1924 r. Młodzi komuniści salutujący nad grobem Lenina. (Getty Images)
Tylko obywatele sowieccy wiedzą, jak czeka się na aresztowanie, więzienie i prawie pewną śmierć, gdy nie jest się niczemu winnym
Tatiana Czerniawina
Oczywiście jeśli specjalistów, gdy już ich rękami zbudowano wszystko, co można nazwać osiągnięciami rewolucji, uznano za „szkodników”, my stałyśmy się żonami „szkodników”. Była w tym prosta logika: aby unicestwić inteligencję jako klasę, należało zlikwidować nie tylko mężczyzn, ale i kobiety, a wraz z nimi również ich dzieci. Pędzono nas szlakiem bezmyślnej, okrutnej eksterminacji.
Końca terroru, rozpętanego trzy lata temu*, jeszcze nie widać. Nie wiadomo, kto jeszcze ocaleje. Wiem natomiast jedno: że na wolności i w więzieniu wszyscy żyliśmy jednym pragnieniem – opowiedzieć ludziom, co się dzieje w kraju, który wielu uważa za przyszłą krainę ludzkiej szczęśliwości.
*Autorka spisała swoje wspomnienia w 1933 roku (przyp. red.).
Oczekiwanie
Tylko obywatele sowieccy wiedzą, co to znaczy czekać na aresztowanie, więzienie i prawie pewną śmierć, kiedy nie jest się niczemu winnym.
Po rozstrzelaniu czterdziestu ośmiu wszyscy chodzili jak zaszczuci, oglądając się na każdym kroku, drżąc przy każdym odgłosie, nasłuchując wszystkiego, wszystkiego się bojąc. Dzień jeszcze jakoś mijał. Była jakaś praca, wykonywana resztkami sił, skokami, z wysiłkiem, aby zapomnieć, aby zająć się czymkolwiek. O 16.00 czuło się swego rodzaju odprężenie: nie aresztowali w pracy, można znowu pójść do domu. Ale w domu jeszcze straszniej: i pokoje, i rzeczy – wszystko wydaje się wrogie i obce w swym chłodnym zobojętnieniu na ludzkie przeżycia.
Przychodzi mąż, przychodzi syn i ma się wrażenie, że widzi się ich razem ostatni raz, że ostatni raz siada się do obiadu, a każdy kęs staje w gardle: to przypominają się przyjaciele, którzy odeszli tak niespodziewanie, to patrzysz na męża, bojąc się odgadnąć, ile jeszcze dni będzie żywy i cały.
Chłopiec z przestrachem wodzi za nami wzrokiem. Wie, że zabito tych, których tak niedawno widział całych i zdrowych, wesołych, odwiedzających nas, żartujących z nim, ale jak zginęli i za co – pojąć nie jest w stanie.
Osierocona, wyciszona dziewczynka siedzi obok niego, całą sobą przypominając o straszliwych wydarzeniach. Wieczorem, gdy zostaje sam, syna ogarnia przerażenie.
– Posiedzisz? – patrzy żałośnie.
– Oczywiście, że posiedzę, kładź się.
Chowa się w pościeli, my zaś rozmawiamy o czymś postronnym, a potem milczymy, ukrywając przed sobą własne myśli. Syn dorasta i zmienia się z każdym dniem.
– Mamo, dlaczego kiedyś ludzie byli tacy okrutni?
– Na przykład?
– Prześladowali Galileusza i Kopernika.
Wyjaśniam, co jest legendą, a co prawdą z tego, co mówiono im w szkole, gdzie Galileusza i Kopernika przedstawia się jako bojowników przeciwko religii i Kościołowi, opowiada się, że inkwizycja obu spaliła na stosie.
– A teraz?
– Co teraz? – dopytuję się, choć doskonale rozumiem, co ma na myśli.
– Dlaczego rozstrzeliwują?
Nieszczęsna, maleńka duszyczka dziecka – na czym przychodzi jej wzrastać i mężnieć? Jak mu to wyjaśnić, nie zdradzając swego oburzenia, gdy w środku wszystko się gotuje?
– Śpij, śpij kochanie, już późno.
Zmęczony, posłusznie zamyka oczy, domyślając się, że nie znajduję odpowiedzi. Rozumiem zamysł jego pytania: gdybyśmy wiedzieli, za co rozstrzeliwują, to ta wiedza pomogłaby w ocaleniu.
– Mamo, a ilu dekabrystów rozstrzelali?
– Pięciu.
– A kiedy brat Lenina zrobił zamach na cara?
– Też pięciu. Tylko nie rozstrzeliwali, a wieszali.
– A to nie wszystko jedno?
Milczę, bo nie mam siły odpowiedzieć.
– Mamo, a dlaczego teraz tak dużo – czterdziestu ośmiu?
– Inne czasy. Kiedyś zrozumiesz, to nie takie proste.
Nie takie proste. Ludzkie życie jakby potaniało, a zabijanie nabrało innego znaczenia.
Kiedy chłopiec zasypia, nadchodzi najbardziej bolesny moment. Nie mamy przed sobą nic do ukrycia: siadamy na kanapie i czekamy.
Na co?
Na co czekają wszyscy, gdy każda chwila jest męczarnią? Na GPU.
22.00. Jeszcze wcześnie. O czymś rozmawiamy, ale myśli błądzą. 23.00. Niedługo mogą przyjść. Czyjeś głośne kroki na podwórzu, na schodach…Serce mi wali. Nie, to nie do nas. Północ. Ich ulubiona pora.
– Tak zabrali F. – wspomina mąż. – Dopiero co wrócił z pracy: kończył robotę i został do nocy. Jakież my osły! Wszyscy pracowaliśmy i wypruwaliśmy sobie żyły, a wszystko po to, żeby zarobić kulkę w potylicę.
Biedny, kochany F., naiwny, dobry jak dzieciak. Dziwak, wszystkim wierzył…
Oboje z trudem powstrzymujemy łzy. Wprost trudno uwierzyć, że człowieka, którego wszyscy kochali za łagodny, zgodny charakter, za to, że nigdy w życiu nikogo nie skrzywdził – że to właśnie jego trzeba było zhańbić i zamordować.
Godziny pełzną coraz wolniej. A na podwórzu wciąż słychać kroki: wracają z nocnej zmiany, z teatru…, to nie do naszej bramy, to dalej, ale wsłuchuję się we wszystko w bolesnym napięciu. W gardle sucho, nie da się wydusić słowa, raz przypływ gorąca, raz zimna. Serce boli, ściska, jak potłuczone.
1.00. Podwórze cichnie; zamknięto bramę, pół godziny spokoju i ciszy. Nagle gwałtowny dzwonek przy bramie. To oni… na pewno oni. Bezceremonialne kroki i głośna rozmowa… Nie, to dwóch pijanych.
Kolejna godzina. 2.00. Tramwaje przestały kursować. Jakby wszystko ucichło. Nie. Klakson samochodu. Tak! Słychać, jak wyje przenikliwie i okropnie. To już teraz…
Nie, pojechali.
Za każdym razem serce tłucze się do bólu, czekam, nasłuchuję, trzęsę się. Minie – nadchodzi słabość, ręce robią się zimne. Że niby jesteśmy tchórzami? Nie. To nie śmierć nas przeraża, tylko nieznośne czekanie i bezsilność wobec tępej, dzikiej przemocy, przed którą nie ma ochrony ani ratunku.
3.00. Późno, ale jeszcze mogą przyjść; teraz mają tyle roboty, że wystarcza do rana. I tak, odliczając minutę za minutą, godzinę za godziną, siedzimy w bezczynnych męczarniach przez całą noc. Wystarczy się zdrzemnąć i już męczą koszmary, gorsze niż myśli na jawie. We śnie tracę siłę woli, cierpię niepohamowanie, ostrzej.
Tak czekaliśmy miesiąc, noc po nocy. Czasami mąż, wycieńczony, bez sił, pytał:
– A może umrę? Będzie prościej: uwolnię was i może wtedy was nie ruszą…
– Nie, tak nie można, Pomyślmy o czymś innym…
Braliśmy atlas i przeglądaliśmy mapy. Na nich był ogromny świat, wolny i kuszący. Być może ludzie gdzieś zmagali się z kryzysem, mieli potrzeby, ale jednak wszyscy żyli na wolności. Na ogromnych przestrzeniach ZSRS, od Jakucji po Karelię, po wszystkich moczarach, tundrze i tajdze, po wszystkich zgubnych miejscach rozrzucone były łagry katorżników. Ich populacja przekraczała milion i to pomimo przerażającej śmiertelności, dochodzącej do sześćdziesięciu procent rocznie.
– Z Dalekiego Wschodu, jeśli ześlą akurat tam, można spróbować tutaj – mąż wskazuje miejsce na mapie. – I wtedy do Japonii, bo stamtąd nie wydadzą.
– Niewielkie szanse, żeby tam trafić, a z Jakucji dojść się nie da. Byle tylko nie północ.
– W Karelii straszne są tylko bagna, a granica blisko…
Długo wpatrywaliśmy się w mapę, starając się odgadnąć możliwe drogi ucieczki, mając całkowitą pewność, że przyszłość przyniesie nam tylko więzienie i zesłanie.
– Najgorsze jest Morze Kaspijskie – mówi mąż. – Tam też zakładają obozy.
– Dlaczego najgorsze?
– Morze, piaski, a i mówią, że Turcy wydają. Zresztą nawet i tam będzie można pogłówkować. Uciekniemy.
– Uciekniemy! – mówię stanowczo, bez wahania.
Koniec rodziny
Katastrofy zawsze zdarzają się nagle, niezależnie od tego, jak długo się na nie czeka. Miesiąc nocnych męczarni, nasłuchiwania kroków, słów, każdego szmeru – a stało się to prawie w ciągu dnia, kiedy wracaliśmy z pracy. O takiej porze łatwo jest nie być w domu, ale usłużny komunista, kolega z pracy, sprawdził nas telefonicznie.
– W domu? No, co tam u was?
– Potrzebujecie czegoś?
– Nie, niczego. Chciałem zapytać, czy gdzieś nie wyjeżdżacie.
Po kwadransie agent GPU był u nas z nakazem aresztowania…
Zostałam dłużej w pracy, a kiedy przyszłam, było po wszystkim. Prawie niczego nie tknęli: przeprowadzili powierzchowną rewizję, niedbałą, gdyż nie to było ich celem. Może finał był już ustalony… Jakiś pozbawiony wyrazu młody człowiek po cywilnemu siedział w fotelu i palił papierosa. I to wszystko, tyle że rodzina już nie istniała. Wszystko wokół jakby zlodowaciało, umarło. Mąż się przebierał, pakował rzeczy, być może w ostatnią podróż, ja pomagałam mu w milczeniu, ale tak machinalnie, że nie wiedziałam, czy jeszcze żyjemy, czy zamiast nas poruszają się nasze cienie. Wszystko zrobiło się jakieś upiorne, nierealne…
Po zakończeniu formalności z protokołem rewizji wszyscy usiedli przy stole w pokoju jadalnym. Zaparzyłam herbatę, ale nikt jej nie pił – nie byliśmy w stanie jej przełknąć.62
Samochodu wciąż nie podstawiali – przy takim pośpiechu GPU brakowało pojazdów. Siedzieliśmy i po raz ostatni, bez słowa, patrzyliśmy na siebie. Iluż to ludzi wyszło w ten sposób z domu i nigdy nie wróciło!
Minęła godzina.
Młody człowiek zachowywał się bezceremonialnie: dzwonił do znajomych z naszego telefonu, oglądał zdjęcia i książki, chodził po pokoju, brał coś niedbale do ręki i obracał to w palcach – to on był gospodarzem, podczas gdy my siedzieliśmy, zastygnąwszy w sztywnych pozach. Co można było powiedzieć przy agencie GPU? Co w ogóle można było powiedzieć, gdy upływały ostatnie minuty?
Jakie to szczęście – chodziło mi po głowie – siedzieć tu i widzieć go, patrzeć na jego bladą, umęczoną twarz. Wiedziałam, że boi się wykonać najmniejszy ruch, aby nie stracić panowania nad sobą. Ja czułam to samo. Wpatrywałam się w niego intensywnie, starając się, by każdy rys jego twarzy na zawsze wrył mi się w pamięć: przechylona głowa, skrajne zmęczenie, tyle nowej siwizny, leciutko drgające kąciki ust, oczy… W takich śmiertelnych chwilach nie można patrzeć w oczy…
– Ile jeszcze? Ruszcie się! – dzwoni czekista.
Wzdrygamy się. Syna nie ma w domu. Czyżby ojciec miał odejść bez pożegnania?
Nie, najwidoczniej jest jeszcze czas. Znowu siedzimy w ciszy, bez ruchu. On również stara się zapamiętać moją twarz – w ciągu tego miesiąca stałam się starą kobietą…
Minęły już dwie godziny, jak tak siedzimy, żegnając się ze sobą niczym przed śmiercią. Smutek narasta z każdą minutą, jest coraz straszniejszy. Każda chwila to drżenie, że rozłączą, odbiorą resztę życia. A syna wciąż nie ma. Nieszczęsny chłopiec, co go czeka?
I wreszcie – dzwonek.
– To syn – mówię. – Można otworzyć?
Niedbałe kiwnięcie głową.
Wpuszczam. Nie zdążam nic powiedzieć, gdy syn, przestraszony, rzuca się do przodu i zastyga, widząc twarz ojca i obok – tamtego, obcego. Nieszczęśnik siada i tak samo patrzy w milczeniu, nie pojmując, co się dzieje i na co czekamy, dlaczego tak dziwnie na siebie patrzymy… Jest przestraszony, nie śmie o nic pytać.
Klakson pojazdu GPU.
– Idziemy!
Wszyscy wstają. Koniec.
Po raz ostatni widzimy, jak z drżeniem, panując nad sobą wszystkimi siłami, podchodzi do nas, aby się pożegnać. Nikt nie jest w stanie wydusić nawet słowa. Po raz ostatni podaje rękę mi i synowi, po raz ostatni patrzy na mnie i na chłopca… Idzie…
A my?
Pozwalamy mu odejść na męki i w milczeniu patrzymy za nim.
Tatiana Czernawina ‘Żona >szkodnika<.Wspomnienia z życia i ucieczki z ZSRS’
Wspomnienia Tatiany Czernawiny “Żona >szkodnika<.Wspomnienia z życia i ucieczki z ZSRS” ukażą się 14 czerwca w Wydawnictwie Ośrodka Karta
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com