Fot. Władysław Czulak / Agencja Wyborcza.pl
Zanim Wowa Cynamon winiarzem bez winnicy został, do Izraela z Polski wyjechał
Izabela Budakowska
Według mojej filozofii całe życie to jest przypadek. Przypadkiem pracowałem na Uniwersytecie Jerozolimskim na fakultecie rolniczym, gdzie odbywał się kurs chemii wina. Zapisałem się – mówi Zeev Cynamon, który zahaczył o zielonogórskie winobranie. – A teraz wam powiem, jak się nie robi wina.
.
Zielona Góra, czas wrześniowego winobrania. Piwnica winiarska na ulicy Wodnej. Zeev Cynamon siedzi na jednym z plastikowych krzeseł. Na głowie kaszkiet, do jeansów i sportowych butów dobrał marynarkę.
Fot. Władysław Czulak / Agencja Wyborcza.pl
Wowa ma posturę człowieka, który wiele przeszedł, delikatnie pochyloną do przodu. Wzrokiem omiata piwnicę, ale wygląda, jakby spoglądał w rzeczywistość niedostępną dla obecnych. Jest winiarzem. Za chwilę opowie swoja historię. Widzowie się powoli zbierają. Z każdym wita się mocnym uściskiem ręki. Mówi ze śpiewnym, przedwojennym akcentem.
W Zielonej Górze – mówi – znalazł się przypadkiem.
Lechaim, czyli za życie
– Moja historia jest mikrohistorią żydowskiego narodu po wybuchu drugiej wojny światowej. To nie tylko ja, to tysiące innych przeszło tę samą włóczęgę, którą przeszli moi rodzice. Urodzili się na Mazowszu, w miejscowości Zieluń, to jest gdzieś w okolicy Mławy. I tatuś i mamusia to roczniki 1909. Kiedy Niemcy wkroczyli do Polski, część tamtejszych Żydów wyczuła, że idzie coś złego. Mieli jedno wyjście, przebrnąć się przez granicę, która już wtedy była radziecka. Za pozostałymi albo Niemcy, albo Ukraina, albo morze. Zostali ci, którzy myśleli „co oni nam zrobią?”. Znamy ich los. Zagadką jest, jak ci wszyscy ludzie dostali się do Kirgistanu, do Kazachstanu. Moja żona urodziła się w dzisiejszym Uzbekistanie. Jak oni się tam dostali? A dostali się, bo władza radziecka wywiozła ich od frontu wagonami. Z przyczyn jakich? Nie wiadomo. Może zobaczyli młodych ludzi, którzy przydaliby im się do pracy? Myśmy na Uralu nie mieli kolonii, ale też nie było obozu pracy. Po prostu tam się żyło, pracowało. Tam myśmy, pokolenie drugiej wojny światowej, się urodzili.
Cynamon na chwilę zawiesił głos.
– Na wiele pytań nie będę mógł odpowiedzieć, bo mój dom był jak klasztor milczków. Moi rodzice byli zamknięci, nie opowiadali, nie mówili. Ja się mogę tylko domyślać, co robili tam, jak pracowali. Tam było dużo jeńców niemieckich, może tatuś tam z nimi chodził? Mama może pracowała w kopalni niklu, nie mam żadnych dokumentów, nie wiem o tym nic.
Powroty
Do Polski wrócili w 1946 roku, do Pietrolesia, dzisiejszych Pieszyc.
– Pierwsze spotkania i wspomnienia mam jednak z Dzierżoniowa. To było miasto, gdzie większa część, to byli ludzie, którzy wrócili ze Związku Radzieckiego. I większa część była Żydami. Myśmy jeszcze znaleźli ciepłe łóżka i kredensy, tamci ludzie odeszli, wysiedlali ich. Długo tam jednak nie zabawiliśmy. Najważniejsza przyczyna to była praca dla rodziców, bo oni nie mieli specjalnych zawodów. W Dzierżoniowie pewnie pracy dla nich nie było. Mama miała brata z Wrocławia i pomyślała, że lepiej będzie, jak tam się zbliżymy. Tam myśmy mieszkali od 1948 do 1957 roku i było nam bardzo dobrze.
Opowieść przerywa pytanie o religijność rodziców. Zeev Cynamon zamyśla się.
Fot. Władysław Czulak / Agencja Wyborcza.pl
– To wszystko należy do gałęzi, co nie bardzo ja wiem. Co ja wiem, to że dziadek miał bardzo dużą brodę, babcia perukę. Mogli być ortodoksi. Tata zdaje się, próbował być chazarem, czyli modlić się śpiewem. Po wojnie u nas nie było Boga. Jest sądny dzień, raz na rok w Izraelu, kiedy większa część bije się w pierś „Mea culpa, mea culpa, mea culpa” i proszą wybaczenia od Boga. U mnie na drzwiach jest napisane, że niech Bóg prosi wybaczenia ode mnie. Za co wziął sześć milionów – łamie mu się głos. – Wtedy może ja się do niego odezwę.
„Żałowali my, że opuścili Polskę”
We Wrocławiu mama Cynamona pracowała w spółdzielni, tkała firanki. Pamięta z tego okresu haftki wyszywane w domu na rozległych firankach. O tacie mówi, że nie miał wielu zawodów, w tamtym czasie pracował w skupie metali.
– Z tego żeśmy żyli. I jeszcze z Joint, organizacji żydowskiej z Ameryki, która przesyłała nam paczki. Pamiętam z tych paczek Chesterfieldy.
W Polsce skończył ósmą klasę. Wtedy z kraju wyjechali jego krewni i rodzina. Z rodzicami zdecydowali się na taki sam krok.
– Żałowali, że opuścili Polskę. To był 9 czerwca 1957 roku, kiedy wyjechaliśmy do Izraela. Nie chciałem wyjeżdżać, miałem 16 lat, więc zaczynało się życie. Były dziewczyny, obozy, zabawy, papierosy w ubikacjach i się piło jakieś luje. Cała klasa mnie wtedy przyszła pożegnać. Do mieszkania przyszli mnie odwiedzić, na dworcu machali. Mnie było żal, im było żal. Mam wciąż listy, które wysyłali. Pisali – jak tam palmy, wyślij nam trochę pomarańczy, my ci wyślemy kiełbasy. Potem dostałem zdjęcie. No, nie można tego ciągnąć w nieskończoność, każdy ma swoje rodziny, każdy ma swoje problemy. Ale do dzisiaj mam kontakt z koleżanką z Wrocławia – oboje mamy swoje lata, nie bardzo słyszymy, nie bardzo widzimy, ale w porządku, dajemy sobie radę jeszcze.
W Izraelu zaczęli wszystko od początku. Dostali, tak jak inni przydział żywności w paczkach, ich nowy dom był pokryty blachą. Jedyne meble, jakie mieli, to były trzy łóżka. Do Izraela zjeżdżali wtedy wszyscy. Wszyscy zaczynali od zera.
– Brat mój, już nie żyje, do końca żył Polską. Do końca jej nie odżałował.
Całe życie jest przypadkiem
Po przyjeździe do Izraela chodził z bratem do kibucu. Musieli zrezygnować, wtedy Zeev poszedł do wojska.
– Służyłem tam dwa i pół roku. Potem pojawiła się żona i dzieci. Ale po wojsku szukałem pracy i tak trafiłem na taki kurs, żeby pracować z młodzieżą w internatach. Ja pracowałem w takiej wiosce dzieci, gdzie trafiały dzieci, których rodzice nie mogli utrzymywać. To było socjalne. Tam potem biologii uczyła moja żona, wychowały się nasze dzieci. Nade mną mieszkał sąsiad, który powiedział kiedyś do mnie: „Wowa (zdrobnienie od Włodzimierza, jak miał na imię w Polsce), zobacz, dostałem jakąś receptę, jak się robi wino”. Według mojej filozofii całe życie to jest przypadek. Przypadkiem pracowałem na Uniwersytecie Jerozolimskim na fakultecie rolniczym, między innymi odbywał się tam kurs chemii wina. Pracowałem w ten czas w akademiku, a że miałem mało pracy, kiedy każdy student miał łóżko i poduszkę, zapisałem się na kurs chemii wina.
– A teraz ja wam powiem, jak się nie robi wina – mówi, a w piwnicy słychać śmiech. – Winogrona potrzeba, siarkę potrzeba. Sąsiad miał winogrona, mieliśmy stary zlew, a dzieciarnia wskoczyła do środka i wycisnęliśmy sok. A tacy zadowoleni z życia, żeś nas takich nie widział! No i siarkę żeśmy wsadzili, korek i taka rurka jednokierunkowa, żeby dwutlenek węgla wyskakiwał. Postawiliśmy to pod drzewem i poszliśmy spać, z nadzieją, że jak wstaniemy, zacznie się fermentacja. Wstajemy, nie ma bąbelków. No i co się stało? No nic nadzwyczajnego, bo wina nie robi się z byle jakich winogron ani nie robi się go w 40 stopniach na zewnątrz.
Każdy ma swoją szramę
– Każdy ma jakiegoś bzika na sobie, szramę się mówi. Próbowałem kiedyś śpiewać w chórze. I panie tam zawsze chwaliły się wypiekami, a jeden kolega przyniósł wino. Ja zauważyłem, że on winem nie gardzi i kiedyś mnie tam do siebie zaprosił. Miał taką oborę na podwórzu, oglądnęliśmy ją i powiedziałem mu, że my tu będziemy robić wino.
Cynamon do dzisiaj nie ma winnicy. Winogrona skupuje i z nich tłoczy wino. Pierwsze zabutelkowane ma 26 lat.
– Pierwsze nasze wino, że mogliśmy powiedzieć, że robimy wino to był 2001, z pierwszych trzech lat, to się nawet nie opłacało tego soku pić.
Uśmiecha się pod nosem.
– Wino ma swoją tajemnicę, którą ja wam powiem, a której nikomu nie opowiadajcie. Tu jest 85 proc. wody, dodamy 14 proc. alkoholu, dodamy 0,5 proc. kwasów i kolorów. I jak nie zajmiemy się tym 0,5 proc., to mamy sok, a nie wino, bo te ostatnie 0,5 proc. to czysta magia. Magia zawarta w skórkach winogron. To jest ekspresja ziemi. Z prochu wino wychodzi i tych najbardziej jałowych zim.
Zeev Cynamon kończy opowieść. Mówi, że już więcej się nie da pociągnąć za język. Trochę w ten sposób żartuje, a trochę mówi poważnie. Wychodzi z piwnicy na Wodnej, goście powoli wychodzą za nim. Niektórzy łapią go na zewnątrz, pytają o rodzinę, o dzieci, o więcej wspomnień.
Są go ciekawi, on – zmęczony. Z boku obserwuję jego wzrok. Znów patrzy tam, gdzie ludzie obok nie mają wstępu.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com