Kiedy zaczynałem antysemici byli jak dinozaury. Dziś maszerujący nacjonaliści nikogo nie dziwią
Michał Nogaś
Pisarz Mikołaj Łozinski (Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta)
W komentarzach pod wywiadem antysemici żądali: podaj swoje prawdziwe nazwisko! Pomyślałem: czemu nie? Mój dziadek nazywał się Stramer. To znaczy: krzepki, mocny.
Czas nagle nie tylko się zatrzymał, ale też ruszył do tyłu, i to dziesięć razy szybciej. Dziś widok maszerujących przez miasto nacjonalistów już nikogo nie dziwi. Czasy, które opisuję w książce, są dużo bliższe naszym niż jeszcze osiem lat temu – mówi Mikołaj Łoziński. W swojej nowej książce opisuje losy asymilujących się polskich Żydów. Mimo że to fikcja tytuł jest jest prawdziwym nazwiskiem jego dziadka – Stramer.
Michał Nogaś: Twoja trzecia powieść, „Stramer”, ukazuje się po ośmiu latach od poprzedniej. Dlaczego tak długo kazałeś czekać?
Mikołaj Łoziński: Nie wiem, czybym się zdecydował na pisanie tej książki, gdybym wiedział, że zabierze mi tyle czasu. Na szczęście nie wiedziałem.
Ta historia szóstki rodzeństwa w przedwojennym Tarnowie od dawna za mną chodziła, ale dopiero kiedy urodziły mi się dzieci, poczułem, że jestem gotowy. Na początku miałem w głowie tylko ostatnią scenę na plaży. Widocznie potrzebowałem prawie ośmiu lat, żeby do niej dojść.
Najpierw, na dwa lata, zamknąłem się w archiwach. „Stramer” zaczyna się na początku XX w. i trwa do pierwszych lat II wojny. Musiałem jakoś dostać się do tego przedwojennego świata, żeby później spróbować go na mój sposób opisać. Jeździłem do Tarnowa, Krakowa, Lwowa i Paryża, siedziałem godzinami w różnych bibliotekach. Im dłużej czytałem o tamtej przeszłości, tym więcej nabierała odcieni i niuansów. A przedwojenni polscy Żydzi przestawali być Żydami z czarno-białej fotografii. W „Stramerze” starałem się wydobyć jak najwięcej kolorów.
Po raz pierwszy pracowałem trochę jak detektyw. Próbowałem – poza kwerendą i podróżami do miejsc, w których pojawiali się moi bohaterowie – znaleźć świadków wydarzeń sprzed ponad 80 lat. Zdarzało się, że ci, do których docierałem, zapominali, co chcieli mi opowiedzieć, nagle tracili pamięć. Nie dlatego, że ktoś im groził czy czegoś się bali, ale z powodu starości. Inni nie przychodzili na umówione spotkania, urywał mi się z nimi kontakt, przestawali odbierać telefon. A ja po kilku dniach znajdowałem nekrolog w gazecie.
Kiedy zaczynałem pisać „Stramera” w 2011 r., myślałem, że piszę powieść stricte historyczną. Ten świat wydawał się daleki, niepasujący do dzisiejszego, otwartego, europejskiego.
Myślałem, że najtrudniejsze będzie wyobrażenie sobie i wiarygodne opisanie młodych radykałów, zwłaszcza nacjonalistów, antysemitów. Wydawali mi się tak niemożliwi i odlegli jak epoka dinozaurów.
Bałem się, że nie starczy mi wyobraźni, żeby prawdziwie ich opisać. Że wyjdą w powieści sztucznie, stereotypowo, jak rekonstrukcje historyczne. Ale z pomocą przyszła rzeczywistość, która bardzo zmieniła się przez te osiem lat. Jakby czas nagle nie tylko się zatrzymał, ale też ruszył do tyłu, i to dziesięć razy szybciej. Dziś widok maszerujących przez miasto nacjonalistów już nikogo nie dziwi. Czasy, które opisuję w książce, są dużo bliższe naszym niż jeszcze osiem lat temu.
Dlaczego Tarnów?
– Z Tarnowa pochodził tata mojego taty. Miał na nazwisko Stramer.
Najpierw chciałem dać moim bohaterom inne nazwisko, bo książka jest fikcją jedynie luźno inspirowaną losami jego i jego rodzeństwa. Ale kilka lat temu udzieliliśmy z moim starszym bratem Pawłem wywiadu w „Newsweeku” o tym, jak to jest mieć w Polsce żydowskie pochodzenie. On potem został skopiowany na jakieś nacjonalistyczne strony, znalazłem pod nim 500 komentarzy, które z grubsza można było podzielić na dwie grupy. Pierwsza: spierdalajcie do Izraela! Druga: podajcie swoje prawdziwe nazwiska! Ten drugi pomysł mnie zainspirował. Pomyślałem: czemu nie? Mimo że to powieść, czyli fikcja, nadam tej rodzinie prawdziwe nazwisko mojego dziadka. Po niemiecku Stramer znaczy krzepki, mocny. To nazwisko zawsze mi się podobało. Po II wojnie znikło, odeszło razem z prawie całym żydowskim światem. Nawet antysemici mają swój pozytywny udział w powstaniu tej powieści.
Wychodzę z założenia, że antysemityzm jest problemem antysemitów. Ale ponieważ są takie czasy, że rządzący próbują nas coraz mocniej dzielić, staram się skupiać na tym, co może nas łączyć. Nawet ostatnio znalazłem jedną rzecz, która łączy Żydów i antysemitów. I jedni, i drudzy są zafiksowani na jednym temacie. Cały czas chcą mówić o Żydach. Zachęcam więc również antysemitów do zajrzenia do mojej nowej książki, znajdą tam coś dla siebie.
W Tarnowie wspaniale się mną zaopiekowano, spotkałem wielu życzliwych ludzi. Adama Bartosza z Muzeum Okręgowego, Mariolę Górę z tarnowskiej biblioteki. Ciepło przyjęto mnie nawet w zakładzie karnym, gdzie miałem spotkanie autorskie.
Jestem zauroczony Tarnowem. To porządne, piękne miasto, wspaniała architektura. Wygląda, jakby było budowane z przekonaniem, że to na całe lata. Szkoła wygląda jak szkoła, poczta jak poczta, dworzec jak dworzec.
Te instytucje budzą zaufanie. Przed wojną było tam nawet najnowocześniejsze więzienie w Polsce. W takim świecie wychowali się moi bohaterowie i mój dziadek. W świecie, który miał trwać.
Przychodzą mi do głowy dwa wspomnienia z pracy w archiwach. Raz zostałem wyproszony ze specjalnej sali, w której oglądałem nagrane przez Fundację Spielberga wstrząsające wywiady z ocalałymi z Holocaustu. Kiedy zapytałem dlaczego, sympatyczna pani odpowiedziała, że to polecenie kierownika działu. „Ale dlaczego?” – nie odpuszczałem, byłem w połowie pracy, przejęty i może też dlatego podejrzliwy. „Tylko na chwilę, za pół godziny może pan wrócić”. „Ale o co chodzi?”. „No… o łososia”. „Jakiego łososia?”. „Takiego w folii, kierownikowi działu wypadł łosoś przez okno i tylko z tego pomieszczenia można się dostać na podwórko. Bo inaczej dobiorą się do niego koty”.
W innym archiwum czytałem świadectwa z obozu janowskiego – festiwal okrucieństwa. Zaczęło mnie ściskać w gardle. Poczułem, że się duszę. Że muszę natychmiast wyjść. Wybiegłem na ulicę. Zrozumiałem, że już dostałem swoją dawkę, i więcej nie wróciłem do wojennych świadectw.
Barwnie pokazałeś życie codzienne w przedwojennej wielokulturowej Polsce.
–Im bardziej wgłębiałem się w tamten świat, tym bardziej rozumiałem, że ta uboga żydowska rodzina Stramerów – rodzice, szóstka dzieci, pies i kot, wszyscy w jednym pokoju z kuchnią – to typowy polski dom tamtych czasów. Polscy Żydzi stanowili ponad 40 proc. populacji w Tarnowie, zresztą mocno niejednorodnej. Od wierzących w Boga, po wierzących w komunizm. Na przykład ojciec rodziny, Nathan, nienawidzi komunistów, ale tak się składa, że dwóch z jego synów to komuniści, a trzeci aspiruje.
Dla mnie „Stramer” to książka o rodzinnej bliskości, o związkach między rodzicami, między rodzeństwem. Ale też o szukaniu dla siebie właściwego miejsca w trudnych i ciekawych czasach, które ukształtowały przecież nie tylko moich bohaterów. I o tym, z czego zdałem sobie sprawę już po napisaniu powieści: że jesteśmy mądrzejsi od poprzednich pokoleń tylko o tyle, że wiemy, co się z nimi stało, a oni nie wiedzieli, nie znali swojej przyszłości. Tak jak my dziś nie znamy naszej.
Pytasz, dokąd prowadzi coraz silniejszy dzisiaj nacjonalizm. Dla mnie najlepsza odpowiedź to słowa Einsteina: szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów.
Nacjonalizm zawsze prowadzi do tego samego. Ale czy nasze codzienne życie toczy się w cieniu czegoś, co nadchodzi? Żyjemy codziennością.
Przed Zagładą Stramerowie też żyli swoimi miłościami, romansami, nadziejami na lepszą przyszłość. Kolejnymi próbami rozkręcania biznesu przez ich ojca, żyjącego w cieniu swojego starszego nowojorskiego brata. Nathan wrócił z Nowego Jorku, gdzie spędził kilka lat, do Tarnowa, bo był bardzo zakochany w pięknej dziewczynie. Ożenił się, pojawiły się dzieci, zaczęło się życie zwykłej rodziny tamtych czasów. Z planami na przyszłość, marzeniami, tęsknotami.
Chciałem opisać właśnie tę normalność, wczuć się w nią najlepiej, jak potrafię. Dorastanie dzieci, przepychanki między rodzeństwem, podwórkowe życie, podrywanie dziewczyn, kłopoty w szkole. Może dlatego tak długo pisałem?
Najpierw próbowałem napisać „Stramera” tak jak „Reisefieber“, a zwłaszcza „Książkę”. Krótkie zdania, minimum postaci i stron. Ale to nie szło, nie pasowało, czułem, że wychodzi sztucznie. Mijały miesiące. Zaliczyłem kilka takich falstartów. Ruszyło niespodziewanie dopiero wtedy, kiedy zacząłem pisać zupełnie inaczej, jakby nie w moim stylu – długie zdania, dużo postaci pierwszo-, drugo- i trzecioplanowych, długie rozdziały. Złamałem wszystkie własne zasady i to pomogło.
Najważniejsze było dla mnie, żeby moi bohaterowie byli prawdziwi, niejednoznaczni. Próbowałem wczuć się w nich, zrozumieć, nie oceniać. Nathan jest jednocześnie ciepły i serdeczny, ale jest też cholerykiem. Tęskni za Nowym Jorkiem, życie w Tarnowie wydaje mu się niepełne. Wtrąca amerykańskie słowa, których nikt z rodziny nie rozumie. Żyje równolegle, cały czas myślami wraca na nowojorskie nabrzeże, gdzie pożegnał się z bratem. Wyobraża sobie, jak by wyglądało jego życie, gdyby został w Ameryce.
Ja też czasem zastanawiam się nad alternatywnymi scenariuszami mojego życia. Co by się stało, gdybym na jakimś lotnisku został, zamiast polecieć, albo poleciał, zamiast zostać?
Dwóch synów Stramerów mocno uwierzyło w komunizm. Czym ich kusił?
– Dla polskich Żydów był drogą do asymilacji. Obiecywał równość, sprawiedliwość, Żydzi mogli być tacy jak wszyscy. Z obywateli szóstej kategorii stawali się obywatelami pierwszej. Poza tym hasła równości i sprawiedliwości trafiają do młodych ludzi. To na pewno ich pociągnęło.
Synowie Nathana po prostu wierzyli w komunizm. W tamtych czasach komunizm był jedyną alternatywą dla faszyzmu. Jeden z nich ruszył do Hiszpanii, by wziąć udział w wojnie domowej. To była dla niego walka o wolność i demokrację. Inna sprawa jak to wyglądało na miejscu… Rozmawiałem o tym z dziećmi ochotników, którzy pojechali do Hiszpanii. Wydało mi się symptomatyczne, że mój dziadek, który walczył w Hiszpanii, nigdy o tym nie wspominał, nie chwalił się. Przywiózł dwie pamiątki – skórzany bukłak na wino i kastaniety. I anegdotkę o tym, jak kiedyś z całym oddziałem nocował w jakiejś stodole, a rano, kiedy się obudził, okazało się, że wszyscy już sobie poszli i o nim zapomnieli.
Dziś wiadomo, że komunizm okazał się równie zbrodniczy jak faszyzm. Często się je razem zestawia, ale zapomina się o jednej zasadniczej różnicy. Faszyzm otwarcie obiecywał piekło, które potem wprowadzał. Natomiast komunizm obiecywał raj na ziemi, a wprowadził piekło.
W dzisiejszym kontekście politycznym często się zastanawiam, już abstrahując od „Stramera”, dlaczego mimo wiedzy o jego zbrodniach niektórzy ludzie w latach 50., 60. decydowali się trwać przy komunizmie. To był często jakiś rodzaj ślepej wiary czy amoku. A dlaczego dziś po latach ludzie popierają rządy, które otwarcie idą w stronę autorytaryzmu? Nie chcą widzieć łamania prawa, afer, demoralizacji? Są impregnowani na argumenty, bo chyba też wierzą, a wiara to dogmaty, a dogmaty nie podlegają dyskusji.
Nacjonalizm, podobnie jak komunizm, daje łatwe odpowiedzi na trudne pytania. Na tym właśnie polega siła systemów totalitarnych – nie szukają niuansów. Im bardziej świat się komplikuje, tym bardziej nacjonalizm staje się atrakcyjny. Nacjonalistyczna wspólnota daje siłę i moc. Nacjonaliści już nie są zagubieni w świecie, mają siebie nawzajem i rozumieją, co nadaje życiu sens. Ameryka dla Amerykanów, Polska dla Polaków, Rosja dla Rosjan.
Przyznałeś, że tytuł książki to nazwisko dziadka, że chciałeś w ten sposób pamięć o tym nazwisku i o dziadku przechować, zapisać w literaturze.
– Mój tata, któremu zadedykowałem „Stramera”, powiedział mi, że zwykle ludzie mają babcię i dziadka, a potem ci dziadkowie umierają. A on najpierw nie miał dziadków, a teraz dzięki mojej powieści ich zyskał.
Ja mojego dziadka prawie nie pamiętam. Zmarł, kiedy miałem cztery lata. Znam tylko jego bardzo pozytywny obraz, który pielęgnuje mój tata. Najmądrzejszego człowieka na świecie, wykształconego, cierpliwego, silnego, a jednocześnie wrażliwego, ogromnie podobającego się kobietom. Taki superbohater. Nawet kiedyś ułożyłem o tym wierszyk: „Mój tata swojego ojca Romana/ traktuje jak supermana/ wciąż żeni się i rozwodzi,/ bo myśli, że o to chodzi”.
Mikołaj Łoziński – ur. w 1980 r. Pisarz, scenarzysta, fotograf i tłumacz. Zadebiutował powieścią „Reisefieber” (2006), za którą otrzymał Nagrodę Kościelskich i był nominowany do Nike. Z kolei „Książka” (2011) przyniosła mu Paszport „Polityki”. Pisze również dla dzieci, wydał „Bajki dla Idy” (2008, z ilustracjami Ewy Stiasny) oraz „Prawdziwą bajkę” (2013, z ilustracjami Marty Ignerskiej). Syn Marcela, brat Pawła – dokumentalistów. Mieszka w Warszawie.
Książki autora dostępne są w formie e-booków w Publio.pl >>
Stramer, Mikołaj Łoziński, Wydawnictwo Literackie
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com