Netanjahu podzielił Izrael, jak Kaczyński dzieli Polskę
Marcin Antosiewicz
Po raz drugi w tym roku Izraelczycy idą do urn wyborczych. To pierwsze przyśpieszone wybory w historii kraju, bo po kwietniowych premierowi nie udało się stworzyć rządu.
Fot.: Reuters
Netanjahu walczy o piątą kadencję. Jeśli znowu dojdzie do pata, będzie musiał odejść z polityki. Przez 10 lat rządów wyrósł na najbardziej polaryzującego polityka w Izraelu. Jedna połowa społeczeństwa widzi w nim wielkiego modernizatora, druga połowa zabójcę demokracji.
W Tel Awiwie powiedzenie, że jest się z Polski, jest traktowane jak zaproszenie do rozmowy. I nadal ciekawość tego, co dzieje się nad Wisłą lub nawet wymieniania kilku słów po polsku jest większa niż oburzenie na rewizję historii, którą forsuje rząd PiS.
– Ja też tak naprawdę jestem z Polski – mówi do mnie po angielsku starszy mężczyzna w kafejce na Dizengoff Street. I przez najbliższą godzinę poznaję historię jego rodziny. Matka pochodziła z Warszawy, ojciec z Częstochowy. – Do Izraela wyjechali jeszcze przed wojną. Dlatego przeżyli – mówi Michael, z zawodu architekt, żyjący od lat ze sprzedaży nieruchomości.
Rodzice w domu mówili po polsku, więc polski jest jego pierwszym językiem. Jednak trudno mi go namówić do mówienia po polsku. Za to on prosi, żebym mówił w rodzimym języku. Michael każe też mi do siebie mówić po imieniu, choć ma dokładnie tyle samo lat co państwo Izrael: 71. W dzieciństwie bawił się z wnukami Dawida Ben Guriona, pochodzącego z Płońska założyciela państwa i pierwszego premiera Izraela.
– Jak wygra Netanjahu, to dojdzie do rewolucji – mówi, gdy pytam o najbliższe wybory. – Jakiej rewolucji? – dopytuję. – Do prawdziwej rewolucji! Ludzie wyjdą na ulicę! Mają dość korupcji i niszczenia demokracji! – odpowiada wyraźnie poruszony.
Nad Netanjahu wisi groźba trzech procesów w sprawach korupcyjnych, nadużycia zaufania i malwersacji. Gazety piszą, że „jedynie zdecydowane zwycięstwo może wybawić go od sali sądowej”.
– Chce być nietykalny. Pozmieniał wszystkich sędziów – tłumaczy Michael. Ma na myśli propozycję Netanjahu, który chce znowelizować prawo tak, by prokuratura i sądy nie mogły prowadzić postępowania wobec urzędującego szefa rządu i państwa, tak jak jest we Francji. Ośmioro z piętnaściorga sędziów została nominowana do Sądu Najwyższego przez prezydenta Reuvena Rivlina, który jest członkiem Likudu, partii Netanjahu. – Oni mają skrajnie prawicowe poglądy – uważa Michael.
Na dowód podczas rozmowy ze mną sam rozpoczyna temat najświeższego ostrzału południowego Libanu. – Generałowie powinni wypowiedzieć premierowi posłuszeństwo – mówi. – Ale to wtedy dojdzie do puchu – zauważam. – Tak! Nie ma wyjścia! To będzie pucz. Ale da się to jakoś ułożyć, bo czterech z pięciu najważniejszych generałów to koledzy Gantza – dopowiada.
Benny Gantz jest liderem centrolewicowego bloku Niebiesko-Biali (kolory izraelskiej flagi), w latach 2011-2015 był szefem izraelskiej armii. W kwietniowych wyborach zdobyli 35 mandatów w 120-osobowym Knessecie. Netanjahu miał 3 mandaty więcej, ale nie udało mu się stworzyć większościowej koalicji, bo sojusz ze skrajnie prawicowymi partiami ortodoksyjnych Żydów nie wystarczył. Ostatni sondaż przed wyborami pokazał, że Likud i Niebiesko-Biali mogą liczyć na dokładnie takie samo poparcie, które przełoży się na 32 mandaty dla każdego z komitetów. Do utworzenia rządu potrzeba 61 głosów.
Każdy głos się liczy
– Arabowie zawsze chodzą głosować – powtarza Netanjahu, który równie co o swój wynik obawia się poparcia dla mniejszości arabskiej, którą reprezentuje partia Zjednoczona Lista, która od 2015 roku jest trzecią siłą w kraju. W dzień głosowania, by zmobilizować swoich wyborców, Netanjahu powiedział, że „jeśli frekwencja pozostanie na obecnym poziomie to Zjednoczona Lista dostanie aż 15 mandatów”. To zdecydowałoby o zwycięstwie opozycji.
Netanjahu nie ukrywa, że Arabowie i „lewacy” to wrogowie narodu. On orientuje się na skrajną prawicę, dlatego kilka dni przed głosowaniem zapowiedział aneksję Doliny Jordanu, która jest częścią Zachodniego Brzegu Jordanu, czyli terenów palestyńskich administrowanych przez Izrael. Netanjahu powtórzył także obietnicę formalnego włączenia żydowskich osiedli na okupowanym Zachodnim Brzegu do terytorium Izraela, lecz tak samo jak w kampanii przed kwietniowymi wyborami, nie przedstawił żadnych terminów, kiedy miałoby to nastąpić. Nikt nie ma wątpliwości, że to definitywnie pogrzebałoby proces pokojowy, odebrałoby nadzieję Palestyńczykom na niepodległe państwo i doprowadziło do eskalacji przemocy.
– Już teraz wiem, że każdy głos się liczy – mówi mi 51-letni Danny, który zagaduje do mnie na Placu Orkiestry, gdy słyszy, że mówię po polsku. Danny jest dyrektorem działu informatyki w sieci izraelskich hoteli. Rodzice żony pochodzą z Polski, dlatego z sympatią reaguje na polski. Jego rodzina pochodzi z diaspory żydowskiej w Jemenie. – Mnie często biorą za Araba – opowiada. – I przez to wiele osób udaje, jakby mnie nie było – dodaje. W swoim życiu bardzo rzadko chodził na wybory. Jednak tym razem pójdzie i zagłosuje przeciwko Netanjahu.
– Jak są wybory, to panuje mega tłok na lotnisku, co chwilę przylatują samoloty z religijnymi Żydami, którzy głosują na swoich – twierdzi Danny. Cała historia brzmi jak fake news, ale on mocno w nią wierzy. Pewne jest, że partie ortodoksyjnych Żydów otrzymują wsparcie finansowe od rodaków z USA.
Spolaryzowane społeczeństwo
Choć ortodoksyjni Żydzi stanowią około 12 proc. społeczeństwa, to mają ogromny wpływ na życie polityczne, głównie poprzez koalicje z Netanjahu. – To mnie ogromnie wkurza – mówi mi 31-letni Ahiad, z którym rozmawiam o polityce na plaży Metzitzim. Wcześniej sam głosował na Likud, ale tym razem zagłosuje na opozycję.
– Już mam dość tego, że w szabat nie działa transport publiczny, albo tego, że ortodoksyjni Żydzi są zwolnieni ze służby wojskowej – tłumaczy. To pokazuje, że napięcia społeczne w Izraelu są znacznie większe i wychodzą szeroko poza konflikt izraelsko-arabski. Choć w kraju żyje jedynie 8,5 mln ludzi, z czego 6,4 mln ma prawo głosować, to trudno znaleźć im wspólny język. Sekularni Izraelczycy z ogromną niechęcią wypowiadają się o „ortodoksach” i na odwrót.
Siedząc ze znajomymi na promenadzie w jednym z barów zagaduje do nas 36-letni Daniel. DJ właśnie puścił piosenkę R.E.M. „Losing my religion”. – To o mnie – mówi i dosiada się do stolika, przy którym słyszał polski. W ciągu godziny opowiada nam całe swoje życie.
Izraelczycy mają bardzo podobną mentalność do Polaków. Daniel, nauczyciel historii w liceum, urodził się w Jerozolimie, do której jego religijni rodzice wyemigrowali z Ameryki. Dziadkowie pochodzili z Polski i Ukrainy. Ma sześcioro rodzeństwa.
– Obecnie nikt z nas nie jest religijny, tylko rodzice o tym wiedzą. Przed nimi gramy prawie ortodoksów, którzy jednak muszą jakoś funkcjonować w dużym mieście – opowiada. – W jakim sensie grać? – pytam. – No np. do rodziców chodzę z dziewczyną, choć jestem gejem – odpowiada z lekkością, jakby już tysiąc razy usłyszał podobne pytanie. Przechodząc do rozmowy o polityce jestem pewny, że mam do czynienia z wyborcą liberalno-lewicowej opozycji. Jednak życie i polityka jest pewna zaskoczeń.
– Tylko Bibi! – mówi Daniel, kiedy pytam na kogo zagłosuje. Tak na Benjamina Netanjahu mówią jego fani. – Bibi to kapitalista. Za jego rządów nasza gospodarka szybko się rozwija. Izrael kwitnie – tłumaczy swoje poparcie. Gdy pytam, czy nie przeszkadza mu sojusz Netanjahu z ortodoksyjnymi Żydami, od których przez ostatnią godzinę się dystansował, odpowiada: – On jedyny w Izraelu jest politykiem światowego formatu.
Powtórne wybory zdecydują o przyszłości Benjamina #Netanjahu, który w kampanii kreuje się na polityka, który kręci światem. 4 dni przed głosowaniem poleciał do Putina (walka o 300 tys. głosów diaspory rosyjskojęzycznej. Putin w dzień głosowania zapowiedział wizytę w IL w styczniu
W centrum Tel Awiwu na wieżowcu w stylu Bauhausu z trzech stron widzę plakaty wyborcze premiera. Od południa: Netanjahu z Narendrą Modim, premierem Indii. Od zachodu: Netanjahu z Donaldem Trumpem. Od wschodu: Netanjahu z Władymirem Putinem. Do tego ostatniego Netanjahu poleciał cztery dni przed głosowaniem. Bynajmniej nie chodziło o geopolitykę, czy rozwój bilateralnych relacji. Szef Likud chciał w ten sposób przypodobać się rosyjskojęzycznej diasporze. 300 tys. – to oficjalna liczba Żydów, którzy wyemigrowali do Izraela z byłego Związku Sowieckiego. Jednak w przestrzeni publicznej wszyscy mówią o „milionie rosyjskich Żydów”. W dzień głosowania służby prasowe Putina podały, że rosyjski prezydent odwiedzi Izrael w styczniu przyszłego roku. Faktycznie tym razem walka o każdy głos w Izraelu potrwa aż do zamknięcia 11 tys. lokali wyborczych.
Z Tel Awiwu Marcin Antosiewicz