Archive | 2024/07/13

HISTORIA JEDNEGO WYPADKU

Nathan Thrall, fot. Judy Heiblum


HISTORIA JEDNEGO WYPADKU

JAKUB MAJMUREK


“Jeden dzień z życia Abeda Salamy” Przeł. Monika Bukowska, Znak Literanova, 336 stron, w księgarniach od czerwca 2024.

ROZMOWA Z NATHANEM THRALLEM

Jestem bardzo sceptyczny co do możliwości rozwiązania konfliktu palestyńsko-izraelskiego w wyobrażalnej przyszłości. Przyznaję to wprost w książce, a pisałem te słowa przed 7 października, dziś sytuacja wygląda jeszcze gorzej.

.

JAKUB MAJMUREK: W książce „Jeden dzień z życia Abeda Salamy” przygląda się pan okolicznościom wypadku, do jakiego doszło na Zachodnim Brzegu, na obrzeżach Jerozolimy, w lutym 2012 roku. Szkolny autobus, wiozący uczniów palestyńskiej szkoły, zderzył się wtedy z tirem, zginęło siedem osób, w tym sześcioro dzieci. Książka, opublikowana w Stanach rok temu, jest rozwinięciem artykułu z „New York Review of Books” z 2021 roku. Dlaczego prawie po dziesięciu latach zdecydował się pan wrócić do tej historii?

NATHAN THRALL: Kiedy doszło do tego wypadku, sam znajdowałem się w podróży do Hebronu, razem z moim palestyńskim kolegą. Dowiedzieliśmy się o nim z radia, rozmawialiśmy na ten temat, ale później nie wracałem specjalnie do tamtych wydarzeń – aż do wiosny 2020 roku, gdy premier Netanjahu ogłosił plany aneksji przez Izrael części okupowanych terytoriów na Zachodnim Brzegu.

Co wypadek z 2012 roku miał z tym wspólnego?

Deklaracja Netanjahu wywołała burzliwą dyskusję w Izraelu – spór o to, czy będzie to dobre rozwiązanie z punktu widzenia izraelskiej racji stanu czy nie. Na syjonistycznej lewicy pojawiały się głosy, że aneksja będzie oznaczać koniec Izraela w jego obecnym kształcie – bo wcielenie terytoriów okupowanych będzie w ostateczności oznaczać konieczność przyznania obywatelstwa ich palestyńskim mieszkańcom i to będzie koniec Izraela jako demokratycznego państwa żydowskiego. Inne głosy mówiły, że aneksja to tylko formalność, Izrael już i tak kontroluje te tereny. Jeszcze inne podkreślały konieczność zaznaczenia przez Izrael, że państwo palestyńskie nigdy nie powstanie.

Miałem poczucie, że cała ta dyskusja była zupełnie oderwana od rzeczywistości. A rzeczywistość była taka, że Izrael już wcześniej wchłonął niektóre osiedla na terytoriach okupowanych, a niektóre tereny już anektowane przez Izrael na Zachodnim Brzegu są tak samo zaniedbane i porzucone przez państwo jak obszary, których formalnie nie anektowano. Z kolei wiele żydowskich osiedli formalnie poza granicami Izraela jest de facto w pełni zintegrowanych z tym państwem.

Chciałem włączyć się do tej dyskusji, szukałem więc historii rozgrywającej się w przestrzeni, która częściowo została formalnie anektowana przez Izrael, a częściowo nie. Takim miejscem jest właśnie Anata, miejscowość na wschód od Jerozolimy, z której pochodzi tytułowy bohater mojej książki. Anata, oddzielona murem od obozu dla uchodźców Szu’afat, została właśnie częściowo anektowana przez Izrael, a częściowo nie. Ludzie nadal żyją tu obok siebie, tej granicy zupełnie nie widać.

W Anacie trafił pan na ludzi osobiście dotkniętych tragedią z 2012 roku?


Tak, zauważyłem, że im więcej dowiaduję się o tym wydarzeniu, tym mniej interesuje mnie jego polityczny wymiar, a tym bardziej doświadczenia osób, które zostały osobiście dotknięte przez tragedię.

Zdecydowałem się więc napisać tekst rekonstruujący to, co stało się w 2012 roku z punktu widzenia Żydów i Palestyńczyków w różny sposób zaangażowanych w wypadek. Głównym bohaterem jest tytułowy Abed Salama, który w wypadku stracił swojego syna, Milada. Ale piszę też o świadkach wypadku, którzy na miejscu tragedii znaleźli się przypadkiem i nie stracili w niej bliskich, pracownikach szpitali, gdzie trafiły jego ofiary, i osobach mających jeszcze bardziej pośredni związek z katastrofą. Przedstawiam ich rodzinne historie, to, w jaki sposób znaleźli się tam, gdzie się znaleźli dwanaście lat temu, by w ten sposób pokazać szerszy obraz izraelsko-palestyńskich stosunków. Historia wypadku samochodowego idealnie nadaje się do tego, by opisać społeczeństwo tak podzielone, jak to na Zachodnim Brzegu, by pokazać, jak przy okazji drogowej katastrofy splatają się losy ludzi, którzy żyją na co dzień obok siebie w poniekąd równoległych światach, żydowskim i palestyńskim.

Założyłem, że nie chcę pisać dydaktycznej, polemicznej książki, przekonującej czytelników do moich tez. Chciałem, by czytelnicy spojrzeli na wydarzenia sprzed ponad dziesięciu lat oczami ich świadków i uczestników i sami wyciągnęli wnioski.

Dlatego opisuję tylko fakty, wstrzymuję się ze swoimi interpretacjami aż do ostatniego rozdziału, gdzie przedstawiam swój punkt widzenia.

Tam wskazuje pan winnych?


Z pewnością tragedia, która znajduje się w centrum mojej opowieści, była nieszczęśliwym wypadkiem. Kierowca tira nie wjechał w szkolny autobus celowo, padał wtedy deszcz, panowały trudne warunki na drodze, do wypadku przyczynił się szereg czynników, za które trudno kogokolwiek obwiniać. Ale trzeba też uwzględnić to, że dzieci, które padły ofiarą wypadku, żyły w odgrodzonej murem enklawie, bo były Palestyńczykami, a nie Żydami, że pomoc medyczna przybyła na miejsce ze sporym opóźnieniem. Wszystko to wynika z konkretnych decyzji politycznych, mających na celu – m.in. przez budowę murów, blokad na drogach, punktów kontroli bezpieczeństwa – wypchnięcie palestyńskiej ludności z centrum Jerozolimy, ograniczenie jej możliwości swobodnego poruszania się i pozostawiającej odizolowane w ten sposób społeczności samym sobie, bez podstawowych usług publicznych.

To, jak montuje pan punkty widzenia różnych bohaterów, odsłaniające różne aspekty katastrofy, wydawało mi się bardzo filmową techniką. Miał pan jakieś filmowe albo literackie inspiracje?


Cieszy mnie bardzo ta opinia, chciałem wywołać właśnie taki „kinowy” efekt. Nie miałem żadnych konkretnych inspiracji. Kiedy już kończyłem pisać książkę, przyjaciel, któremu opowiadałem, jak idą prace, powiedział: Musiałeś w takim razie czytać „Słodkie jutro” Russella Banksa. Nie znałem tej książki, przeczytałem ją za radą przyjaciela, a potem obejrzałem oparty na jej podstawie film Atoma Egoyana – słabszy niż powieść. Banks stał się od tego czasu jednym z moich ulubionych autorów. Analizuje to, w jaki sposób wypadek autobusu szkolnego wpływa na małą miejscowość na północy stanu Nowy Jork, pokazuje to z różnych punktów widzenia – można więc dopatrzyć się podobieństw, ale nie była to świadoma inspiracja.

Jednym z bohaterów, których przedstawia pan w książce, jest izraelski inżynier, odpowiedzialny za projekt drogi i innych infrastrukturalnych rozwiązań w okolicy, gdzie doszło do tragedii. Można odnieść wrażenie, że „Jeden dzień” jest oskarżeniem całego urbanistycznego układu Jerozolimy i okolic, swoistej „architektury segregacji”, która ma kontrolować palestyńską ludność.


Nie chodzi tu tylko o zespół miejski Jerozolimy. „Wielka Jerozolima” znajduje się w sercu izraelskiego projektu osadniczego. „Architektura segregacji” służy przede wszystkim osadnictwu na terytoriach okupowanych.

Nie stoją za nią też uzasadnione względy bezpieczeństwa. Wypowiadający się w książce inżynier wskazuje wiele konkretnych aktów terroru, w odpowiedzi powstają takie rozwiązania jak mury.


Izrael od dawna uzasadnia swoje osadnictwo na Zachodnim Brzegu względami bezpieczeństwa. Jednocześnie czołowi izraelscy generałowie i eksperci od spraw wojskowości są zgodni, że cywilne osiedla nie zwiększają bezpieczeństwa Izraela, wręcz przeciwnie, z punktu widzenia bezpieczeństwa są one wyłącznie obciążeniem. Żydowskie osiedle otoczone przez palestyńską ludność trzeba chronić, wysyłając tam wojsko, otaczając je murem, zapewniając bezpieczne połączenie z oficjalnym terytorium Izraela.

Jak mówiłem, w książce unikam zajmowania polemicznego stanowiska, dlatego pozwalam też wybrzmieć argumentom inżyniera, który mówi o bezpieczeństwie. Ale osobiście bardziej przekonują mnie interpretacje wskazujące, że osadnictwo na terytoriach okupowanych wynika z ustanowienia izraelskiej kontroli na możliwie najszerszym, jeśli nie całym terytorium historycznej Palestyny. Inna teoria mówi z kolei, że strategicznym celem budowy osiedli na Zachodnim Brzegu jest fragmentaryzacja palestyńskiego terytorium, by nigdy nie mogło powstać palestyńskie państwo. I ona też wydaje mi się całkiem przekonująca.

Czy wypadek cokolwiek zmienił w Anacie? Podjęto jakieś działania, by zminimalizować prawdopodobieństwo podobnych tragedii w przyszłości?


Zmienił bardzo niewiele. Na drodze, gdzie doszło do wypadku, zmieniono nawierzchnię i oddzielono przeciwstawne pasy ruchu barierką. Mieszkańcy Anaty żyją dziś jednak w podobnych warunkach co wtedy, gdy doszło do wypadku, to ciągle podobnie zaniedbana, pozbawiona podstawowych usług publicznych społeczność.

Prowadził pan kurs w Bard College w stanie Nowy Jork na temat „apartheidu w Izraelu”.


Tak, w proteście jeden z darczyńców wycofał dotację dla szkoły w wysokości 2,5 miliona dolarów. Uczelnia stanęła jednak zdecydowanie po mojej stronie i zajęcia normalnie się odbyły.

W książce nie pada jednak słowo „apartheid”, choć mam wrażenie, że chce pan przekonać czytelników, że z tym właśnie mamy do czynienia. Zrezygnował pan z tego słowa dlatego, że jest tak mocne, że już na wstępie zamyka dyskusję wokół tego, co dzieje się w Izraelu i Palestynie?


Raporty Amnesty International, Human Right Watch, przedstawiciele różnych lokalnych grup – zarówno palestyńskich, jak i żydowskich – stwierdzają, że Izrael prowadzi politykę apartheidu. I moim zdaniem są one przekonujące. Także konsensus w międzynarodowym środowisku zajmującym się prawami człowieka mówi, że polityka Izraela spełnia prawne definicje apartheidu. Dlatego chciałem prowadzić na ten temat zajęcia, napisałem też kilka artykułów, gdzie wprost mierzę się z tym tematem.

Natomiast przy pomocy książki chciałem dotrzeć do możliwie najszerszej publiczności. W tym takiej, która nigdy nie wzięłaby do ręki książki o Izraelu ze słowem „apartheid” w tytule albo nawet w treści, przynajmniej w pierwszych rozdziałach.

Ważniejsze niż to, by czytelnicy zaczęli mówić o „apartheidzie”, jest to, by zrozumieli panujący w Izraelu system kontroli palestyńskiej ludności. Dlatego słowo „apartheid” pojawia się w książce tylko raz, w wypowiedzi izraelskiego wiceministra obrony, który wprost w ten sposób nazywa system drogowy na Zachodnim Brzegu. Gdy czytelnik dociera do tego punktu, sam już jest w stanie wyciągnąć wnioski na temat tego, jak działa system segregacji.

Pisał pan bardziej dla światowej niż izraelskiej publiczności?


Chciałem dotrzeć do jak najszerszej publiczności na całym świecie, do izraelskiej również. Jak dotąd nie udało się znaleźć tłumacza „Jednego dnia” na hebrajski. Ale mam nadzieję, że się uda.

Jak to, co się stało 7 października, wpłynęło na recepcję książki? Terrorystyczny atak Hamasu nie zamknął przestrzeni do dyskusji, jaką chciałby pan wywołać?


Na pewno po 7 października znacznie trudniej jest rozmawiać o sytuacji na terytoriach okupowanych przez Izrael. Zaraz po atakach można było spotkać się z opiniami, że jakakolwiek dyskusja o kontekście i głębszych przyczynach tego, co stało się 7 października, to usprawiedliwianie mordowania cywili. Po kilku miesiącach to się zaczęło zmieniać, ale ciągle wiele osób, które przed 7 października byłyby otwarte na dyskusję na tematy, które poruszam w książce, odrzuca ją w punkcie wyjścia. Kilka wydarzeń, na które zostałem zaproszony przez ludzi, którzy chcieli pokazać swojej publiczności zniuansowany obraz życia pod rządami Izraela na Zachodnim Brzegu, zostało odwołanych.

Sytuacja jest jednak naprawdę złożona. Mamy młode pokolenie, które po raz pierwszy przy okazji ostatnich wydarzeń dowiaduje się o konflikcie izraelsko-palestyńskim i im więcej się dowiaduje, tym bardziej radykalizuje się jego stosunek do Izraela. Z drugiej strony mamy starsze pokolenie, które pozostaje głęboko przywiązane do Izraela i do obrazu Izraela jako Dawida walczącego z Goliatem – otaczającymi go arabskimi państwami. Po 7 października to pokolenie też okopało się na swoich pozycjach, nie chce słuchać o głębszych przyczynach terroru Hamasu.

A czy te wydarzenia zmieniły sytuację na Zachodnim Brzegu?


Tak, oczy całego świata zwrócone są na Gazę, więc izraelski ruch osadniczy i jego sojusznicy zyskali wyjątkową okazję, by przybliżyć się do realizacji swoich celów. Ograniczenia możliwości poruszania się są dziś dla Palestyńczyków najsurowsze od początku izraelskiej okupacji. Trasa, której pokonanie wcześniej zajmowało pół godziny, dziś wymaga dwóch. Niektórzy Palestyńczycy w ogóle rezygnują z opuszczania społeczności, w której żyją, obawiając się przemocy ze strony osadników lub izraelskich żołnierzy.

Po 7 października tysiące mieszkańców zostało aresztowanych, setki zginęło. Nasilają się przymusowe wysiedlenia, tylko w ciągu pierwszego półtora miesiąca po atakach Hamasu ich ofiarami padło około tysiąca osób. Izraelska armia i milicje osadnicze wypychają Palestyńczyków z ich własnych domów i społeczności.

Najlepiej płatne miejsca pracy dostępne dla Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu znajdowały się albo na terenie izraelskich osiedli albo na terytorium Izraela. Po 7 października możliwości znacznie się tu ograniczyły, izraelscy pracodawcy niechętnie zatrudniają Palestyńczyków. Palestyńska społeczność czuje się zduszona ekonomicznie.

Czytając pana książkę, można odnieść wrażenie, że konfliktu izraelsko-palestyńskiego w zasadzie nie da się rozwiązać. Wiadomości, jakie płyną z Gazy, jeszcze je wzmacniają.


Jestem bardzo sceptyczny co do możliwości rozwiązania konfliktu w wyobrażalnej przyszłości. Przyznaję to wprost w książce, a pisałem te słowa przed 7 października, dziś sytuacja wygląda jeszcze gorzej. By pojawiły się jakiekolwiek szanse na rozwiązanie, musiałoby dojść do bardzo głębokich zmian zarówno w Izraelu, jak i wśród Palestyńczyków oraz w podejściu międzynarodowej społeczności do tego konfliktu.

Kluczowe są zmiany w Izraelu. Bo to Izrael jest najsilniejszym aktorem, tysiąc razy silniejszym niż Palestyńczycy, to on może narzucać rozwiązania w regionie.

Jak mogłaby się zmienić polityka Izraela?


Od dekad Izrael ma trzy zasadnicze możliwości, jeśli chodzi o relacje z Palestyńczykami. Pierwsza to przyznanie pełni praw całej ludności żyjącej pod kontrolą Izraela. Izrael odrzuca jednak tę możliwość, bo oznaczałaby koniec Izraela jako państwa z żydowską większością. Druga to przystanie na żądania Organizacji Wyzwolenia Palestyny (PLO) i utworzenie w pełni niepodległego palestyńskiego państwa na 22% terytorium historycznej Palestyny.

Trzecia możliwość to kontynuacja tego, co dzieje się obecnie: brak obywatelstwa dla Palestyńczyków z terytoriów okupowanych, brak palestyńskiego państwa, kontrola Izraela nad Zachodnim Brzegiem, która miała być tymczasowa, ale trwa już ponad pół wieku. W tym czasie postępuje też ekspansja żydowskiego osadnictwa na palestyńskim terytorium, integracja nielegalnych osiedli z Izraelem, a świat jest w stanie co najwyżej pogrozić Izraelowi palcem.

Ta trzecia możliwość jest dziś najmniej kosztowna dla Izraela. Izrael racjonalnie realizuje swój własny interes, odmawiając Palestyńczykom zarówno obywatelstwa, jak i własnego państwa. By to się zmieniło, warunki musiałyby się zmienić tak, by dla Izraela bardziej racjonalny stał się wybór jednej z dwóch pozostałych możliwości.

Co mogłoby zmienić nastawienie Izraela? Bo można zrozumieć, czemu Izrael nie chce porzucić swojej tożsamości jako demokratycznego państwa żydowskiego, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak wygląda sytuacja żydowskiej mniejszości w krajach z muzułmańską większością. Z kolei dla opcji dwupaństwowej chyba trudno dziś znaleźć partnera po stronie palestyńskiej?


PLO, najważniejsza organizacja reprezentująca niepodległościowe dążenia Palestyńczyków od kilku dekad, akceptuje rozwiązanie dwupaństwowe, godząc się na państwo palestyńskie na 22% terytorium historycznej Palestyny.

Pytanie tylko, na ile PLO, właśnie ze względu na tę pozycję, cieszy się dziś demokratyczną legitymacją wśród Palestyńczyków.


Demokratyczna legitymacja PLO jest dziś najsłabsza w historii. Uparcie trzyma się bowiem strategii sprowadzającej się do powtarzania: stoimy na gruncie prawa międzynarodowego, prawo międzynarodowe stanowi, że przysługuje nam prawo do własnej państwowości na 22% terytorium Palestyny. Na gruncie moralnym uznajemy, że cała Palestyna jest naszą ojczyzną, ale w ramach kompromisu akceptujemy państwowość okrojoną do 22% i wierzymy, że społeczność międzynarodowa wymusi na Izraelu, by także przestrzegał prawa.

Dzieje się tymczasem dokładnie odwrotnie. Palestyńczycy siadają do stołu negocjacyjnego i zmuszani są do kolejnych ustępstw, ponad to, co przewiduje prawo międzynarodowe. Mówi im się: ale 80% żydowskich osiedli musi pozostać. Nie, Jerozolima nie będzie jednak waszą stolicą. Mimo tych wszystkich ustępstw palestyńskie państwo ciągle nie powstało – oczywiście, że to osłabia pozycję PLO.

Jeśli jednak chodzi o partnerów po palestyńskiej stronie, to proszę spytać izraelskich generałów, kto jest dla nich na co dzień partnerem na Zachodnim Brzegu. Władze Autonomii Palestyńskiej codziennie współpracują z Izraelem, zapewniając mu w ten sposób bezpieczeństwo. Żaden izraelski generał temu nie zaprzeczy. Więc nie, zupełnie nie kupuję izraelskiej narracji, że Izrael nie ma partnera po drugiej stronie.

Wracając do pytania: co mogłoby skłonić Izrael do zmiany obecnej polityki?


Ta polityka musiałaby stać się zbyt kosztowna dla Izraela, co może stać się na dwa sposoby. Pierwszy sprowadzałby się do tego, że Izrael zacząłby tracić kontrolę nad Zachodnim Brzegiem, ginęłoby zbyt wielu izraelskich żołnierzy, by dało się utrzymać elementarny porządek. W ten sposób powstała zresztą Autonomia Palestyńska.

Pierwsza intifada, powstanie Palestyńczyków na terytoriach okupowanych, które zaczęło się w 1987 roku, przekonała takich polityków jak ówczesny minister obrony Icchak Rabin czy bardzo prawicowy premier Icchak Szamir, że konieczna jest zmiana, że utrzymanie status quo staje się zbyt kosztowne dla Izraela. W efekcie PLO wróciła na terytoria okupowane i powstała Autonomia Palestyńska.

Drugi sposób to międzynarodowa presja, w wyniku której obecna polityka stałaby się zbyt kosztowna dla Izraela w wymiarze zewnętrznym.

Jak taka presja miałaby wyglądać?


To mogłoby przybrać na przykład postać nakazów aresztowania dla wysoko postawionych wojskowych i cywilnych przywódców Izraela wydawanych przez Międzynarodowy Trybunał Karny, co mogłoby skłonić wojskowych do refleksji, czy chcą służyć na Zachodnim Brzegu. Istotny wpływ miałoby wprowadzenie wiz do państw UE dla obywateli Izraela, wycofanie umowy stowarzyszeniowej, rosnąca izolacja Izraela. Kluczowe mogłoby być ograniczenie wojskowej pomocy ze strony Waszyngtonu i ochrony, jaką Stany zapewniają Izraelowi w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Czy jednak na drugiej szali tej kalkulacji Izrael nie będzie kładł argumentu, że ewentualna państwowość palestyńska może okazać się głęboko niestabilna politycznie i stanowić będzie źródło zagrożenia dla bezpieczeństwa regionu?


Nie sposób tego powiedzieć, zanim takie państwo nie powstanie. Ale moim zdaniem niepodległe państwo palestyńskie na Zachodnim Brzegu i w Gazie nie będzie żadnym zagrożeniem dla Izraela, tym bardziej że w ramach wcześniejszych negocjacji Palestyńczycy już zgodzili się na szereg ograniczeń dotyczących ich suwerenności, by wyjść naprzeciw interesom bezpieczeństwa Izraela – na przykład dotyczących rodzajów broni, jakich państwo palestyńskie nie mogłoby posiadać.

Przez długie lata Izrael żył w sąsiedztwie znacznie potężniejszych państw arabskich u swoich granic, Egiptu i Syrii. Mimo wszystkich zagrożeń, jakie Syria stwarza dla Izraela, nie okupuje on Syrii.

Przynajmniej w Europie panuje opinia, że obecna polityka Izraela wobec Palestyńczyków jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Z tego, co pan mówi, wynika, że elity izraelskie zupełnie tak tego nie widzą.


Tak, to powszechna opinia w Europie, ale też w Stanach. Tylko moim zdaniem ona jest błędna. Obecna polityka Izraela wobec Palestyńczyków jak najbardziej jest do utrzymania, jeśli nie zajdą zmiany, o których wcześniej mówiłem. Ona trwa już przecież 56 lat, trzy czwarte historii państwa Izrael. Trudno zatem powiedzieć, że jest nie do utrzymania.

Zresztą przekonanie, że jest nie do utrzymania, to właśnie część problemu. To przekonanie sprawia, że Amerykanie i Europejczycy odwracają wzrok od tego, co dzieje się w Izraelu i Palestynie, racjonalizując to sobie: w końcu Izrael sam będzie musiał zadecydować, czy da Palestyńczykom obywatelstwo czy państwo. Do tego czasu możemy prowadzić normalne interesy z Izraelem. W ten sposób, pośrednio lub nie, Zachód jawnie wspiera niesprawiedliwy system.

Jak ataki z 7 października wpłynęły na stosunek izraelskiej opinii publicznej do tej polityki?


Na dwa sposoby. Po pierwsze, w części środowisk lewicowych pojawiły się głosy, że ataki Hamasu pokazały, że koszty sprawowania kontroli nad terytoriami okupowanymi są znacznie większe, niż się wszystkim wcześniej wydawało.

Po drugie, większość obywateli Izraela przesunęło się na prawo i jest przekonanych, że dla tej polityki nie ma alternatywy. Że nie możemy pozwolić na powstanie państwa palestyńskiego, musimy kontrolować Zachodni Brzeg i granice zamieszkujących go palestyńskich społeczności. Że jakkolwiek to nazwiemy – tymczasową czy wieczną okupacją, systemem apartheidu, autonomią dla Palestyńczyków – to nie możemy zrezygnować z tej polityki.

Więc nawet jeśli w wyniku wojny Netanjahu straci stanowisko, to linia nowego rządu zasadniczo się nie zmieni?


Nie, wystarczy zobaczyć, jak wyglądała wcześniej, gdy rządziła wielka, obejmująca też partie palestyńskie, koalicja blokująca Netanjahu. Rządem kierował wtedy najpierw Naftali Bennet, a później Ja’ir Lapid, lider centrolewicy postrzegany jako główna alternatywa dla Netanjahu, ministrem obrony był Beni Ganc, polityk, którego Amerykanie najchętniej widzieliby jako następcę Netanjahu. Polityka tych rządów wobec Palestyny w niczym zasadniczym nie różniła się od tej Netanjahu. Lapid wprost mówił, że nie będzie żadnych negocjacji w sprawie powstania państwa palestyńskiego, koniec kropka.

Czy sytuacja w Gazie sprawia też, że rządom w Europie coraz trudniej usprawiedliwiać politykę Izraela przed własną opinią publiczną?


Tak, ten proces zachodzi również w Stanach, ale jest on bardzo powolny. Unia mogłaby zrobić naprawdę prostą i mało kontrowersyjną rzecz, czyli zakazać importu towarów z nielegalnych osiedli na terytoriach okupowanych. Teraz, gdy globalna opinia publiczna na temat sytuacji w Izraelu i Palestynie tak wyraźnie się zmienia, byłby do tego najlepszy polityczny moment. Taka decyzja nie jest jednak nawet dyskutowana, nie mówiąc o wciśnięciu „guzika atomowego” w postaci wypowiedzenia umowy stowarzyszeniowej.

To się nie stanie, biorąc pod uwagę choćby kluczowe założenia Niemiec, które uznają, że obrona Izraela jest racją stanu państwa niemieckiego. 

Zgadzam się, dlatego zmiana polityki europejskiej wobec Izraela to bardzo długa droga, co oznacza, że obecna polityka wobec Palestyny długo pozostanie bez zmian.


Nathan Thrall – Amerykański dziennikarz, eseista i autor książki „The Only Language They Understand: Forcing Compromise in Israel and Palestine”. Jego teksty na temat Izraela i Palestyny ukazywały się w „The New York Times Magazine”, „London Review of Books” i „The New York Review of Books” i były tłumaczone na kilkanaście języków. Przez dekadę był dyrektorem projektu arabsko-izraelskiego w International Crisis Group, gdzie zajmował się Izraelem, Zachodnim Brzegiem Jordanu, Strefą Gazy i stosunkami Izraela z sąsiadami. Absolwent Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara i Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. Mieszka w Jerozolimie z żoną i trzema córkami. Reportaż „Jeden dzień z życia Abeda Salamy” został uhonorowany Nagrodą Pulitzera 2024.


JAKUB MAJMUREK – Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Publikuje m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”. Stale wspópracuje z dwutygodnik.com


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


American by the Grace of God

American by the Grace of God


LIEL LEIBOVITZ and TONY BADRAN


Becoming a citizen of this great nation is a divine gift, not a universal right

.
LIBRARY OF CONGRESS

What, to an immigrant, is the Fourth of July?

For the two of us immigrants—a Christian from Lebanon and a Jew from Israel, respectively—Independence Day, in addition to hot dogs on the grill and fireworks in the sky, is about taking a moment to reflect on the seminal decision of our lives: the decision to come to America to be part of a great and good nation.

If you’re detecting a religious undertone in our love for this country, you’re not wrong. Though we come from two very different faith traditions, we both see becoming an American as an act of grace, an unmerited privilege bestowed on an individual in the belief that he or she can, in the brightness and warmth of this singular country, find salvation.

We left behind our native countries because we believed that in America we could find the freedom to pursue our passions without being encumbered by the chill of chaos or the yoke of a restrictive society judging you based on the accidents of your birth rather than the content of your character. We were moved by the signs, the sights, and the sounds we’ve seen and heard as young boys: American music, swinging with optimism and propelling us to explore new boundaries. American films, telling stories that gave us new insights into our own selves. American literature, painting magnificent vistas in a language pulsing with a unique rhythm. American democracy, boisterous but confident in the self-evident truths of its foundation. All those, we believed, came to us courtesy of something we understood as the American spirit, partaking in which is a divine gift. In short, becoming American, to us, is not a universal right; it’s the most supreme privilege imaginable, an invitation to write a sentence or two in the greatest story of the modern era, the story of American exceptionalism.

Which is why this Fourth of July, our festiveness is marred by anger. Because everywhere you turn these days, America—its symbols, and its spirit—is being not just desecrated, but attacked with intent to destroy.

On the streets of New York, Los Angeles, and our other formerly thriving cities, American flags are being uninterruptedly burned by kaffiyeh-clad thugs. American emblems are replaced by the banners of Third World passions and their grotesque aesthetics. Set Old Glory on fire these days, and you’ll find no shortage of pundits and politicos who will bray about the merits of robust activism. Indulge in the symbolism of sectarian grievance and tribal identity politics, and you are celebrated as the fulfillment of what true, improved, America ought to be.

We look with sadness at the empty slab in front of Manhattan’s Museum of Natural History, where a statue of Teddy Roosevelt once stood, or at New York’s City Council Chambers, where an 884-pound Thomas Jefferson presided over the proceedings for 187 years before being unceremoniously removed. These decisions aren’t just political theater; they’re the rites and rituals of a competing belief system, one that believes that only the oppressed, real or imagined, are righteous; that America was born of the sin of slavery and raised by the light of racism; and that a complete inversion of its founding principles was required to repent for all these evil doings.

Many of these masked marauders are our fellow immigrants. Ironically, their chief interest seems to be the degradation of America into the festering backwaters they themselves had rushed to leave behind. Obscenely, the current administration seems to want them to do just that.

During Joe Biden’s term in office to date, more than 6.4 million illegal immigrants have crossed the border into America. And last month, the president announced a new executive order that will reward an estimated 550,000 illegal aliens with green cards, work permits, and other stepping stones to citizenship.

The security challenges of letting in a torrent of unchecked migrants are obvious: The number of military-age Chinese nationals crossing the border, for example, has spiked by a mind-numbing 7,000% since 2021, according to the Hudson Institute’s Jeremy Hunt, and that’s just for the first half of 2024—if the numbers continue apace, the increase will cross the 14,000% mark. But our concerns this July 4 are primarily spiritual, because our current catastrophic open border policy turns grace into its opposite—entitlement.

If the doors of the house have simply been removed, then an invitation is no longer needed. The house, and all that’s in it, are there for the taking.

For the current wardens of our forefathers’ home, this is just and good, for the house was built on an evil foundation. And so they have resolved it an act of historical justice and manifestation of righteousness to break down the doors, erase the boundaries and encourage everyone to do as they please inside.

That’s not the salvific gift of grace. It’s an act of defilement and a violation of the patrimony with which they were entrusted by the great men and women who built it, who forged its codes of conduct, the very ones that kept America from becoming one of the world’s many benighted nations—those whose monuments are being trashed by the ingrates, guests and spoiled members of the household alike.

We grieve when we see the mores we so enthusiastically adopted being denounced as bigoted by a self-indulgent and dishonorable intellectual elite, and we hurt as the nasty and brutish spirit we thought we’d left behind in the Middle East—the rampant Jew hatred, say, or the scenes of mobs cheering for revolution—is now resurrected stateside. But most of all, we rage at the absolute lack of gratitude on display.

When member of Congress Ilhan Omar brags about making America do whatever she and her fellow Somali immigrants wish, she’s not just being dismissive of her duties to serve the American people and American interests. She’s also pointing a middle finger at a nation that rescued her from the hellish landscape of her failed native state and elevated her to fame, fortune, and influence. This kind of ingratitude is not only emotionally disgusting; it’s also morally corrupt—and corrupting.

“I believe in American exceptionalism,” Barack Obama told a reporter in 2009, “just as I suspect that the Brits believe in British exceptionalism and the Greeks believe in Greek exceptionalism.”

To Obama’s mind, America was exceptional precisely because it was smart enough and soulful enough to recognize that it wasn’t. But to paraphrase that masterful document of American political theory, Pixar’s The Incredibles, if everyone is exceptional then nothing is exceptional, especially not America.

We disagree.

America is more special than other countries. Moreover, it has withstood greater crises than these, and each time, a divine hand has guided it onward to greatness.

But the only way this will happen is by understanding that grace, while freely given, is nevertheless contingent—it is decidedly not an entitlement. It requires a fundamental transformation in accordance with the rules of the house, and so it comes with an inherent warning against precisely the sort of exploitations we’re seeing these days from our fellow Americans.

We immigrants have been invited into this great house, but ungrateful guests can and should be asked to leave. Grace is an act of adoption, the incorporation into a familial bond that is not yours by birthright, not a license to demolish the very foundations on which we all stand.

As students of the Bible and of Hebrew, we are inspired by the fact that the Hebrew name for America is Artzot Ha’Brit, or the lands of the covenant. Ours is a covenantal nation, which means that each generation must renew the covenant with the Almighty and be found worthy anew of the promise of life, liberty, and the pursuit of happiness. Our predecessors did so by repelling the British, ending slavery, and preserving our legacy of freedom and equality. It’s now our turn to do the same. As we stand by the barbecue soon and enjoy our bounties, then, we’ll do so with the three words on our lips that had inspired immigrants since the dawn of our national sojourn: God bless America.


Liel Leibovitz is editor-at-large for Tablet Magazine and a host of its weekly culture podcast Unorthodox and daily Talmud podcast Take One. He is the editor of Zionism: The Tablet Guide.


Tony Badran is Tablet’s news editor and Levant analyst.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Canada Has Appointed an Israel Basher to a Major Job; But There Is Still Time to Act

Canada Has Appointed an Israel Basher to a Major Job; But There Is Still Time to Act

Ian Cooper


Canadian Prime Minister Justin Trudeau holds a press conference on the sidelines of the UNGA in New York, US, Sept. 21, 2023. Photo: REUTERS/Mike Segar

My kids have a game called, “Who Said That?” The rules are simple: one player picks a card that has a quote on it, and offers three choices for the speaker or writer.

Let’s play our own version, with this quote:

Contrary to conventional wisdom (which is far more convention than it is wisdom), terror is not an irrational strategy pursued solely by fundamentalists with politically and psychologically warped visions of a new political, religious or ideological order. It is in fact, a rational and well-calculated strategy that is pursued with surprisingly high success rates.

Was that said by:

  1. Osama Bin Laden;
  2. Timothy McVeigh; or
  3. Canada’s newly appointed Chief Commissioner of the Canadian Human Rights Commission, Birju Dattani?

The correct answer is 3.

The quote above is taken from a 2015 presentation Dattani made to showcase his research as a postgraduate student in England at the London School of Economics, and the School of Oriental and African Studies.

During this time, Dattani also tweeted that “Palestinians are Warsaw Ghetto Prisoners of Today” — which linked to an article with the same title. Another tweet linked to an article suggesting a connection between Israeli actions and summary executions by the Nazis and others.

On another occasion, Dattani shared a stage with a member of an Islamic fundamentalist group that’s banned in Britain, wants to impose Sharia law worldwide, and, of course, opposes the existence of Israel.

A reasonable observer might infer a pattern, and wonder how Dattani passed the vetting that surely must have preceded his appointment to his new post, which he’s set to assume on August 8.

So how did this happen?

To begin with, Dattani had previously served as executive director of the Yukon Territory’s Human Rights Commission, and most recently, at a Toronto community college — roles that did not involve a great deal of public scrutiny.  Moreover, he went by a different name, Mujahid Dattani, during his student days.

Mistakes happen. But this is the third time in the past 18 months that Canadian Prime Minister Justin Trudeau’s Liberal government has stumbled into a major scandal that rocks the trust of the Jewish community.

Last year, it emerged that the Canadian government had awarded a six-figure anti racism consulting contract to Laith Marouf, the son of a Syrian diplomat who opined that “Zionism is Nazism, and Apartheid Canada was a model for both of them,” and had posted this July 2021 tweet about former Justice Minister Irwin Cotler and the National Summit to Combat Antisemitism Cotler was hosting on behalf of the Canadian government:

In a nation of more than 40 million people, surely there was a better candidate to lecture Canada’s broadcasting industry on the alleged scourge of racism than some antisemite who was spewing hate within plain sight of the nearest Google search.

The Canadian Ministry of Heritage has tried to recover the money it paid to Marouf, but since he’s currently living in Lebanon and busy running “Free Palestine Television,” a venture he launched after the October 7 Hamas massacre, the prospect for getting anything back from him is beyond remote.

The third low point was the government’s feting of a Waffen SS veteran in Parliament last September, which cost the Speaker of the House his job.

To call the relationship between Canada’s Jewish community and Trudeau’s governing Liberals “troubled” would be a polite understatement at this point.

And the government has only itself to blame.

The Trudeau Liberals aren’t a collection of raging antisemites, but their fealty to an intersectional ideology that’s hostile to the Jewish State and that sometimes bumbles into open antisemitism has given them a blind spot. Which is why, where the Jews are concerned, Trudeau and his party can’t stop stepping on these metaphorical rakes.

According to intersectional dogma, Jews — and Zionists especially — are “white,” and, as such, are members of an oppressor class that can be offended with little concern.

If someone seeking to be the nation’s top human rights adjudicator had demonstrated bias against any other group — Black, Indigenous, trans, or Muslim, for example — that bias would have been disqualifying at the outset.

If it was missed after an appointment was announced, the outrage would have been widespread, Trudeau’s apology swift, and the job offer immediately rescinded.

Dattani is still set to assume his new role.

His appointment has been made more untenable by virtue of the fact that the job has become more important than it was a few months ago.

An unapologetic progressive activist, Trudeau recently passed an Online Harms Act with broad reaching powers. Some of the measures, such as new obligations imposed on social media platforms to monitor child pornography and so-called revenge porn, are unambiguously good ideas.

But the legislation also gives the Canadian Human Rights Commission new powers to regulate “communication of hate speech” with fines of up to C$50,000 (US$36,500).

The potential chilling effect of that cudgel has always been problematic, which is why ensuring the Commission’s leadership is both unbiased and seen to have unimpeachable judgment is critical.

One might be inclined to attribute the views publicly expressed by Dattani during his student days as the strident immoderation of youth.

In most other jobs, that might be a good enough explanation.

But how would a Chief Commissioner Dattani respond to a Laith Marouf? Would his willingness to sanction Marouf be tempered by fellowship over their shared opposition to Israeli policies? Would his views be any different if instead of being an antisemite, Marouf was a white supremacist, a homophobe, or a cheerleader of militant West Bank settlers?

How would Dattani view the excesses in his own rear view mirror, many of which no doubt have him cringing for reasons beyond the high-status job (which pays between C$335,100 and C$394,200, plus a generous pension) he stands to lose as a result of them.

Very few people are the sum of the worst online posts they send out into the sea of cognitive effluent that is social media.

But the person who is expected to deter and — if necessary, punish — that kind of behavior ought not to be someone who has online excesses of his own, which were made under a different name, and not candidly disclosed to those who vetted him for the job.

At last count, antisemitic outrages represented 56% of reported hate crimes in Toronto, Canada’s largest city. In such a climate, having questions of anti-Jewish bias hang over the nation’s newly empowered hate crimes czar would profoundly undermine the legitimacy of the role and the prospects of success for Trudeau’s new Online Harms bill.

The Canadian Justice Department is currently investigating Dattani’s past conduct. One can only hope that at the end of the process, the government finds itself with a Chief Commissioner who comes to the role with less baggage.


Ian Cooper is a Toronto-based lawyer.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com