Archive | 2024/06/07

Lewicowość jako wyznanie sprzeczne z lewicowymi wartościami

Lewicowość jako wyznanie sprzeczne z lewicowymi wartościami

Andrzej Koraszewski


Dumni bojownicy Allaha z ciałem zamordowanej Shani Louk wywożonym do Gazy. (Zdjęcie wykonane przez dziennikarza-terrorystę.)

Amerykański autor napisał długi esej o amoralnym antysyjonizmie postępowej lewicy. Czytając go próbowałem dociec jak rozumie „lewicę”, dlaczego deklaruje jej dozgonną wierność, czy jeśli na samym początku zaznacza, że ten amoralny antysyjonizm jest chorobą „postępowej” lewicy, to on sam jest konserwatywnym lewicowcem? Krótko mówiąc, czytając wyraźnie czepiałem się tego patrzenia na świat przez pryzmat politycznego wyznania.

Na pytanie, kim ja sam jestem, odpowiadam, że tylko sobą, czyli niewiernym, lub jak kto woli bezwyznaniowym gościem w rzeczywistości, (co automatycznie skreśla mnie z listy członków).   

Już we wprowadzeniu czytamy, że ruch lewicowy „utracił nawet najmniejsze powiązania z elementarną przyzwoitością, która jest podstawą każdej właściwie lewicowej polityki”.  

To jedno zdanie zatrzymuje na długo. No bo jak to jest? Ruch lewicowy utracił powiązania z przyzwoitością, która jest podstawą każdej właściwej…

Najwyraźniej autor jest świadomy tego, że już wcześniej mogła istnieć jakaś niewłaściwa lewicowa polityka, która miała problemy z przyzwoitością. Ten typ zastrzeżeń jest charakterystyczny dla wyznawców, którzy mają głęboką potrzebę zachowania wiary, mimo świadomości kroczenia po grząskim gruncie. Wierzę, ale tylko we „właściwy” katolicyzm, we „właściwy” islam, we „właściwy” marksizm, we „właściwą” lewicowość.

Określenie „właściwy” zwalnia z konieczności klarownego zdefiniowania obiektu naszej miłości, pozwala na domysł, że wierzę w to, co przyzwoite, a przyzwoite jest to, w co wierzę.  Odwieczna pułapka marzenia o byciu pięknym, dobrym, mądrym i kochanym.

Jack Omer-Jackaman zna historię lewicy i doskonale wie o długiej historii „błędów i wypaczeń” lub jak kto woli zbrodni lewicy. Zaczyna od Kronsztadu i przechodzi do późniejszych momentów w historii, które kolejnym pokoleniom uświadamiały, że „intelektualne wykręty i moralne wypaczenia linii partyjnej stają się zarówno nieuniknione, jak nie do utrzymania”.  Autor pisze (innymi słowami), że obudził się z ręką w nocniku, kiedy przeczytał żądanie Judith Butler, aby rozumieć „Hamas i Hezbollah, jako ruchy postępowe, lewicowe, będące częścią globalnej lewicy”.         

Omer- Jackaman natychmiast zapewnia nas, że „okropności Związku Radzieckiego nie delegitymizowały socjalizmu”, że na zawsze zostanie lewicowcem, ale będzie zaciekle walczył z lewicowością zarówno Judith Butler, jak i tłumu jej podobnych wyznawców dekolonizacji i globalnej sprawiedliwości.

W tym momencie na kilka dni przerwałem lekturę, chociaż przy innych zajęciach wracałem myślami do tych kilku przeczytanych zdań.   

Dlaczego okropności Związku Radzieckiego nie delegitymizowały socjalizmu? Jeszcze przed wyjazdem z Polski w 1971 roku pisałem, że socjalizm jest nieustającą próbą industrializacji opartej na pańszczyźnie, że socjalizm jest zwycięstwem utopii Thomasa More’a – wiecznej dobrotliwej opieki nad maluczkimi przez światłych, że jest zniewoleniem prezentowanym jako najwyższe dobro.

Wybraliśmy Szwecję, trochę z powodu przekonania, że jest to miejsce, gdzie socjaliści zrezygnowali z ambicji budowania socjalizmu i ograniczyli się do cywilizowania kapitalizmu.

Patrząc z Polski, to złudzenie było całkowicie uzasadnione. Bliższy ogląd pokazał, że była to tylko część prawdy. Trzecia (skandynawska) droga okazała się wydłużeniem Nowej Polityki Ekonomicznej na dziesięciolecia, jednak bez rezygnacji z idei ograniczenia wolności jednostek przez długotrwałą nadopiekuńczość. System szwedzki doskonale wykorzystywał produkcyjną sprawność kapitalizmu, dążąc jednak do centralnego planowania szczęśliwości.

Zachodni socjaldemokraci zrozumieli, że pomysł z centralnym planowaniem produkcji nie tylko przegrywa z wolnym rynkiem, ale skazuje na cywilizacyjną zapaść. Adam Smith zauważył, że niewidzialna ręka rynku nie działa automatycznie, że prawdziwy wolny rynek wymaga nieustannego nadzoru i ochrony przed nieuczciwością. Lewicowy liberalizm wydawał się łączyć akceptację wolnego rynku, ochronę prawa własności, ze społecznym solidaryzmem.

To brzmi jak ideał. W praktyce jednak okazało się, że niesamowity początkowy sukces tego połączenia nie mógł trwać wiecznie. Etatyzm, nadmierne opodatkowane pracujących, wyłonienie się całej warstwy społecznej zajmującej się wtórnym dzieleniem dochodu narodowego, a wreszcie świadome niszczenie protestanckiej etyki pracy i przekonywanie, że „państwo ma dać”, stopniowo zmieniało ideę „państwa opiekuńczego” w grabarza socjaldemokracji jako czynnika cywilizującego kapitalizm, ponownie oddając stery w ręce zwolenników utopii (tym razem globalnej sprawiedliwości).                                

Amerykański autor gotuje się z oburzenia pisząc o reakcjach amrykańskiej lewicy na barbarzyński najazd zbirów Hamasu na Izrael 7 października 2023 r.:

„…powiedzmy sobie jasno, co się wydarzyło i co nadal się dzieje. Wielu na lewicy usprawiedliwiało lub otwarcie świętowało coś podobnego do akcji einsatzgruppen.”

Amerykański autor (moim zdaniem zasadnie) postrzega lewicę jako stado. Antysemityzm jest chorobą przewlekłą, która nieustannie atakuje różne ludzkie stada. Antysyjonizm lewicy to tylko strategia mobilizująca do walki o różne inne cele. Czytamy w tym eseju, że ta lewica była skłonna poświęcić Ukrainę na ołtarzu walki z Zachodem i że byli to ci sami ludzie, którzy wcześniej popierali Assada, kiedy przeprowadzał rzeź własnego narodu. Jednostki, (heretycy lewicowego ruchu), przeciwstawiały się tym stadnym odruchom. 

Deklaracja takiej czy innej politycznej tożsamości utrudnia dostrzeżenie fatalnych skutków patrzenia na świat przez pryzmat wyznania. Autor zauważa sympatycznych heretyków we własnym stronnictwie, ale już gubi z pola widzenia tych, którzy mówią to samo (często bardziej wyraźnie), z niewłaściwych pozycji.

Analizując to zdumiewające poparcie amerykańskiej lewicy dla demokratycznie wybranego rosyjskiego tyrana dziennikarz ubolewa, że w ten sposób mogą oddać zwycięstwo Trumpowi, który otwarcie mówi, że go Ukraina nie obchodzi, ale oni ukrywają swoją zdradę Bidena za ładnie wyglądającym „pragnieniem pokoju”.

Utopijne cele połączone z głęboką ignorancją charakteryzują wszelkie myślenie stadne, te lewicowe są romantyczne i połączone z mesjanistycznym ideałem budowy wspaniałej przyszłości na gruzach złego świata. Efekt łatwy do przewidzenia – skłonność do akceptowania innych destrukcyjnych ruchów.

Innymi słowy lewica jest humanistyczna – morduje w imię szlachetnych celów. Czy to znaczy, że humaniści są z definicji lewicowi? Jack Omer-Jackaman sprawia wrażenie jakby do tego właśnie chciał nas przekonać. Aspiracje do monopolu na humanizm mają również chrześcijanie i muzułmanie.

Próba spisania naszych wartości i przypisania im pewnej hierarchii może pokazać, że stoimy przed wyborem: albo partyjna tożsamość albo humanizm. Mogę nazwać moje wartości lewicowymi, ale jeśli wartości są dla  mnie ważniejsze niż przynależność do lewicowego plemienia to okazuje się, że jestem zwolennikiem kapitalizmu i przeciwnikiem socjalizmu, że wolność jednostki jest dla mnie ważniejsza niż urządzanie innym życia, że likwidacja głodu wymaga wolnego rynku i wykorzystania ludzkiej pomysłowości, że wolny rynek wymaga demokracji i rządów prawa; rządów prawa, które kładą kres wolności jednostki tam, gdzie zaczyna się krzywda drugiego człowieka.

Dlaczego zatem definiujemy niektóre wartości jako „lewicowe”? Odpowiedź jest prosta. To głównie lewica dopominała się o skrócenie dnia pracy, o prawo do związków zawodowych, które umożliwiało negocjacje między pracodawcami i pracownikami, to głównie lewica dopominała się o ubezpieczenia zdrowotne i o powszechną opiekę medyczną, to głównie lewica domagała się powszechnego prawa głosu oraz praw kobiet. Te wszystkie prawa mogły być realizowane dzięki demokracji i dzięki kapitalizmowi umożliwiającemu wzrost dobrobytu.         

Lewica jest kolektywistyczna, humanizm to głównie indywidualizm. Być może lepiej wyjaśni to Ayaan Hirsi Ali, do niedawna słynna ateistka, dziś chrześcijanka, wychowana w rodzinie muzułmańskiej:

„Dziedzictwo Zachodu wypływa ze szczególnego splotu zwyczajów i prawa, które były praktykowane przez wieki, zanim ktokolwiek nazwał je „ideami”. Są to jednak zasady, które dały nam najbardziej tolerancyjne, wolne i kwitnące społeczeństwa w całej historii ludzkości. 

Do tych zasad zaliczają się rządy prawa, tradycja wolności, osobista odpowiedzialność, system rządów przedstawicielskich, tolerancja dla różnic i przywiązanie do pluralizmu. Każda z tych idei mogłaby zostać wygaszona w powijakach, gdyby nie łaska boża i siła ich oddziaływania. 

Być może to dlatego, że urodziłam się w części świata, w której te zasady nie istniały, czuję do nich szczególną miłość – i instynkt [walki w ich obronie], gdy są w niebezpieczeństwie.

W tej chwili tak wiele narodów zachodnich jest poważnie zagrożonych ze strony bliźniaczych sił kulturowego marksizmu i ekspansjonistycznego islamu politycznego, które znam z młodości.”

Czy Ayaan broni lewicowych wartości, czy tylko wartości? Czy koniecznie muszę unosić brwi, kiedy czytam zdanie o „łasce bożej”, które okazuje się niemal zabawnym wtrętem przy dalszej lekturze jej tekstu, w którym analizuje mechanizmy destabilizacji systemów demokratycznych przez piewców tyranii.

Czy klasyfikowanie tej autorki i dziesiątków innych heretyków z muzułmańskiego świata jako konserwatywnej prawicy nie okazuje się w praktyce zdradą „lewicowych” wartości? Tradycyjne feministki nie mają co do tego wątpliwości. Jednak jeśli nie masz przemożnej potrzeby deklarowania się jako „lewicowiec”, jeśli zdajesz sobie sprawę z mechanizmów nieustannej kradzieży autorytetów moralnych i nabierania ludzi na piękne słówka przez tych, którzy chcą nas pozbawić zdobytych już wolności, podstępnie promując swój sojusz z totalitarnym barbarzyństwem, wówczas możesz zauważyć, że partyjna tożsamość jest mordercza dla rozsądku i dla moralności.     

Obecne prohamasowskie protesty mieszkańców Zachodu przypominają nam o nikczemności tłumu, który tak łatwo przekonać o domniemanej szlachetności zbrodniczych czynów. To rewolucyjne podniecenie to tylko pierwszy krok do zniszczenia już zrealizowanych „lewicowych” wartości. Jack Omer-Jackaman wydaje się to dostrzegać i w końcowych akapitach swojego eseju przypomina Che, Mao, Ulrike Meinhof i ostrzega „wschodzącego lewicowca” przed pułapkami  pisząc: „…odtąd nie toleruj żadnych wypowiedzi lewicy na temat konfliktu izraelsko-palestyńskiego, które nie byłyby wiarygodne, gdyby zostały wypowiedziane w pik-upie wiozącym ciało Shani Louk. To najlepsze – a może to wszystko – co możesz dla niej teraz zrobić”.

Niby się zgadzam, a jednak jest w tym wszystkim znacznie więcej, co powoduje zakwestionowanie lewicowości jako wyznania i porządkowania ocen moralnych intersekcjonalnym, partyjnym kryteriom.   


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


The Forgotten Pioneer of Movie Music

The Forgotten Pioneer of Movie Music

KAREN IRIS TUCKER


CHLOE NICLAS
.

The daughter of Russian Jewish immigrants, Ottalie Mark left her mark on the film industry—and the music industry—a century ago

It was the early 1920s and the dawn of the transition from the silent film era to the invention of synchronized sound and “the talkies.” Ottalie Mark—a young secretary for the lavish Capitol Theatre movie palace in Manhattan—probably had no idea she would come to be an unlikely, if crucial, centerpiece of the business world at the intersection of music, film, and the law.

Yet there were clues in Mark’s origin story that indicate that she was not much of a sideline-sitter or a fan of letting fate define her destiny. For starters, she was born in 1896 but fibbed for posterity, according to her great-grandnephew Richard Grimes, now 80: “She was a headstrong woman to the point that she had her grave marker inscribed before she died, making herself 13 years younger.”

She was the daughter of first-generation Russian Jewish immigrants—David, who worked in the garment industry, and his wife, Rose—and sibling to four sisters and four brothers. During Mark’s early years they all lived together at 76 Chrystie St. on the Lower East Side. Mark attended NY Prep, got an undergraduate degree in pre-law from NYU, and enrolled as a Yeomen Second Class in the Navy during WWI, serving as a clerical worker. This was all before she began pursuing her professional career, said Keith D’Arcy, senior vice president, sync & creative services at Warner Chappell Music.

D’Arcy, 54, is the researcher and compiler of an extensive Wikipedia page devoted to Mark’s life—the only comprehensive known document available about her. He embarked on that project after finding a few intriguing paragraphs about Mark in the 1939 book The Story of the House of Witmark: From Ragtime to Swingtime, by journalist Isaac Goldberg and Isidore Witmark, a prominent music publisher and composer. D’Arcy stumbled upon the book in 2019 while researching the origins of Warner Bros. when he arrived at his job at Chappell, a music-publishing subsidiary of the company.

He found that Mark’s life was punctuated by monumental moments in cinema and music, beginning with her first stop in the business world: Samuel “Roxy” Rothafel’s Capitol Theatre. The theater would prove an exciting and inventive vortex of film and radio at the time, and a key facilitator of the film industry’s use of broadcasting for the promotion of motion pictures.

“The Capitol Theatre Orchestra was Roxy conducting live on radio,” said Jeannie Pool, a composer, musicologist, and co-author with H. Stephen Wright of A Research Guide for Film and Television Music in the United States. “Silent film music was broadcast on radio, including the overtures to major films, as a way of promoting the films. That is why the film studios first started live radio stations.”

During this time of media cross-pollination and innovation, Mark had the fortune to work with two pivotal characters at the Capitol Theatre. She was secretary to its head of publicity, Martha Wilchinski, one of the best-known publicists in the business at the time. Mark was also an assistant to Ernö Rapée, the theater’s famed music director. Under his tutelage, Mark worked with the orchestra as a cueing assistant, rehearsing the musicians on which cues to play during each scene in the silent film theater.

As D’Arcy found, it wasn’t long before Mark moved on, taking with her the experience she had amassed in live orchestra, radio, and film. She was hired in the fall of 1925 by Warner Theatre as an assistant to its music director, Herman Heller. The following year, Mark was promoted to director of programming at its radio station, Warner Bros. Pictures Incorporated, and began coordinating interviews and live-music performances.

Like other significant touch points in Mark’s career, her timing was critical. Movie mogul Sam Warner, co-head of Warner Bros., was fascinated with emerging technology. He asked Heller to experiment with Vitaphone, an invention that would ultimately be the industry’s first commercially successful attempt to combine moving images with sound.

Mark was perfectly poised for the moment. “She naturally assisted Heller in the process, with all her experience with live orchestral music,” D’Arcy said. Mark was also a composer and lyricist in her own right, having studied music with conductor Sunia Samuels and violinist Michael Sciapiro.

Of Warner’s seminal interest in Vitaphone, D’Arcy said, “Warner Bros. quickly realized that a great product for this new invention would be movie musicals—taking Broadway and Vaudeville and putting it onto the screen.” He added that the company could then, incidentally, get rid of all the expensive orchestral musicians on its payroll and prerecord the soundtracks to its films.

The company ultimately used Vitaphone in its film Don Juan, which was retrofitted with a symphonic musical score and sound effects but did not have spoken dialogue. Starring John Barrymore as the famed playboy, it was the first feature-length film to use the Vitaphone technology. The film debuted on Aug. 5, 1926, at a gala Warner Bros. hosted at its theater in New York. Although the industry would, in a few short years, replace Vitaphone with better technology, it was a landmark event that revolutionized motion pictures.

It was at this point that our heroine sensed the need to pivot. “Ottalie realized that her job working with the live orchestra was about to go out the window because they were going to fire all the musicians,” D’Arcy said. An opportunity arose when Warner Theatre was sued for lacking a license to the copyrighted compositions in Don Juan, specifically for synchronization rights. Heller wanted to ward off future such infringement cases, so he charged Mark with building a database of popular songs Warner Bros. could use, and also tasked her with clearing the rights to those songs from Tin Pan Alley publishers.

And thus it came to be that Ottalie Mark of 76 Chrystie St. became one of the first people in the United States—if not the first—to build a database for the purpose of synchronization licensing. She began the painstaking task of documenting songs’ authorship and rights-holder information using an index-card system she created by hand.

“Until Mark built the synchronization database for Warner Bros., there was no way to obtain accurate information on song ownership without contacting ASCAP [American Society of Composers, Authors and Publishers] directly,” D’Arcy said. He theorizes that she likely simply walked around to meet with all the publishers, which were clustered on Broadway between 42nd and 52nd streets in Manhattan, and within easy walking distance of the theater.

In her pioneering role of handling music licensing, Mark may have paved a path for the music supervisors of today.

Despite being largely uncredited in the annals of sync licensing, Mark’s work does live on in the archives. Katherine Spring, associate professor, Department of English and Film Studies at Wilfrid Laurier University in Waterloo, Ontario, was conducting research for her book Saying It With Songs: Popular Music & the Coming of Sound to Hollywood Cinema when she found evidence of Mark’s record-keeping.

“I was looking at these licenses and I just noticed that some of them were signed by Ottalie Mark,” she said.“I thought, ‘Well, that’s interesting—that sounds like a woman’s name.’ It stood out to me because of course, I had only seen men’s names on all of these documents, except for the names of actresses who were appearing in the films I was studying.”

She added of Mark’s legacy: “It was a period of the studios trying to figure out how to make this new technology economically profitable while reducing risks. Mark’s role in that system was highly significant given that copyright infringement was such an important part of the transition to sound.”

It is possible that in her pioneering role of handling music licensing, Mark may have paved a path for the music supervisors of today, suggests Daniel Goldmark, professor and director of the Center for Popular Media Studies at Case Western Reserve University. “The music supervisor position in the late ’80s, when soundtrack films started becoming really big—many of those jobs were held by women. I’m wondering if there’s a throughline from what Mark was doing in the late ’20s to other women fulfilling this role 50 years later.”

Mark was so successful in her efforts at Warner Bros. that in 1929, Western Electric lured her away to become its supervisor of music rights. Working for the company’s subsidiary, Electrical Research Products Inc., Mark relocated to Hollywood to administer a five-year business arrangement called “The Mills Agreement.” Western Electric essentially struck a deal with publishers to pay them a flat fee in exchange for pre-clearance of their songs.

“So, all the songs that ASCAP controlled at the time could be pre-cleared under The Mills Agreement, and it was administered by Ottalie,” said D’Arcy. “So now, she’s a single woman living in Burbank, and becomes the sole music-rights clearance expert to the entire film industry.”

Mark’s daily work entailed interfacing with each studio to set up their filing systems, helping them collectively record the copyright history of hundreds of thousands of compositions. She did this until 1933, when The Mills Agreement had come to an end and Vitaphone had largely been replaced by more efficient technology. Mark then moved back home to New York and set up her own music rights consultancy, which she ran for several years.

It was then that the industry, by now fully enamored with Mark, came calling again for her expertise. The performing rights organization Broadcast Music Incorporated hired Mark as its first head of copyright research. She handled infringement claims against BMI’s songwriters and built the group’s copyright database.

D’Arcy says it may have been during this time that Mark met the love of her life, Philip F. Barbanell, a staff attorney who had worked at both Paramount and RKO Pictures. Records indicate the couple married in 1943, when Mark was 47 and Barbanell had returned from military service after serving as a lieutenant in the air force during WWII. A year after they married, Mark decided to build on the undergraduate degree she had earned in pre-law decades earlier. She enrolled at New York Law School and began studying for the bar exam.

By now, the trade papers were gossiping about her every move, with Variety proclaiming, “Ottalie Mark, head of BMI’s research department for the past seven years, handed in her resignation … She’ll concentrate on studies for admission to the bar.” Once Mark passed the exam, she established her own copyright research consulting company in the Paramount Theatre building, working with clients across the entertainment industry. Later, she and Barbanell shared office space and worked together in an entertainment law practice. Mark also continued as a composer and lyricist, publishing numerous songs until the 1970s.

Being both a composer and a copyright lawyer likely set Mark apart in her career, according to Pool, the co-author of A Research Guide for Film and Television Music: “She could actually read the music and know what it says, compare one piece with another, and decide whether it was infringement. So she had that unique skill set. A lot of people who knew the law and knew about copyright didn’t know how to do that.”

Beyond her legal work in private practice, we don’t know much more about Mark from the 1950s until her death in 1979 at 83. Family members do, however, offer a few glimpses of her more personally, giving the impression that like many of us, Mark was a mixed bag of attributes. Grimes, her great-grandnephew, said, “She was independent and not particularly liked in the family. I think she lived a mostly isolated life after she married Phil and was living in New York.”

Eileen Travis, Mark’s great-grandniece, recalls the pair visiting her home a number of times in Syosset, Long Island, when she was in grade school: “It was just the two of them. They traveled together and they came out to the Island to visit together. I imagine they were a pretty tight couple.” Travis, 76, a clinical social worker with the New York City Bar Association, remembers that Mark “was a big woman with a big personality. I do remember her being a little flamboyant. She was just full of energy and she spoke a lot. She was also very sophisticated in her dress.”

For all the professional affirmation Mark received in the industry during her time—if not in today’s history books—her personal life is something of a mystery. Even family members say they were largely unaware of her career success, and did not know much about her more generally. The totality of her life, therefore, remains largely incomplete to us.

Great-grandnephew Michael Mark, 74, has little recollection of his great-aunt aside from this: “She was a force. I remember that she once banged on my father and stepmother’s door for some photos she thought were hers and threatened to sue them.”

Grimes has a similar off-color memory from about 1949. “I vaguely recall seeing her walk into my grandmother’s apartment shortly after my grandfather—her oldest brother—died, and taking a marble statue out of the living room and walking out. We never saw her again.”


Karen Iris Tucker is a freelance journalist who writes primarily about health, genetics and cultural politics. Find her work at kareniristucker.com and follow her on Twitter at @kareniristucker.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Hassidic Rapper Nissim Black Explains Why Upcoming Album ‘Glory’ Is ‘Very Different’ From Past Albums

Hassidic Rapper Nissim Black Explains Why Upcoming Album ‘Glory’ Is ‘Very Different’ From Past Albums

Shiryn Ghermezian


Nissim Black. Photo: Provided

American-Israeli Hassidic rapper Nissim Black spoke to The Algemeiner on Monday about his new album dropping next month and how its tone is quite different sonically from his past projects.

Glory, which will be released on July 7, is an infusion of all the different parts of Black’s musical styles in one album, he explained.

“I’m very purpose-driven on this record and nothing sounds the same,” the Love Me singer said. “Every time I thought I was going in one direction, I wanted to go another place and another place. And I wanted to beat myself up and say, ‘Listen, can you just stay grounded somewhere?’ It was a really honest conversation I had with myself and was like no, I can’t. Because I’m all of this. I’m pop, I’m rap, I’m R&B … these are the components that have shaped me musically. On this record you get almost an element of everywhere I’ve ever been, musically, ever. I’ve popped all over the place.”

Glory was originally intended to be released in November 2023, but the release date was pushed following the Oct. 7 Hamas terrorist attacks in southern Israel. Black has not released an album since 2019. At a sneak peak listening party for Glory that took place on Monday night in New York, Black played all 18 tracks from the upcoming album.

“God got me feeling that I’m here for a reason,” Black sings in one song. On another track, he says: “You may have to face some fears/and you may have to shed some tears/and you may have to change some peers/all for you to do God’s will.” In another song, he sings to a friend who attempted to commit suicide, saying, “I heard you tried to take your own life … how can I go on? Please just look up. Life will get better.”

Black told The Algemeiner that a rabbi he became close with in recent years in Beit Shemesh, where the rapper lives, inspired him to name the album Glory. A native of Seattle, where his parents were part of the hip-hop scene, Black explained that he also recently experienced a period in his life when he thought a lot about his purpose in this world.

“I came to the conclusion alone that it was to spread the glory of God in the world. That’s what I’m here [to do],” said the He Is The King singer, who converted to Judaism in 2013. “I’m not here to hide it, to do it in a way where I’m kind of talking about it and nobody knows what I’m saying, I’m the type of person where I was put here to be open about that. [And] when I went to the rabbi, he kept screaming, ‘Glory to God. What he kept saying resonated to me, so I said, ‘The next project I’m doing, is [going to be called] Glory.’ And every time I would come into the beit midrash [study hall], the rabbi would put me on the spot and say, ‘Nissim, you need to make songs l’kavod shemayim [in honor of God].’ For him to be saying that about me, it was a good push.”

While the songs on Glory discuss sanctifying the name of God, they also address other topics, such as being bullied, pretending to be something other than one’s authentic self, mental health, having good friends, and “sticking true to who we are no matter what and allowing God to fight our battles,” Black noted.

“I was trying to capture and bottle some of the emotions and feelings that I’ve had over the years,” he added.

Black’s favorite track on the album is titled Ayeh, from the Hebrew expression “Ayeh Mekom Kevodo,” which means, “where is the glory of God?” In the song, Black sings about someone being in a very dark place in their life, crying out and asking, “God, where are you?”

“Each album is representative of me, of where I am at the time, but this is just another revealed layer,” he said. “Album after album, I’ve been more comfortable to use my singing voice — before I was always very shy about it. I had to strip away the idea growing up in the hood that you are either a rapper or a singer, that you can’t do both. And today, there’s no rules. And the more comfortable I’ve become with myself, I’m more comfortable with the gifts God gave me, so I’m able to use them shamelessly on this album.”

Black has already released two tracks from his upcoming album: Love Me featuring Oryahh, and Hu Hamelech/He Is The King featuring Gad Elbaz.

While speaking to The Algemeiner last year about Glory and other projects, he said about the upcoming album: “I’m really laying out my heart on a platter.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com