Na ludzkie szczątki wylały się hektolitry budowlanych ścieków. Kijowskie tsunami było “zemstą Babiego Jaru”
Katarzyna Mołoniewicz
Kijów, marzec 1961 r. Akcja ratownicza po katastrofie w dzielnicy Kureniwka, którą zalało tysiące hektolitrów ścieków (Fot. domena publiczna)
Gdy na kijowską dzielnicę Kureniwka wylały się hektolitry ścieków, zabijając wielu ludzi, kijowianie mówili o “zemście Babiego Jaru”. W wąwozie, w którym doszło do wycieku, 20 lat wcześniej hitlerowcy zamordowali dziesiątki tysięcy Żydów.
Dziennik „Prawda” z 14 marca 1961 r. na pierwszej stronie donosił o olbrzymich fermach tuczników, które powstaną na kazachskich ugorach dzięki wielkiej mądrości Partii Komunistycznej i jej leninowskiego Komitetu Centralnego, uroczystych obchodach w Warszawie stulecia śmierci Tarasa Szewczenki, długich kolejkach w Toronto, w których dzieci ustawiają się przed budynkiem Misji Scotta, żeby dostać coś do jedzenia, i o sztucznym futrze w kolorze różowym, którego produkcję uruchomiła fabryka Iskożdetal.
O tym, co się wydarzyło dzień wcześniej w Kijowie, ani słowa.
Kto od ognia, kto od wody
W poniedziałek rano Natalia Wowk wsiadła do zatłoczonego autobusu numer 3. Godzina porannego szczytu, ścisk, ludzie ryzykowali podróż na ostatnim stopniu, żeby tylko na czas podbić kartę. Niebo to chmurzyło się, to rozjaśniało. Popadywał deszcz, ale nie na tyle, żeby usprawiedliwić potoki wody, które zaczęły zalewać ulicę Frunze. Kierowca zatrzymał autobus i oznajmił, że nie da rady jechać dalej, wraca do bazy. Kto chce, niech wysiada.
Natalia panicznie bała się spóźnić do pracy – zadzwoni, że nie zdąży na czas. Przepchnęła się do wyjścia i stanęła w kolejce do automatu telefonicznego na rogu. Miała przed sobą Babi Jar, z którego lała się woda. Strumień w mgnieniu oka zmienił się w rzekę, a ta w brunatną ścianę wysokości kilkupiętrowego budynku. Lawina pędziła prosto na nią. Uderzenie zwaliło ją z nóg, ale nie straciła przytomności. Próbowała wydostać się z gęstej mazi. Byle do przodu, byle nie utknąć w bezruchu. Z trudem wyciągała nogi z dziwnego gliniastego ciasta, które gęstniało jak krochmal. Fala przewróciła słupy elektryczne, przewody iskrzyły. W autobus nr 3 uderzyła wywrotka, przebijając bak. Od iskry zapaliła się benzyna. Kto nie utonął, zginął w ogniu.
Olga Bikus mieszkała na terenie zajezdni tramwajowej. Była na zewnątrz, gdy ujrzała wielką lawinę niosącą przed sobą całe domy. Jej też runął. Ludzie tonęli w mule, który gęstniał w jednej chwili i więził nogi, ramiona. Ci, którzy przeżyli, rzucali się do ratowania wystanych w kolejkach telewizorów, lodówek, skromnych, lecz jakże cennych sprzętów.
Galina Smirnowa, pracownica zajezdni: – Gdy dyrektor przyszedł rano i zobaczył, że zalewa nas woda, chciał zwolnić do domu cały personel administracyjny. Wtedy zjawił się kierownik ruchu Artomienko i nie pozwolił. Dyrektor strasznie się zdenerwował i wyszedł. Po chwili uderzyła lawina i zalała budynek administracji i wszystkich, co tam byli. Odkopali ich po kilku dniach, już martwych. Może gdyby najpierw szukali ludzi, a nie kas pancernych z pieniędzmi, to udałoby się ich jeszcze uratować.
Stację transformatorową w zajezdni pracownicy próbowali odgrodzić deskami, sypali piasek, ale było za późno. Lawina przetoczyła się przez stację, pogrzebała 60 osób i popędziła dalej.
Tsunami z gliny i wody
Lawina spadła na Kijów o 8.30. Zastała ludzi podczas codziennych czynności: ktoś rozmawiał przez telefon, ktoś czytał gazetę, ktoś taszczył walizkę. Zginęli na miejscu, ich ciała przykryła gęsta maź, zmieniająca się z czasem w kamienny pancerz, tak jak lawa, która zaskoczyła mieszkańców Pompejów.
Rano puściły mury retencyjne w Babim Jarze i na kijowską dzielnicę Kureniwka wylało się 700 tys. m sześc. odpadów z fabryki cegieł.
Lawina miała 20 m szerokości i 14 m wysokości. Gnała z prędkością 5 m na sekundę. Wtoczyła się w ulicę Frunze i przykryła stadion Spartaka, szpital, zajezdnię tramwajową, fabrykę, przedszkole. Popłynęły domy, groby, słupy wysokiego napięcia.
Już o świcie na ulicach Kureniwki pojawiły się strumyki. Wkrótce wody było tyle, że sparaliżowała ruch. Stanęły tramwaje, autobusy, trolejbusy. Rozkaz o odłączeniu prądu przyszedł za późno. Padające słupy elektryczne wywołały pożary.
Ludzie chronili się na dachach domów, na wyższych piętrach, na drzewach. Chwytali się przepływających mebli, sztachet. Ci, którzy znajdowali się na parterze budynków, mieli małe szanse.
Oficjalny komunikat brzmiał:
O 8.30 w wyniku przerwania wału retencyjnego w Babim Jarze woda i rozmyty grunt zalały teren sąsiadujący z ulicą Frunze, w rejonie zajezdni tramwajowej. Ok. godz. 10 napór wody ustał. W następstwie zalania zniszczonych zostało 68 domów mieszkalnych i 13 budynków o charakterze administracyjnym i przemysłowym. Niezdatnych do użytku stało się 298 mieszkań, z których 163 należały do prywatnych właścicieli, zamieszkałych przez 353 rodziny, w sumie 1228 osób.
Zniszczenie tak wielu mieszkań i budynków musiało pociągnąć za sobą wiele ofiar. Raport specjalnej komisji oszacował straty w ludziach na 148 osób. Nieoficjalne źródła mówią o 1,5-2 tys. ofiar.
Zniszczone domy po przejściu błotnego tsunami Fot. domena publiczna
Wyrok z odroczeniem
Wyrok na Kureniwkę zapadł 10 lat wcześniej na posiedzeniu miejskiego komitetu partii. Przemawiał jego przewodniczący Oleksiej Dawydow, z wielkim nosem, w okrągłych okularach. Mężczyźni w garniturach, jeden po drugim, podnosili ręce. Nie zabrakło też kobiety w ludowej chuście na głowie. Wszyscy jednogłośnie poparli projekt przekształcenia Babiego Jaru w składowisko odpadów budowlanych. Fabryki cegieł pracowały na trzy zmiany. Kijów obrastał nowymi dzielnicami czteropiętrowych chruszczowek i potrzebował cegieł, dużo cegieł.
Wywóz odpadów za miasto kosztował. Taniej było mieszać je z wodą i wlewać do wąwozu. Maź lała się z wielkiej rury przez całą dobę. Projekt opracowali inżynierowie z Moskwy. Może i był dobry, tyle że nikt się go ściśle nie trzymał. Owszem, zbudowano wał retencyjny, ale o 10 m niższy, niż zakładali specjaliści. Miał być z betonu, ale taniej wyszło z gliny. Za to zwiększono wysokość, do której napełniano nieckę. I dla oszczędności zmniejszono średnicę rur odprowadzających wodę. Kilkadziesiąt metrów nad głowami kijowian gromadziła się dzień po dniu gliniana magma. Katastrofa była kwestią czasu.
Mieszkańcy położonej pod wąwozem Kureniwki obserwowali z zaniepokojeniem spływające z góry potoki, czasem rwące strumienie. Nie zabrakło odważnych, którzy alarmowali komitet partii o niebezpieczeństwie. Dawydow reagował gniewem, groził karami za rozpowszechnianie antyradzieckich plotek. Miał na głowie sprawy wielkiej wagi, które wymagały funduszy i pełnego zaangażowania: miasto miało otrzymać Order Lenina i przygotowywało się do 20. rocznicy obrony przed faszystami. Kijów święcił triumf za triumfem. W 1961 r. Dynamo zostało mistrzem ZSRR w piłce nożnej, a kijowscy naukowcy opracowali elektroniczną maszynę liczącą, poprzedniczkę komputera.
Babi Jar
Babi Jar, miejsce jednej z największych zbrodni hitlerowskich, miał zniknąć pod zastygłą gliniastą mazią. Partyjni urzędnicy postanowili stworzyć tam „park kultury i odpoczynku” z huśtawkami i budkami z piwem.
20 lat wcześniej, we wrześniu 1941 r., na ulicach Kijowa pojawiły się obwieszczenia po rosyjsku, ukraińsku i niemiecku. Wszyscy Żydzi z Kijowa i okolic powinni stawić się w poniedziałek, 29 września, o godz. 8 rano, na rogu ulic Mielnikowej i Dokteriwskiej. Mają wziąć ze sobą dokumenty, pieniądze i kosztowności, a także ciepłą odzież, bieliznę itp. (…) Jeśli ktoś zajmie pozostawione przez Żydów mieszkania i przywłaszczy sobie ich mienie, zostanie rozstrzelany.
Ludzie analizowali każde słowo komunikatu: zbiórka niedaleko dworca towarowego, a więc wywiozą. Trzeba wziąć dokumenty i ciepłe ubrania, więc pewnie do obozu pracy. Może mieszkania nie przepadną?
Na wyznaczone miejsce ściągnęły tysiące ludzi. Funkcjonariusze SS, SD i ukraińskiej policji dzielili ich na grupy po sto osób i prowadzili na brzeg wąwozu zwanego Babim Jarem. Tam rozgrywały się kolejne sceny wielokrotnie powtarzanego scenariusza. Niemiecki żołnierz, świadek wydarzeń, opisał je tak: Wszystko działo się bardzo szybko. Jeśli ktoś się zatrzymał, Ukraińcy poganiali go kopnięciami i ciosami pięści. Myślę, że nie minęła nawet minuta od chwili, gdy człowiek ściągnął płaszcz, a już stał zupełnie nagi (…). Rozebranych Żydów wysłano do wąwozu (…). Kiedy podchodzili do krawędzi, niemieccy policjanci chwytali ich i kładli na ciałach rozstrzelanych już wcześniej. Zwłoki leżały w równych rzędach. Działo się to bardzo szybko. Tak szybko, że kiedy tylko Żyd się położył, podchodził policjant z pistoletem i strzelał leżącemu w tył głowy.
Rozstrzeliwano po dziesięciu. Kolejka oczekujących była coraz dłuższa i Niemcy zaczęli oszczędzać naboje. Kazali ludziom kłaść się głowa przy głowie i zabijali jedną kulą. Praca szła szybko i metodycznie. Jedni strzelali, inni podawali naboje, kolejni przysypywali ziemią warstwy ofiar, martwych i jeszcze żywych. W ciągu dwóch dni zabito ponad 30 tys. Żydów, ale akcja trwała dalej. Babi Jar zapełnił się ciałami Romów z pięciu cygańskich taborów, radzieckich żołnierzy wziętych do niewoli, marynarzy, pacjentów szpitala psychiatrycznego, Karaimów, więźniów utworzonego obok obozu koncentracyjnego, partyzantów. Nie licząc ofiar NKWD z lat 30., wąwóz stał się grobem dla 100, może 150 tys. osób. Ich liczba nigdy nie została ustalona.
Zacieranie śladów
W sierpniu 1943 r. Hitlerowcy czuli już na plecach oddech czerwonoarmistów. Gorączkowo likwidowali świadectwa zbrodni rękami więźniów obozu. Jeńcy wykopywali ciała, palili je na ogromnych rusztach z macew z żydowskiego cmentarza, przesiewali popiół.
Drugi etap zakłamywania historii nastąpił po wojnie. Początkowy komunikat o wydarzeniach w Babim Jarze podpisany przez Mołotowa mówił o zamordowanej wielkiej liczbie Żydów, w tym kobiet i dzieci w różnym wieku. W następnych słowo „Żydzi” zostało zastąpione określeniem „niewinni obywatele”. Przy tak niesłychanej skali zbrodni nasuwało się niewygodne pytanie o kolaborację. Takich tematów reżim unikał. Upamiętnieniu tragedii przeszkodziła też powojenna antysemicka kampania o oficjalnej nazwie „walka z kosmopolityzmem”. Nad Babim Jarem zawisło milczenie przerywane czasem głosem artystów. W feralnym roku 1961 Jewgienij Jewtuszenko pisał:
Nad Babim Jarem pomnika nie widać.
Grubym nagrobkiem jest urwisko Jaru.
Strasznie mi.
Czuję, że na barkach dźwigam
tyle lat, ile ma żydowski naród.
(Tłum. Leopold Lewin)
Trzeci etap doprowadził do ostatecznego zlikwidowania materialnych śladów zbrodni. W stylu wielkich radzieckich przedsięwzięć nieliczących się z historią, geografią i ludźmi postanowiono wymazać z mapy cały wąwóz. Na pozostałe w głębi jaru szczątki ludzkie wylały się miliony metrów sześciennych budowlanych ścieków. Dlatego w kolejnym nieszczęściu, które dotknęło kijowian, doszukiwano się udziału sił nadprzyrodzonych. Mówiono o „zemście Babiego Jaru”. Były też interpretacje mniej metafizyczne: wielka ilość ludzkiego tłuszczu zgromadzona w wąwozie blokowała rzekomo przepływ wody.
Katastrofa kureniwska była kolejnym wydarzeniem związanym z Babim Jarem, które postanowiono utajnić.
Akcja nie tylko ratunkowa
Na początku przerwano łączność międzymiastową i międzynarodową.
Zmieniono trasy samolotów pasażerskich, żeby nikt nie zobaczył katastrofy z lotu ptaka. Mieszkańców zbyto informacją w radiu: „Pękła rura”. Akcja ratownicza była jednocześnie akcją zacierania śladów.
Na filmie archiwalnym widać żołnierzy w samochodach pancernych, ciężki sprzęt. Zanurzone po osie pojazdy z trudem posuwają się naprzód. W ruch idą łyżki koparek i lemiesze buldożerów.
Olga Szewczenko: – Muł zalegał na głębokość czterech metrów. Trzeba go było przekopać. Buldożery zagarniały ziemię czerpakami i przy okazji rozrywały ciała.
Ratownicy przewożą zwłoki na taczkach, po kilka, po kilkanaście, do prowizorycznej kostnicy na terenie szpitala psychiatrycznego. Pracownicy godzinami zeskrobują z nich skamieniałe ubranie razem ze skórą. W kadrze filmu utrwalono umyte nagie ciała leżące w stosach. Na zdjęciach pojawia się też Dawydow. Podobno szybko odjechał, bał się gniewu ludzi. Kazał tylko wydać z domu towarowego bieliznę i ubrania do pochówku. Dawydow umrze dwa lata po katastrofie. Jeden z kijowskich bulwarów będzie nosił jego imię.
Ofiary, żeby nie można było się ich doliczyć, grzebano na różnych cmentarzach. W Kijowie i poza miastem. Na wielu grobach widnieje fałszywa data śmierci. W zakładach pracy zakazano jakichkolwiek uroczystości żałobnych. Świadkowie katastrofy otrzymali prikaz, żeby o wydarzeniach nie mówić, „nie szerzyć plotek”. W świecie, w którym codzienny byt uzależniony był od łaskawości władzy, wyegzekwowanie nakazu milczenia nie było trudne. Lidia Lewińska, pracownica zajezdni tramwajowej: – Najbardziej boli mnie to, że przez te wszystkie lata nikt nie pomógł ludziom, którzy ucierpieli. „Czarnobylcy” coś dostali, „afgańcy” też, niedużo, ale zawsze coś. A naszym nie dali ani kopiejki.
Trudna arytmetyka
Śledztwo w sprawie „błędów w projekcie” było tajne, rozprawa również. Za kratkami znalazło się sześć osób. Żadnemu z partyjnych urzędników nie postawiono zarzutów. Materiały sprawy zniszczono po upływie terminu przedawnienia.
Rościsław Doliński, w 1961 r. pierwszy zastępca prokuratora Kijowa: – Zginęło 145 osób. Będę to powtarzał do śmierci. Gdzie niby mieli pochować 1,5 tys. ofiar? Kijowskie cmentarze nie przyjęłyby tylu zwłok. To co: wywozili? Zakopywali w rowach?
Oleksandr Anisimow, historyk: – Zginęli pasażerowie komunikacji miejskiej, przechodnie, dzieci z przedszkola i ich opiekunowie, pracownicy zajezdni tramwajowej, mieszkańcy prywatnych domów i bloków, pacjenci szpitala, robotnicy z dwóch fabryk, studenci z akademika… Liczba ofiar musiała być znacznie większa niż 145.
Nie wszystkie ofiary pochowano. Rodziny musiały się pogodzić z tym, że ich bliskich uznano za zaginionych.
Lidia Lewińska: – Podczas akcji ratunkowej zdjęto tylko wierzchnią warstwę mułu. Gdyby dzisiaj zaczęto kopać, na pewno znaleźlibyśmy bardzo dużo kości.
To jest już niemożliwe. Tak jak niemożliwe jest ustalenie liczby zamordowanych w Babim Jarze i ofiar kureniwskiego potopu. Wąwóz całkiem zasypano. Na miejscu obu tragedii zbudowano wielkie arterie komunikacyjne, domy, park, stację metra Dorogożycze. I posadzono topole. Mają tyle lat, ile minęło od kijowskiego tsunami.