczesnych Izraelczyków, ale nie podpowiadasz swoim czytelnikom, jakich wyborów powinni dokonywać, jak mają żyć.
Myślę, że jestem moralistą, ale według mnie bycie moralistą nie oznacza wmuszania swoich poglądów czytelnikom. Chciałbym wierzyć, że ludzie, którzy czytają moje teksty, stają się odrobinę lepsi, a na pewno nie gorsi. Jest jednak znacząca różnica między tą nadzieją, a narzucaniem konkretnych wzorów i tworzeniem odgórnych autorytetów. Nie uczę w ten sposób moich studentów ani tak nie piszę. Wnioski, które wyciągamy samodzielnie są nam bliskie. A te wnioski, które nam podyktowano – łatwo jest porzucić. Nie promuję idei moralnych tak, jak gwiazdy kina promują coca-colę. Takie zachowanie oznaczałoby brak szacunku dla tych idei i dla czytelników.
Ci, którzy zarzucają mi, że moja proza nie niesie żadnego przesłania, po prostu nie czytają jej uważnie. Można rewolucjonizować jakieś konkretne fakty, można też walczyć o zmianę sposobu mówienia o rzeczywistości. Mnie interesuje to drugie. Czytając „Dialogi” Platona niektórzy mogliby odnieść wrażenie, że Sokrates to facet, który lubi się kłócić i niczego ważnego nie mówi. Dla mnie sokratejska postawa jest bardzo ważna, niesie ze sobą wiele bliskich mi moralnych wartości. Zostałem wychowany w społeczeństwie, w którym wszystko jest bardzo mocno artykułowane i jasne. To sprawiło, że czuję silną potrzebę wprowadzania do otaczającej mnie rzeczywistości pewnej niejednoznaczności i anarchii. Mogę być kolejną osobą, która powie: bądźmy dobrzy, a nie źli, szanujmy się nawzajem. Tylko po co? Wolę zabrać kogoś w swoistą podróż, która pozwoli mu doświadczyć czegoś autentycznego, przeżyć jakieś emocje i spojrzeć na świat nieco inaczej. To daje dużo lepsze efekty niż głoszenie kazań i powtarzanie: bądźmy dobrymi ludźmi.
Czy kiedykolwiek rozważałeś mieszkanie poza Izraelem? Na przykład w Polsce? Architekt Jakub Szczęsny zaprojektował dla ciebie w Warszawie niezwykły tymczasowy dom, instalację artystyczną. Dom powstaje w bardzo wąskiej szczelinie między blokiem i kamienicą i będzie miał tylko 155 cm szerokości. Zamierzasz z niego skorzystać?
Jednym z naszych największych wrogów jest siła inercji. Ja lubię nowe doświadczenia i sytuacje, dlatego na pewno odwiedzę ten dom, być może coś tam napiszę. Polska to jedno z moich ulubionych miejsc na świecie. Gdy myślę o jakimś kraju, pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to nie architektura czy krajobraz, ale ludzie. A Polaków bardzo lubię. I nie wydaje mi się, że dotychczas spotykałem tu po prostu samych fajnych ludzi – to coś ważniejszego. Dzielimy historię, nosimy te same blizny, zadajemy sobie podobne pytania o tożsamość, a to wszystko szczególnie mnie interesuje. Bardzo lubię tu przyjeżdżać, ale trudno mi sobie wyobrazić życie gdziekolwiek indziej niż w Izraelu. Moi rodzice zawsze mi powtarzali, jak ważne jest, aby żyć w kraju, w którym twoje miejsce nie jest kwestionowane. Jako ocaleńcy z Holocaustu traktowali to bardzo poważnie. Ostro krytykuję izraelski rząd, ale to jest mój rząd, nikt mi nie powie, że mam stąd wyjechać, że nie mam tu nic do roboty. Możemy się spierać o idee, możemy się kłócić i dyskutować, ale nikt nie może podać w wątpliwość mojego prawa do uczestniczenia w tych sporach. To dla mnie bardzo istotne. Z drugiej strony muszę przyznać, że odkąd mam dziecko, bardziej się martwię. Niepokoje się, gdy myślę o przyszłości mojego syna, o kraju i świecie, w którym będzie żył. Pozostaje mi mieć nadzieję, że będzie lepiej i sytuacja w Izraelu się ustabilizuje.
W Stanach prowadziłeś zajęcia z kreatywnego pisania. Jakie pisarskie sztuczki przekazywałeś swoim studentom? Wierzysz, że pisanie to umiejętność, której można uczyć?
To, co mi przeszkadzało w Stanach, to fakt, że tam zawsze traktowano pisanie jak rzemiosło. W takim podejściu jest coś bardzo sterylizującego, oni piszą tak samo, jak budują stoły. Dla mnie najważniejszą rzeczą w opisywanej historii jest pasja, która się za nią skrywa. Amerykanie zawsze mówią o koncepcie dobrze napisanej historii. A ja chcę wprowadzić koncept źle napisanej dobrej historii. Forma nie powinna być w centrum. Treść, znaczenie, tęsknota, pasja – to są rzeczy ważne dla pisarza. W programach rozrywkowych, takich jak na przykład Idol, ludzie często wykonują piosenki Boba Dylana, ale my i tak wolimy oryginalne wersje tych kawałków. Może ten gość z Idola śpiewa technicznie lepiej niż Dylan, ale różnica polega na tym, że Dylan przeżywa to, o czym śpiewa, a gość z Idola myśli przede wszystkim o tym, żeby zaśpiewać dobrze. W wyznawanym przez świat anglosaski koncepcie dobrze napisanej historii jest coś, co sprawia, że ludzie piszą tak, jakby brali udział w Idolu.
Ważne jest, żeby opisać historię, która cię obchodzi, a nie taką, która ci się wydaje warta literatury. W pisaniu chodzi bardziej o zapominanie o świecie niż o dopasowywanie się do jego reguł. Ja mam na przykład bardzo duży problem z opowiadaniami z „New Yorkera”. Są przewidywalne. Mogę zmyślić takie opowiadanie na poczekaniu: dwójka starszych ludzi wybiera się w rejs, mężczyzna cierpi na starcze zaniki pamięci, co sprawia, że zachowuje się nieodpowiedzialnie i powoduje niebezpieczne sytuacje. Nie chce jednak przyznać, że coś jest nie tak. Kłóci się przez to z żoną, a na koniec mamy pojednanie. Nic się nie dzieje, siedzą razem na pokładzie, zamykają oczy i czują, jak promienie słońca przenikają przez ich przymknięte powieki. Czytam taką historię i myślę – kogo to obchodzi? Na pewno nie tego, kto to napisał. To tylko pusty popis możliwości, który ma udowodnić, że autor potrafi nakreślić cały wachlarz ludzkich zachowań. Mogę wynająć taką osobę jako fachowca, ale nie wiem, co naprawdę ją interesuje. Jej celem było na pewno stworzenie czegoś pięknego, perfekcyjnego i inteligentnego, a wyszło coś, co przypomina misternie ułożoną kompozycję kwiatową. A kompozycja kwiatowa nigdy nie poruszy cię do szpiku kości.
Etgar Keret – Urodzony w 1967 roku w Tel Awiwie jeden z najpopularniejszych dziś pisarzy izraelskich. Przez światową krytykę uznany za mistrza krótkiej formy i okrzyknięty „izraelskim Quentinem Tarantino”. Pierwszy tom opowiadań Kereta zatytułowany „Rury” ukazał się w 1992 roku. Od tamtej pory jego książki zostały przetłumaczone na ponad trzydzieści języków, w tym na arabski. W Polsce, poza debiutanckim tomem, ukazało się pięć zbiorów jego opowiadań, m.in.: „Gaza blues”, „8% z niczego” i „Tęskniąc za Kissingerem”. Poza pisaniem Keret zajmuje się także tworzeniem filmów, scenariuszy filmowych oraz bajek dla dzieci, jest też współautorem komiksów i telewizyjnego programu satyrycznego. W 2007 roku, razem z żoną Shirą Geffen, wyreżyserował film „Meduzy”, nagrodzony Złotą Kamerą na festiwalu w Canne.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com