Przeżyliśmy pod ziemią prawie dwa lata. W końcu uwierzyłem, że jako Żydzi nie jesteśmy ludźmi

Przeżyliśmy pod ziemią prawie dwa lata. W końcu uwierzyłem, że jako Żydzi nie jesteśmy ludźmi

Noach Lasman


Jidł Wajnsztajn i Noach Lasman przeżyli okupację, ukrywając się w ziemiankach w okolicy Łosic. 1946 r. (Fot. Archiwum Noacha Lasmana)

Mieliśmy wrażenie, że zostaliśmy jedynymi Żydami w powiecie, a może nawet w całej Polsce. Może Hitler skapitulował i niepotrzebnie siedzimy w ziemiance? Nie podlegało dyskusji, kto z nas pójdzie do miasta. Było zrozumiałe, że będę to ja. Fragment książki Noacha Lasmana “Wspomnienia z trzech światów”.

Weszliśmy do ziemianki 22 listopada [1942 r.], a pięć dni później Niemcy otoczyli małe getto w Łosicach i kilkuset pozostałych w nim Żydów polscy policjanci popędzili do stacji kolejowej w Niemojkach. Ktoś, komu udało się uciec z tego marszu, opowiadał mi potem, że po drodze co lepiej ubranych mordowano i ograbiano. Widział, jak pod Zakrzem granatowy policjant „sprzedał” Żyda jakiemuś chłopu, bo tamtemu spodobały się jego eleganckie oficerki. Uprzednio oczywiście musiał go zastrzelić, i to tak, żeby nie poplamić ubrania i butów.

W Niemojkach załadowano nieszczęśników do towarowych wagonów i wysłano pod Siedlce, do kolonii Gęsi Borek. Od kilku dni gromadzono tam Żydów ze wszystkich małych gett i obozów w pobliżu. Musiał tam trafić także Lichtenfeld, bo w tym czasie zlikwidowano także obóz pracy przy Brzeskiej, a resztę obozowców odesłano do małego getta w Siedlcach. Stamtąd wszystkich zgromadzonych tam Żydów popędzono po paru dniach do Gęsiego Borku (1). Solidna firma Wolfer und Goebel ukończyła budowę odcinka ważnej strategicznie drogi Siedlce – Międzyrzec i oddała ją do użytku w terminie, przed pierwszymi śniegami, mimo że w ostatnich trzech miesiącach istnienia obozu niewolnicze kadry gwałtownie topniały.

Jeszcze przed 1 grudnia wszystkich zgromadzonych w Gęsim Borku Żydów – w sumie kilka tysięcy ludzi – Niemcy wywieźli do pobliskiej Treblinki. Tych, którzy zdołali gdzieś się ukryć, ale potem wpadali w niemieckie łapy, od grudnia 1942 roku po prostu zabijano na miejscu. Za każdego żywego lub martwego Żyda okupant płacił teraz polskiej ludności litrem wódki, dwoma litrami nafty i pięcioma kilogramami cukru.

Blisko jedna trzecia ludzi transportowanych do obozów zagłady ginęła, zanim do nich dojechała. W zatłoczonych do granic możliwości bydlęcych wagonach umierali z wycieńczenia, chorób, głodu i pragnienia. Na zdjęciu żydowskie kobiety z Grecji przewożone do obozu zagłady w Treblince Fot. domena publiczna

My na razie wygraliśmy swój wyścig z czasem, ale życie non stop, dzień i noc w zamkniętej ziemiance, która miała sześć metrów kwadratowych powierzchni i w której musiało pomieścić się sześć, a potem siedem osób, nie było łatwe. Kiedy do niej schodziliśmy, byliśmy przekonani, że będziemy ukrywać się najwyżej kilka miesięcy. Potem wojna powinna się wreszcie skończyć. Przeżyliśmy pod ziemią dwadzieścia miesięcy, prawie dwa lata.

Nie chcę opisywać warunków, głodu, strachu i różnych wypadków, jakich w niej doświadczyliśmy. Warunki były nieludzkie, a w takich sytuacjach wszystko jest krańcowe. Początkowo mieliśmy ukrywać się w niej w piątkę: rodzina Mordkowiczów i ja, ale już w małym getcie rodzice Zalusia i Borysa przygarnęli dodatkowo Fulego Perelmana, a potem także jego jedenastoletniego brata Arona, razem więc było nas siedmioro. Nie zawahali się zabrać ze sobą nas trzech, choć wiedzieli, że spotęguje to problemy z wyżywieniem i zmniejszy szanse na przetrwanie.

Duszą naszej małej grupy była pani Mordkowiczowa. To ona w miarę możności dbała o nas, zażegnywała między nami, młodymi, różne starcia i przez cały czas pobytu w ziemiance zachowywała pogodę ducha. Na każdą sytuację miała jakiś przykład lub opowiastkę, która poprawiała nam samopoczucie. Choć w Poznaniu dobrze znałem jej synów, dopiero wojna zbliżyła obie nasze rodziny. Teraz stała się dla mnie drugą matką.

Nasze współżycie z Józefem, chłopem będącym naszym łącznikiem ze światem, nie było idealne, ale układało się znośnie.

Był człowiekiem inteligentnym, prawym i uczciwym, ale przy tym chytrym i małostkowym. Mimo że był dobrze opłacany, starał się wycisnąć z nas jak najwięcej i miał na to różne sposoby.

Nie dostarczał dość jedzenia albo przynosił je nieregularnie. Środków medycznych, nawet nnajprostszych, nie kupował, bo uważał, że to zbyt ryzykowne (co z jego punktu widzenia było słuszne). Nagle przestawał przynosić gazety, które wcześniej dostarczał nam regularnie, i w ogóle wymyślał masę historii, którymi nas niepokoił. Nie wiedział, ile Mordkowiczowie mieli pieniędzy, ale sądził widocznie, że nasze życie i jego ryzyko są warte więcej, niż ustaliliśmy. Może miał rację? Kto może ocenić w złocie, ile kosztuje ludzkie życie oraz ryzyko, jakie on i jego rodzina ponosili?

To Mordkowiczowie finansowali całe przedsięwzięcie, ale wszyscy rozumieliśmy, że nie wolno nam tak łatwo ustępować przed naszym opiekunem. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a nikt nie mógł przecież przewidzieć, jak długo jeszcze potrwa wojna. Trzeba było talentu dyplomaty i doświadczenia psychologa, żeby zażegnywać powstające spięcia i pani Mordkowiczowa zawsze wychodziła z tych trudnych sytuacji zwycięsko. Józef zresztą pewnych granic nie przekraczał. Nie był złym człowiekiem. Faktem jest, że przeżyliśmy.

Deportacja Żydów z getta w Siedlcach w sierpniu 1942 r. podczas akcji ‘Reinhardt’ – zagłady Żydów z Generalnego Gubernatorstwa i Okręgu Białostockiego. Z siedleckiego getta wywieziono i zamordowano w Treblince około 18 tys. Żydów. Szacunki dotyczące całkowitej liczby zgładzonych w tym obozie są różne, niektórzy badacze piszą o blisko 800 tys., inni nawet o 1,5 mln. Wiadomo na pewno, że do końca 1942 r. wymordowano w Treblince 713 555 osób. Aż do likwidacji obozu w listopadzie 1943 r. cały czas ginęli w nim Żydzi. Fot. domena publiczna

Najbardziej dramatyczny moment w naszych relacjach, który mógł zakończyć się dla nas tragicznie, wydarzył się po kilku miesiącach pobytu w ziemiance. Któregoś wieczoru nasz opiekun przyszedł i oświadczył, że musimy natychmiast odejść. Jego żona miała sen, w którym Niemcy otoczyli ich zagrodę i podpalili zabudowania, a ich wszystkich zastrzelili. Strasznie się boi i on nie może nam dalej pomagać. Mamy się wynieść i zerwać z nim wszelki kontakt.

Ja i moi koledzy byliśmy młodzi, więc zaczęliśmy go przekonywać, że to tylko sen.

– Pana żonie przyśniło się nieszczęście, bo niebezpieczeństwo realnie istnieje, a ona stale o nim myśli. Stale o nim pamięta i sen też nie uwalnia jej od strachu – perorowaliśmy. – Ale jesteśmy tu już długo i nic złego się nie stało. Nikt się o nas nie dowiedział i nikt się nie dowie.

– Tak, ale musicie mnie zrozumieć. Mam dobre zamiary, ale nie mogę walczyć z moją żoną – odparł.

Gdy odszedł, zaczęliśmy gorączkowo dyskutować nad sytuacją. My młodzi nadal myśleliśmy w sposób racjonalny: trzeba pójść do Józefowej i wytłumaczyć jej, że wiara w sny to przesądy. Ale pani Mordkowiczowa się sprzeciwiła.

– To tak, jakbyście z człowiekiem religijnym dyskutowali o istnieniu Boga albo o życiu pozagrobowym! – powiedziała. – Z takimi ludźmi trzeba rozmawiać, używając innych argumentów. Załatwię tę sprawę sama, a wy nie ważcie się rozmawiać o tym z Józefem.

Następnego dnia chłop znów przyszedł i jeszcze raz zażądał, żebyśmy odeszli. Pani Mordkowiczowa odparła, że chce przedtem porozmawiać z jego żoną, i następnej nocy wybrała się do naszych opiekunów. Noc była ciemna, więc dla bezpieczeństwa poszedłem razem z nią. Przed wejściem do chałupy pani Mordkowiczowa się zatrzymała.

– Nojusiu, ani słowa, jak tam wejdziemy! – powiedziała. – To ja przyszłam porozmawiać, a ty masz siedzieć cicho!

Chana i Chaim Mordkowiczowie, Łódź, 1964 r. Fot. Archiwum Noacha Lasmana

Weszliśmy i zaczęła rozmawiać z Józefową, a ja się przysłuchiwałem. Żona naszego gospodarza tłumaczyła, że chciałaby nam pomóc, ale niedawno urodziła, ma małe niemowlę i bardzo się boi. Pani Mordkowiczowa wysłuchała jej i powiedziała, że ją rozumie, też miewa różne sny i wie, że nie wolno ich lekceważyć.

– Ale trzeba umieć je odpowiednio zinterpretować – tłumaczyła. – Istnieje wiele senników wyjaśniających sny a my, Żydzi, jesteśmy starym narodem i już w Biblii, w Starym Testamencie, mówi się o tłumaczach snów. Najpoważniejszym sennikiem jest babiloński i Józefowa może w nim sprawdzić, że ogień we śnie nie znaczy nic złego, tylko zwiastuje szczęście – cierpliwie objaśniała. – Jeżeli Józefowej przyśnił się ogień, to znaczy, że wojna i całe to nieszczęście niezadługo się skończy i Niemców szlag trafi.

Opowiedziała jej kilka przykładów potwierdzających, że jest tak, jak mówi, i udało jej się przekonać żonę gospodarza. Wróciliśmy do naszej ziemianki i wszystko, ku naszej uldze, pozostało po staremu. Zresztą pani Mordkowiczowa chyba naprawdę znała się na snach, bo wojna się skończyła, a Niemców wygnano, choć nie tak prędko.

Noach Lasman w rozmowie z Amiją Boasson:

„Żona Józefa po rozmowie z panią Mordkowiczową poszła do kościoła wyspowiadać się i opowiedziała o wszystkim księdzu. A ten powiedział, że źle zrobiła i że pójdzie z tą informacją do żandarmerii.

Nasi gospodarze nie wyrzucili nas, ale od tego czasu było już gorzej. Józef nie chciał nam dawać jedzenia i były z tym problemy. Nie wolno nam było wyjść z bunkra ani z nikim rozmawiać i opowiadać o nas. Żądał, żebyśmy nie mówili o kryjówce i o nim nawet naszym krewnym, choć tylko Fule miał małego brata”

***

Tygodniami i miesiącami tkwiliśmy pod ziemią odcięci od świata, mając czasem wrażenie, że zostaliśmy jedynymi Żydami w powiecie, a może nawet w całej Polsce. Mieliśmy teraz całe dni na rozmowy i dyskusje i często zadawaliśmy sobie pytanie, dlaczego nas, Żydów, tak bardzo „biją w dupę”. Szukając na nie odpowiedzi, postanowiliśmy nawet przeczytać Biblię. Mnie przypomniało się stare postanowienie jeszcze z Poznania, żeby przeczytać po polsku Stary Testament. Plany pokrzyżowała mi wówczas wielka polityka i wybuch wojny, teraz zdecydowałem, że czas je zrealizować. Chłop zdziwił się, że właśnie my chcemy poznać tę „katolicką” książkę, ale dostarczył ją nam w twardej, czarnej oprawie razem z Nowym Testamentem. Może miał nadzieję, że któreś z nas nawróci się na prawdziwą wiarę?

Dyskutowaliśmy też nad tym, dlaczego się nie buntowaliśmy. Początkowo było to zrozumiałe. Kiedy byłem w obozie, każdy z nas miał w getcie jakichś bliskich, którzy byli zakładnikami w ręku Niemców. A potem, po akcji, kiedy wszystkich wymordowano, nie było dokąd uciec. Każdy bunt czy ucieczka ma jakiś sens, jeżeli istnieje miejsce, w którym ktoś gotów jest przyjąć uciekiniera. Wiedzieliśmy, że polska ludność jest sterroryzowana i obawia się kar za udzielanie pomocy Żydowi. Znałem z własnego doświadczenia to poczucie strachu i bezradności wobec brutalnej siły.

Byliśmy głodni informacji z „wolnego świata” i bardziej niż kiedykolwiek nasłuchiwaliśmy wszelkich plotek i informacji na temat losów wojny. Te wiadomości były dla nas nie mniej ważne niż żywność. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że nasze życie zależy teraz tylko od klęski Niemiec. To była jedyna nadzieja, jaką mogliśmy jeszcze mieć. Józef dość regularnie przynosił nam okupacyjną prasę i każdą gazetę czytaliśmy kilkakrotnie, a każdy artykuł czy notatkę uważnie omawialiśmy, zawsze dochodząc do wniosku, że koniec Hitlera się zbliża. W wydawanych w Reichu gazetach wiadomości o alianckich nalotach oraz ich skutkach były skąpe, ale wiele na temat niemieckich strat można było wywnioskować z licznych nekrologów. Często pojawiała się w nich wzmianka, że „poległy bohater” jest drugim czy trzecim członkiem rodziny, który zginął dla Grossdeutschland. Był to aż nadto wymowny dowód na koszty wojny, jakie płacą Niemcy.

Niemiecki żołnierz salutuje nad świeżo usypanymi grobami grobami Fot. Zasoby Narodowego Archiwum Cyfrowego

Artykuły o tym, jak ludność wiosek i miasteczek w Bawarii i Wirtembergii z entuzjazmem przyjmuje pozbawionych dachu nad głową uciekinierów z Hamburga i Berlina, świadczyły, że również zwyczajni Niemcy cierpią z powodu wojny. Zaczynaliśmy rozumieć niemieckie określenie Schadenfreude. Zamieszczane w warszawskiej gazecie ogłoszenia o chęci sprzedaży domów i działek w okolicach większych miast dowodziły według nas, że ludzie liczą na szybkie oswobodzenie Polski przez Armię Czerwoną. System sowiecki nacjonalizował ziemię i majątek, więc kto mógł i był przewidujący, starał się zawczasu pozbyć gruntów czy nieruchomości. Duża liczba chętnych do ich kupna miała z kolei świadczyć o tym, że część ludzi liczy na przyjście aliantów z Zachodu.

Dla nas osobiście obojętne było, kto nas oswobodzi. Każdy wyzwoliciel w naszej sytuacji był dobry.

Trafił mi wtedy w ręce stary numer „Biuletynu Informacyjnego” wydawanego przez polskie podziemie. Był 1943 rok i żadnych rewelacji w nim nie znalazłem, ale zainteresowały mnie dwie krótkie wzmianki o akcjach AK, które za szantażowanie i wydawanie ukrywających się Żydów ukarało kilku Polaków. Była to dla nas miła niespodzianka. Wiedzieliśmy przecież, że większość chrześcijańskiej ludności pozostaje na nasz los obojętna, a wtedy wręcz każdy Polak był dla nas potencjalnym szantażystą.

Notka o wykonaniu wyroku śmierci na szmalcowniku Janie Grabcu, który szantażował mieszkańców wsi ukrywających Żydów, Biuletyn Informacyjny z 1943 r. (fot. Wikimedia.org / Domena publiczna) Notka o wykonaniu wyroku śmierci na szmalcowniku Janie Grabcu, który szantażował mieszkańców wsi ukrywających Żydów, Biuletyn Informacyjny z 1943 r. (fot. Wikimedia.org / Domena publiczna)

Na wiosnę 1944 roku zaczęliśmy odczuwać w ziemiance wielokrotne, o różnych porach dnia, drgania ziemi. Powtarzały się nieregularnie, jakby w pewnej odległości wybuchały bomby, co nas dziwiło, bo front znajdował się jeszcze daleko od Podlasia. Wkrótce nasz opiekun przyniósł wiadomość, że okoliczni mieszkańcy widzieli maleńkie samolociki lecące z wielką szybkością. Krążyły pogłoski, że w różnych miejscach na pola spadają bomby, wyrządzając czasem szkody, a na miejsca wybuchów przyjeżdżają Niemcy i szukają szczątków tych bomb. Zaniepokoiło nas to, bo podczas takich przeczesywań terenu mogli przypadkiem wpaść także na nasz trop. W maju Józef opowiadał znowu, że nad Bugiem pojawiły się spore oddziały polskich partyzantów i że Niemcy przeprowadzają tam duże obławy.

W małe samolociki nie wierzyliśmy, a inne wydarzenia nie wiązały nam się ze sobą w żadną całość. Patrzyliśmy na nie z egoistycznego punktu widzenia: jakie kłopoty mogą z ich powodu dla nas wyniknąć.

Noach Lasman: „Dopiero kilka lat po wojnie dowiedziałem się, że bezwiednie byliśmy świadkami prób rakiet V2, niemieckiej Wunderwaffe, na której doświadczalny poligon Niemcy wybrali południową i wschodnią Polskę. Wyrzutnie rakiet zainstalowali na Podkarpaciu i wystrzeliwali je kilkaset kilometrów na północ, w kierunku nadbużańskich okolic powiatu siedleckiego, sprawdzając między innymi rozrzut wystrzelonych rakiet. Koło Sarnak jedna z tych rakiet utknęła w bagnie nad Bugiem, nie wybuchając. Niemcy bezskutecznie jej szukali, za to udało się ją przechwycić Armii Krajowej i po rozmontowaniu oraz zbadaniu przetransportować jej najważniejsze części samolotem do Londynu”.

Rakieta V-2 w trakcie stawiania jej pionowo na stole startowym.  Zdjęcie wykonano prawdopodobnie w Peenemünde. Procedura startowa odbywała się w trakcie rekultywacji terenu przez spychacz i wycinkę drzew prowadzoną w głębi kadruRakieta V-2 w trakcie stawiania jej pionowo na stole startowym. Zdjęcie wykonano prawdopodobnie w Peenemünde. Procedura startowa odbywała się w trakcie rekultywacji terenu przez spychacz i wycinkę drzew prowadzoną w głębi kadru Internet

Wizyta u aptekarza

Na początku lipca 1943 roku Józef przyniósł nam gazetę, z której dowiedzieliśmy się, że Niemcy rozpoczęli wielkie natarcie w okolicy Orła. Po kilku dniach prasa doniosła, że Rosjanie przeszli do przeciwnatarcia i że zadano im olbrzymie straty. Wyciągnęliśmy z tego wniosek, że Niemcy ponieśli klęskę większą niż pod Stalingradem. Już od czterech lat czytaliśmy między wierszami i we wszystkim, obojętnie co pisano, dopatrywaliśmy się klęski Trzeciej Rzeszy.

Potem nasz chłop przestał się pokazywać i straciliśmy kontakt z bieżącymi wydarzeniami. Może w Niemczech wybuchła rewolucja? Może Hitler skapitulował i niepotrzebnie siedzimy w ziemiance? Już od dawna myśleliśmy, że dobrze byłoby skontaktować się z kimś jeszcze i dowiedzieć się, co słychać na świecie. Wiedzieliśmy, że są sprawy, o których opiekun nam nie opowiada. Prasa niemiecka informowała swoich czytelników o losach wojny i pisała o wielkiej polityce, ale nie podawała wiadomości o tym, co się dzieje w Generalnej Guberni. Nigdy nie napisano, że Żydów wymordowano, nigdy nie wspomniano nazw obozów ani nie pisano o wielkich łapankach w Warszawie. Wiadomości o tym ludzie przekazywali sobie z ust do ust. Może gdzieś w okolicy istnieje jednak miejsce, w którym legalnie przebywają Żydzi, i moglibyśmy z nimi nawiązać kontakt? Nie chcieliśmy tam pójść, już dawno straciliśmy zaufanie do Niemców, ale żyliśmy w ciężkich, nieludzkich warunkach i chcieliśmy znać wszystkie swoje możliwości.

Ukrywaliśmy się już od ośmiu miesięcy i na początku lata okazało się, że mamy świerzb. Od początku dokuczały nam wszy, które przynieśliśmy ze sobą, a w starych deskach, z których zbudowaliśmy kryjówkę, gnieździły się pluskwy. Zimą, zwabione ciepłem, z pól i lasu ściągnęły do nas myszy, ale wszystkie te plagi były arystokratyczne wobec świerzbu, który w warunkach ciasnej ziemianki mocno zatruwał nam życie. Wyleczenie z niego było stosunkowo proste – potrzebna nam była szara maść rtęciowa – ale nie mieliśmy do kogo się zwrócić.

Długo na ten temat debatowaliśmy. Problem polegał na tym, że nikt z nas nie był miejscowym Żydem. Trafiliśmy do Łosic podczas wojny, a warunki okupacji nie sprzyjały zawieraniu znajomości z Aryjczykami. Niemcy postawili ostre granice między rasami i traktowali takie kontakty na równi z sabotażem. W końcu zgodziliśmy się, że warto się zwrócić do Kowalskiego, właściciela składu aptecznego w Łosicach, w którym można było kupić także lekarstwa. Z pierwszych dwóch lat wojny wiedzieliśmy, że Kowalski odnosił się uprzejmie do wszystkich klientów i wszystkich traktował równo, nie dyskryminując Żydów, co często było normą. Również znajomi łosiczanie mówili o nim zawsze jako o solidnym i życzliwym człowieku.

Kto z nas ma pójść, nie podlegało dyskusji. Było zrozumiałe, że będę to ja. Wszyscy Mordkowiczowie mówili wprawdzie świetnie po polsku, ale wygląd mieli fatalny, a z oczu wyzierały im dwa tysiące lat galutu, jak określała to pani Mordkowiczowa. Obaj bracia Perelmanowie pochodzili z domu o tradycjach żydowskich i ich codziennym językiem był jidysz, co każdy mógł zauważyć, gdy tylko otwierali usta. Borys naciskał, żeby ze mną pójść, ale nie zgodziłem się, ryzyko byłoby wtedy o wiele większe. Omówiliśmy wszystkie szczegóły: o co mam pytać, jakie kupić lekarstwa i ile, jak mam się zachowywać. Pieniądze mieliśmy, ale nie bardzo wiedzieliśmy, ile mogą kosztować potrzebne środki. Pani Mordkowiczowa zdecydowała, że wyjdę w środę, czyli w dzień targowy, kiedy w miasteczku będzie większy ruch i obecność obcego człowieka nie powinna rzucać się w oczy. Ubrałem się tak, jak ubierali się chłopcy z okolicznych wsi, czyli w buty z cholewami, szerokie sukienne spodnie, kurtkę pomimo lata i kaszkiet.

Noach Lasman ok. 1945 r.Noach Lasman ok. 1945 r. arch. Noacha Lasmana

Problemem była tylko sprawa samego wyjścia. Podstawowym warunkiem umowy z naszym gospodarzem było to, że nikt o nas nie będzie wiedział i z nikim nie będziemy się kontaktować. Jego żądanie wydało nam się logiczne, bo każda inna sytuacja zwiększała ryzyko ukrywania nas, ale z czasem okazało się, że byłoby dla nas lepiej, gdybyśmy mieli kontakt jeszcze z kimś innym. I dobrze byłoby, żeby nasz opiekun nie był go pewien, ale żeby się domyślał, że ktoś inny także o nas wie. Wszystko to należało do takiej małej gry psychologicznej, którą musieliśmy z nim prowadzić: żeby on wiedział, że ja wiem, że on nie wie, że ja o tym wiem. W każdym razie nasz chłop nie powinien się dowiedzieć, że wyszedłem, ale byłoby dobrze, gdyby mnie o to podejrzewał.

Wymknąłem się z ziemianki w środę wczesnym rankiem, by dojść do miasteczka, gdy będzie w nim już wielu ludzi. Było chłodno, ale zapowiadał się ładny, słoneczny dzień, jakie często zdarzają się w czasie żniw. Szedłem bocznymi ścieżkami, unikając ludzi i zatrzymując się w kępach drzew. Chciałem dostać się w pobliże Toczny i ścieżką ciągnącą się wzdłuż jej prawego brzegu dojść do miasteczka. Na tym odcinku wsie i domy leżały po przeciwnej stronie rzeki.

Wychodziliśmy z ziemianki rzadko i jedynie w nocy, więc świat, mimo niebezpieczeństwa i napięcia, jakie odczuwałem, wydawał mi się piękny i kolorowy. W okolicy nie było dużych lasów, ale tkwiące gdzieniegdzie kępy zielonych drzew wspaniale odcinały się od żółtych pól dojrzałego zboża. Kiedy doszedłem do Toczny, na ciągnących się wzdłuż niej soczystych łąkach pasło się już bydło. Po drugiej stronie rzeczki widziałem mozaikę pól żyta przeplatanego zielonymi zagonami kartofli, wyki, łubinu oraz jakichś roślin strączkowych.

W takie dni niewielu gospodarzy wybierało się na targ do miasteczka. Każdy wykorzystywał je na żniwowanie, a ci, którzy mieli coś do załatwienia, wybierali dobrą polną drogę na Zakrze lub trakt łączący Nowosielce z drogą do Niemojek, który przechodził obok nowej siedziby żandarmerii.

Na przeciwległym brzegu wyłoniły się Woźniki, potem duża wieś Świniarów, z której dochodziły głosy ludzi i porykiwanie bydła. Za zakrętem natknąłem się nagle na parę starszych ludzi, żniwiarzy. Nie mogłem się cofnąć, więc przyspieszyłem i szedłem dalej. Przechodząc koło nich, krzyknąłem, jak nakazywał zwyczaj, „Szczęść Boże”. Odpowiedzieli tym samym.

– A dokąd to Bóg prowadzi? – zapytał mężczyzna.

– Na targ do miasta – odparłem, nie przystając.

Mój głos mnie zdziwił. Miałem trudności z normalnym mówieniem.

Od ośmiu miesięcy rozmawialiśmy tylko szeptem i teraz z gardła wychodziły mi przytłumione słowa, co mogło wydać się podejrzane.

Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Rozejrzałem się. Na drodze ani na polach nie było nikogo, więc zacząłem do siebie mówić, ćwicząc głos.

1944 rok, Łosice, Noach Lasman stoi pierwszy z prawej
1944 rok, Łosice, Noach Lasman stoi pierwszy z prawej  archiwum Noacha Lasmana

Doszedłem do „gaju”, niedużej kępy drzew nad Toczną, gdzie kiedyś w dzień bawiły się żydowskie dzieci, a wieczorem młode pary przychodziły w celach romantycznych. Stan wody w rzeczce był teraz niski, więc przeszedłem po kamieniach na drugi brzeg i ruszyłem ścieżką do bliskich już zabudowań miasteczka. Szedłem szybko, wymachując rękami, jak człowiek, który jest zajęty i nie ma specjalnych zmartwień, nuciłem nawet pod nosem jakąś piosenkę. Nieliczni przechodnie nie zwracali na mnie uwagi, tylko jakaś stara kobieta powiedziała mi: „Niech będzie pochwalony”, a ja odpowiedziałem jej jak trzeba. Z duszą na ramieniu przeszedłem obok domu kowala Korsaka. Znałem całą jego rodzinę i bałem się, że ktoś spośród nich może mnie rozpoznać. Nie wiedziałem co prawda, jak mogą się zachować, ale zasadą było nie ujawniać się, jeżeli tylko nie było to konieczne.

Ulicą Kilińskiego dotarłem do rynku. Plac wydał mi się zupełnie obcy, dopiero po chwili zorientowałem się, że wyburzono trzy długie budynki tworzące niegdyś miasteczkowy bazar, przez co przestrzeń zmieniła się i powiększyła. Teraz stragany koncentrowały się głównie po tej stronie, po której mieszkał kiedyś Lewin. Ale obecny targ był zaledwie cieniem tamtego, który znałem z pierwszych lat wojny, kiedy zjeżdżali tu straganiarze i kupcy z całego województwa. Kontrast był olbrzymi. Wtedy Żydzi, mimo zakazów, jeszcze jakoś uczestniczyli w handlu – teraz wszyscy zniknęli, zostali tylko Polacy. Targ był też znacznie biedniejszy. Niemal wszystkie towary były przez okupanta reglamentowane, a coraz ostrzejsze ograniczenia, kontrole i konfiskaty zredukowały rynek do minimum. Część sprzedawców nadal przyjeżdżała z towarem z okolicznych miasteczek i z Siedlec, a kupcy-szmuglerzy z Warszawy zjawiali się po żywność, ale teraz kupowano ją nie przy straganach, ale w bocznych uliczkach, w prywatnych mieszkaniach. Zachowywano ostrożność, bo Niemcy mogli się przyczepić o każdą rzecz i dość często urządzali łapanki.

Przechodząc przez rynek, kątem oka obserwowałem sprzedawany towar. Na straganach leżały prawie same używane rzeczy, nie tylko odzież, ale również stare zamki, kawałki mydła domowego wyrobu, jakieś odrapane lustra, lekko zdeformowane garnki, różnego rodzaju narzędzia, nawet zardzewiałe gwoździe. Podejrzewałem, że są to głównie rzeczy pożydowskie, ale może byłem na tym punkcie przewrażliwiony. Kilka wieśniaczek sprzedawało jaja z koszyków, ale drobiu prawie nie było.

Sklep apteczny pana Kowalskiego był już czynny i parę osób stało wewnątrz w kolejce. Przystanąłem na chodniku, ale potem pomyślałem, że komuś może się to wydać podejrzane, i wszedłem do środka. Pan Kowalski, niewysoki, tęgawy, krótko przystrzyżony mężczyzna w średnim wieku, stał za ladą i obsługiwał wiejskie kobiety, które rozwlekle opowiadały o dolegliwościach swojego dziecka czy męża. Kowalski słuchał, wypytywał o szczegóły, a potem decydował, co należy zaaplikować choremu. Czasem dobrze znał rodzinę, a nawet sąsiadów klientek i przygotowując lekarstwa, pytał o nich. Stałem jak na szpilkach, ale starałem się tego nie okazać i cierpliwie czekałem. Załatwione kobiety po kolei wychodziły, ale wszedł jakiś mężczyzna.

Kiedy nadeszła moja kolejka, poprosiłem Kowalskiego, żeby obsłużył stojącego za mną mężczyznę, któremu w widoczny sposób się spieszyło. Popatrzył trochę zdziwiony, ale zrozumiał, że chcę z nim mówić na osobności, i powiedział, żebym poczekał obok drzwi prowadzących do jego mieszkania na piętrze. Tam nie byłem tak widoczny z ulicy. Obsłużył jeszcze kilka wieśniaczek i wreszcie zostaliśmy sami.

– Czego pan sobie życzy? – zapytał.

– Potrzebuję pomocy.

– Tutaj tylko tacy przychodzą.

– Tak, ale ja jestem Żydem.

Dostrzegłem, jak zbladł.

Zmieszał się, odwrócił i drżącymi rękami zaczął przestawiać flaszki na półkach. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem jak zadżumiony. Bał się mnie, jakbym nosił w kieszeniach materiał wybuchowy.

– Jeżeli nie życzy sobie pan ze mną rozmawiać, to wyjdę – powiedziałem przyciszonym głosem.

Odwrócił się.

– Niech pan się nie dziwi. Niecodziennie spotyka się takich… – Nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. – Jeżeli jednak pan przyszedł, to oczywiście, że pomogę w miarę możliwości.

– Przede wszystkim potrzebujemy lekarstw oraz środków opatrunkowych. – Wyjąłem z kieszeni kartkę ze spisem. – Chciałbym też uzyskać pewne informacje. Już dawno nie rozmawiałem z człowiekiem ze świata.

– Niech pan chwilkę poczeka. Zawołam kogoś z góry, a potem pomówimy w pokoju obok.

Wyszedł i zostawił mnie samego z myślami, które biły się ze sobą. Głos rozsądku mówił, że jeżeli mu zaufałem, to trzeba mu wierzyć do końca. Drugi głos brzmiał wręcz przeciwnie: „Uciekaj! On zaraz kogoś zawoła i to będzie twój koniec. Zanim cię zastrzelą, będą cię jeszcze torturować, żebyś wydał pozostałych”.

Nie wiem, jak długo to trwało. W końcu wrócił z jakimś młodym mężczyzną, nieco tylko starszym ode mnie, który stanął za ladą. Weszliśmy do małego pokoiku bez okien. Pod ścianami stały półki, z rzędami jakichś flaszek, pudeł i dużych słoi, oraz stolik z dwoma krzesłami, a na nim mała waga i kilka słojów wypełnionych suszonymi ziołami. Kowalski przejrzał kartkę z wypisanymi lekami, którą mu dałem, i powiedział, że dzisiaj trudno o niektóre rzeczy, ale mój przypadek potraktuje ekstra. Da mi wszystko, nawet maść rtęciową którą sprzedaje tylko „swoim”. Dostaniemy także kilka paczek żyletek, żebyśmy mogli wygolić się w intymnych miejscach, co należało do kuracji antyświerzbowej. Wyjaśnił mi, w jaki sposób i jak często mamy się smarować, a potem obmywać w gorącej wodzie. Nie było sensu mu tłumaczyć, że ciepła woda już od miesięcy jest dla nas nieosiągalnym luksusem.

Wyszedł, oddał swojemu pomocnikowi kartkę ze spisem i znów wrócił. Zadałem mu szereg pytań, które od dawna nas męczyły. Czy w okolicy są jakieś getta lub obozy z Żydami, a jeśli tak to gdzie? A może są gdzieś dalej? Może wie o jakichś polskich organizacjach, które pomagają Żydom? Czy Kościół pomaga takim jak my? Jak wygląda teraz sytuacja na froncie, bo od pewnego czasu nie mamy żadnych wiadomości?

Odpowiedzi nie były pocieszające. Wiedział, że rząd londyński protestował przeciw mordowaniu Żydów, ale o organizacjach, które by nam pomagały, nie słyszał. Co do Kościoła, to z tonu jego odpowiedzi wywnioskowałem, że poczuł się urażony tym, iż w ogóle o to pytam.

– Taka instytucja nie może pochwalać podobnych morderstw! – odparł, ale nie powiedział mi, że mogę zwrócić się do księży o pomoc.

Ostatnich Żydów w okolicy wymordowano w maju w Międzyrzecu – tam małe getto zachowało się najdłużej. W Warszawie wywieziono wszystkich na Wielkanoc, ale słyszał, że istnieje jeszcze getto w Łodzi. Najlepiej wyglądała sytuacja na frontach: Ruscy i alianci bili Niemców.

– Niech panowie się trzymają – powtarzał. – Lada miesiąc ich pobiją i wojna się skończy. Anglosasi wyrzucili ich z Afryki i są już we Włoszech, a teraz Rosjanie znów idą naprzód. Niemcy są bombardowane w dzień i w nocy, cały przemysł im rozwalili. Muszą przegrać! Trzymajcie się panowie! Musicie przeżyć!

Przyjemnie było słuchać tego, co mówi, i jak z całego serca nam radzi, ale z miejsca zrozumiałem, że do końca jeszcze daleko.

Chłopak zapukał do drzwi i Kowalski odebrał od niego pakunek. Podał mi go i powiedział:

– Z forsą u was na pewno krucho. Obejdzie się bez zapłaty.

– Bardzo panu dziękuję, ale na razie stać nas na to, by zapłacić. Jeśli przyjdą gorsze czasy, skorzystamy z pana dobroci.

Zapłaciłem sumę, która chyba nie była wygórowana. Próbował mnie jeszcze pocieszać, potem wyszedł zobaczyć, czy w pobliżu nie ma kogoś podejrzanego. Siedziałem sam chyba pół godziny. Wreszcie wrócił i powiedział, że mogę wyjść. Nie spytał ani razu, gdzie, w jakich warunkach i z kim się ukrywam.

Noach Lasman z córką w 2006 r. ŁUKASZ CYNALEWSKI

***

Wyszedłem przed sklep i nagle zauważyłem, że obok apteki, w małym sklepiku, który kiedyś należał do Wiernickiego, nadal sprzedaje się gazety. Jeszcze przed wyjściem z ziemianki ustaliliśmy, że nie zrobię w mieście niczego poza tym, co konieczne. Moim zadaniem było zdobycie lekarstw i informacji. Wszystko inne było zbędne i niebezpieczne tak dla mnie, jak dla tych, którzy zostali w lesie. Wiedzieliśmy, że złapanych Żydów Niemcy męczą i biją, dopóki nie wydadzą swoich towarzyszy. Mimo to coś mnie korciło i przymuszało, żebym tam wszedł. Jestem jeszcze człowiekiem, myślałem, i nie jestem tchórzem. Stać mnie na to, żeby to zrobić.

Moje pragnienie było dziecinne, ale w pewnym sensie byłem jeszcze dzieckiem.

Tyle naczytałem się w niemieckiej prasie, że Żydzi nie są ludźmi, że jesteśmy tchórzami i boimy się własnego cienia, aż w końcu podświadomie w to uwierzyłem. Może była w tym jakaś doza prawdy?

Dużo o tym myślałem i nagle teraz fakt, czy jestem, czy nie jestem w stanie kupić gazet, urósł w mojej głowie do roli sprawdzianu, czy Niemcy mają rację.

Wszedłem do małego sklepiku, który znałem z dawnych lat. Wiernicki sprzedawał w nim gazety, materiały piśmienne i używane książki. Przed wojną być może sprzedawał także nowe, ale ja kupowałem u niego tylko stare i podniszczone albo za kilkugroszową dopłatą wymieniałem już przeczytaną książkę na inną. Był rudawy, niski i w okularach, zawsze zagoniony, ale znajdował czas, by zapytać mnie, co myślę o przeczytanej książce. To on polecił mi „Głód” Knuta Hamsuna, mówiąc, że pozostanie on wielkim pisarzem, choć jako człowiek zbłaźnił się, idąc na współpracę z Hitlerem.

Norweski pisarz Knut Hamsun z rodziną, 1917 r.Norweski pisarz Knut Hamsun z rodziną, 1917 r. Fot. Wikimedia Commons

Teraz w sklepiku panował większy porządek niż dawniej, ale na małych stosach leżały tylko gazety oraz jakieś broszurki. Dwaj mężczyźni płacili właśnie za „Nowy Kurier Warszawski”. Tyle miesięcy nie kupowałem sam gazet, że trochę mnie to oszołomiło. Wziąłem z każdego stosu po egzemplarzu: „Kurier…” z dwóch dni, niemieckie „Krakauer Zeitung” i „Warschauer Zeitung”, „Der Adler” wydawany przez Waffen SS, „Deutscher Beobachter”, a na koniec jeszcze „Nowoje Słowo” – gazetę w języku rosyjskim wydawaną przez białą emigrację w Berlinie. Wiedziałem, że kupowanie tylu gazet, do tego w trzech językach, jest niebezpieczne, ale nie mogłem się powstrzymać. Niemieckie gazety kupowali uchodźcy z Poznańskiego, a rosyjskie starsi ludzie z okolicy, dlatego młody człowiek biorący równocześnie i niemieckie, i rosyjskie musiał zwrócić uwagę.

Poprzedni klienci już wyszli, więc spytałem sprzedawczynię, ile płacę.

Dziewczyna zaczęła liczyć na skrawku papieru. Podniosła głowę, popatrzyła na mnie i spytała:

– Pan to wszystko przeczyta?

 – Nie ja. Mamy w domu wysiedleńców z Pomorza, a tę rosyjską dziadek sobie poczyta.

 – To może zechce pan jeszcze mapę?

 Zdjęła z półki złożoną mapę Europy wydrukowaną na gazetowym papierze.

Kiwnąłem głową na znak, że biorę. Próbowała kontynuować rozmowę, ale powiedziałem, że ktoś czeka na mnie z furmanką, przeprosiłem i wyszedłem. Sam fakt, że chciała nawiązać ze mną kontakt, bardzo podniósł mnie na duchu. Więc wyglądam jeszcze na człowieka i nawet dziewczyna może mnie potraktować jak chłopca! Człowiek w takich warunkach, w jakich żyliśmy, zaczynał wątpić, czy w ogóle jest jeszcze człowiekiem. Nie miałem wątpliwości, że gdyby wiedziała, kim jestem, patrzyłaby na mnie innymi oczyma.

Mali gazeciarze sprzedający na ulicach Krakowa 'Krakauer Zeitung', najważniejszy niemieckojęzyczny dziennik okupowanego Krakowa. 1940Mali gazeciarze sprzedający na ulicach Krakowa ‘Krakauer Zeitung’, najważniejszy niemieckojęzyczny dziennik okupowanego Krakowa. 1940 Fot. Ze zbiorów Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

 Przeciąłem rynek, na którym panował teraz trochę większy ruch. Kilku ludzi lekko się zataczało, widocznie opili jakiś interes. Wracałem ulicą Sokołowską, którą w miasteczku nazywano trochę makabrycznie Tojtngesł, ponieważ prowadziła do żydowskiego cmentarza. Przeszedłem obok księżej pumpy i nagle natknąłem się na dwunastoletnią córkę Korsaków. Poznałem ją od razu, ale przeszedłem obok niej obojętnie. Przyglądała się mi chwilę, widocznie kogoś jej przypominałem, ale nie rozpoznała mnie. W pobliżu cmentarza przebrnąłem przez rzeczkę. Tutaj w zimie 1941 roku pochowałem babcię, dwóch wujków i ciocię Lifcię, ale teraz nie mogłem na nim niczego rozpoznać. Był całkowicie zniszczony, jakby poryły go olbrzymie krety, wszędzie walały się połamane szczątki nagrobków. Niemcy wyrwali z tej ziemi wszystko, co mogło świadczyć o naszej obecności na niej. Nawet zmarłym nie darowali. Byli zwariowani na punkcie Żydów.

Znów szedłem ścieżką nad Toczną, tylko w przeciwnym kierunku. Słońce stało wysoko i miałem dużo czasu przed sobą. Ustaliliśmy „żelazne prawo”, że nie wolno nam się zbliżać do ziemianki w dzień. Mniej więcej w połowie drogi wlazłem w wysokie zboże i położyłem się między żółtymi źdźbłami. Zjadłem kawałek chleba, który zabrałem z ziemianki, a potem leżałem i rozmyślałem. Najgorsze chwile w tym czasie przeżywałem, kiedy byłem sam albo budziłem się w nocy i nachodziły mnie różne myśli. O czymkolwiek zaczynałem rozmyślać, zawsze wracałem do naszej sytuacji i dochodziłem do jednego wniosku: wpadniemy! Musimy wpaść! Przecież nie można tak długo oszukiwać świata! Co prawda Niemcy przegrają wojnę, ale my tego nie dożyjemy. Dlaczego mielibyśmy być wyjątkiem? Czy w ogóle mamy prawo żądać tego od losu?

Noach Lasman w 2006 r.Noach Lasman w 2006 r. Fot. Piotr Skórnicki / AG

Mój dom nie był religijny, ale nikt nie wychowywał mnie na ateistę. Kwestia istnienia Boga nigdy mnie specjalnie nie interesowała. Uważałem, że nie robię niczego, czego On nie mógłby akceptować. W pierwszej akcji likwidacyjnej zginęła cała moja rodzina, tak samo jak rodziny większości moich kolegów z obozu. Uderzyło w nas to jak grom. Wielu z nich złorzeczyło Bogu, ale ja tego nie robiłem. Nigdy nie miałem z Nim żadnych porachunków i nie uważałem, że coś mi się od Niego należy. Doszedłem jednak wtedy do wniosku, że jeżeli istnieje jakaś wyższa siła, to jest ona ślepa.

Jak świadoma i dobra wola mogła akceptować zamordowanie takiej masy zupełnie niewinnych ludzi? Jak po tym wszystkim mogę mieć szacunek dla Boga?

Leżałem w zbożu i moje myśli znów obracały się wokół tych spraw. Było ciepło, słońce grzało i zasnąłem. Obudziły mnie jakieś głosy. Zapadał już zmierzch i parę osób gadało ze sobą niedaleko. Zrozumiałem, że to żniwiarze, i na czworakach odsunąłem się od nich na bezpieczną odległość. Poczekałem, aż zapadnie noc i odejdą, i dopiero wówczas ruszyłem dalej.

Doszedłem do ziemianki późną nocą. Nikt nie spał, wszyscy czekali na mój powrót. Ucieszyli się, że wróciłem szczęśliwie i załatwiłem lekarstwa, ale za gazety zmyli mi głowę. Byli zadowoleni, że mamy co czytać, ale mieli mi za złe, że niepotrzebnie narażam nie tylko siebie, ale ich wszystkich. Może mieli rację? W końcu dowiedzieliśmy się z tych gazet tyle, że wojna wciąż jeszcze się nie skończyła.

(1) Gęsi Borek – kolonia pod Siedlcami. 25 listopada 1942 r. pod pretekstem zagrożenia epidemią tyfusu przeniesiono tam wszystkich Żydów z małego getta w Siedlcach – ok. 2 tys. osób. Gromadzono tam również Żydów z innych skupisk na Siedlecczyźnie. 28 listopada zaczęto wywozić zgromadzonych tam kilka tysięcy ludzi do Treblinki. Część wywieziono żywych, część miano wymordować na miejscu, a ich ciała przetransportować w wagonach do Treblinki w celu spalenia.


Fragment książki Noach Lasman, “Wspomnienia z trzech światów”, wybrał i opatrzył posłowiem Andrzej Niziołek, Wydawnictwo Miejskie „Posnania”

Noach Lasman, ‘Wspomnienia z trzech światów’, wybór i opracowanie Andrzej Niziołek Fot. Wydawnictwo Miejskie Posnania


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com