Pierwsza pandemia w dziejach, czyli jak dżuma zabiła jedną czwartą mieszkańców Bizancjum
Józef Krzyk
Cesarz Justynian Wielki (w środku) ze swoim dworem, urzędnikami i gwardią pretoriańską. Z prawej arcybiskup Rawenny Maksymian. Mozaika z ok. 547 r. w bazylice San Vitale w Rawennie we Włoszech (Fot. Wikimedia Commons)
Straty demograficzne w imperium Justyniana były tak wielkie, że kilkadziesiąt lat później Arabowie z łatwością podbili znaczne jego obszary.
*
Dżumę przywlokły do Konstantynopola szczury. Dotarły na pokładach statków wyładowanych egipskim zbożem. W ciągu kilku miesięcy zmarło 300 tys. osób, czyli mniej więcej 40 proc. mieszkańców stolicy imperium. W całym państwie śmiertelność była niewiele mniejsza – dżuma zabiła prawdopodobnie co czwartego z poddanych cesarza Justyniana. Dała się też we znaki daleko poza granicami – na zachodzie dotarła aż do Brytanii, a na wschodzie do Persji. Ustąpiła równie szybko, jak nadeszła, ale odzywała się jeszcze przez kolejne dwa stulecia.
Głód, a potem zaraza
Panujący od 527 r. Justynian rządził swoim imperium silną ręką. Nakładał wysokie podatki, stłumił antycesarskie powstanie, zbudował świątynię Hagia Sophia i prowadził zwycięskie wojny z Persami, Gotami oraz Wandalami. Odzyskał utracone przez poprzedników prowincje. Miał szanse na odbudowanie Imperium Romanum w granicach z czasów największej świetności. I wtedy właśnie na jego państwo spadła zaraza.Ci, którzy przeżyli, wspominali, że jej zwiastunami były trzęsienia ziemi (zniszczyły np. Antiochię), wylewy rzek oraz katastrofalnie zimne lato.
Śmierć i smród
Ani on (choć obserwował plagę osobiście), ani inni kronikarze nie mieli pojęcia, co wywołało plagę. Widzieli w tym ingerencję niebios. Zwrócili uwagę, że w kolejnych regionach choroba najpierw atakowała port, a z niego rozlewała się w głąb lądu i na całą okolicę. W pierwszej chwili nie wywoływała szczególnego niepokoju, bo objawiała się tylko gorączką. Zazwyczaj jednak po kilku godzinach okazywało się, że nie jest to banalne przeziębienie. Pojawiało się obrzmienie węzłów chłonnych – dowód, że organizm próbował się bronić, zatrzymując infekcję w pachwinach i pod pachami. Tak zmienione węzły nazywano dymienicami, stąd wzięło się określenie dżumy dymieniczej. Przy gwałtownym przebiegu zakażenia rozwijała się dżuma posocznicowa (pałeczki dżumy atakowały bezpośrednio układ limfatyczny), zaś gdy pałeczki chorobowe docierały do płuc, rozwijała się dżuma płucna. Ta ostatnia była najbardziej niebezpieczna dla wszystkich w otoczeniu chorego, bo kaszląc, zakażał. Zakaził się w swoim pałacu nawet Justynian, ale choć nie był już pierwszej młodości (miał prawie 60 lat), udało mu się wrócić do zdrowia.
W apogeum choroby w Konstantynopolu, który liczbą mieszkańców zbliżony był do dzisiejszego Krakowa, codziennie umierało po 10 tys. ludzi. Wielu we własnych domach, ale niektórzy przy pracy, na ulicy albo w łaźni, w trakcie spotkania towarzyskiego. Prokopiusz w „Historii wojen” pisał, że przerażeni ludzie zamykali się w swoich domach i nie otwierali drzwi nawet przyjaciołom. Umierali także ci, którzy uciekali do kościołów. Krążyły opowieści o noszących śmierć demonach w ludzkiej postaci. Na ulicach z każdym dniem przybywało trupów, których nie było komu sprzątać. Ze względu na unoszący się nad miastem fetor Justynian wysłał do tego zadania żołnierzy. Na niewiele się to zdało, bo nie nadążano nawet z kopaniem dołów, w których masowo grzebano trupy. Wypełniono więc nimi okalające miasto wieże, ale przez kamienne mury smród i tak przedostawał się na zewnątrz. By się pozbyć kłopotu, żołnierze zaczęli więc wrzucać ciała do morza. W ten sposób przysparzali sobie pracy, a mieszkańcom makabrycznych widoków, bo z każdym przypływem fale wyrzucały ludzkie szczątki na brzeg.
Kąpiele i amulety
Wychodząc z domów, mieszkańcy zabierali ze sobą tabliczkę z nazwiskiem i adresem oraz prośbą, by powiadomić bliskich, jeśli umrą. Wiele osób popadało w odrętwienie. Niektórzy umierali nie z powodu dżumy, ale z wycieńczenia, bo nie jedli i nie pili. Cierpieniom fizycznym towarzyszyły psychiczne – ludziom doskwierała bezsenność, a w końcu popadali w obłęd. Ogarnięci urojeniami targali się na własne życie – rzucali się do morza.
Różne szczegóły dotyczące przebiegu dżumy Justyniana zawdzięczamy zmysłowi obserwacji Prokopiusza. Historyk opisał zarówno objawy choroby, jak i jej wpływ na funkcjonowanie miasta i państwa. Zauważył, że zakażeni na początku byli często ożywieni, nie mogli usiedzieć bez ruchu. Nie mieli jednak podwyższonej temperatury, więc lekarzom trudno było się domyślić, że zaatakowała ich śmiertelna choroba. Ciało nie wykazało żadnej zmiany w stosunku do poprzedniego koloru ani nie było gorące, jak można się spodziewać po ataku gorączki – pisał Prokopiusz. Pierwszym zewnętrznym objawem tego, że coś jest nie w porządku, był obrzęk. Od tego momentu choremu zostawało kilka, kilkanaście godzin życia.
Choroba była nieobliczalna – z jednej strony umierały osoby, które nie miały nawet silnych objawów, a z drugiej – przeżywali chorzy, na których lekarze postawili już krzyżyk.
Prokopiusz opisywał przypadek kobiety, która umarła w połogu, ale noworodek przyszedł na świat zdrowy i przeżył.
Lekarze byli bezsilni. Jedni radzili kąpiele w zimnej wodzie, inni aplikowali proszki rzekomo pobłogosławione przez świętych, magiczne amulety i pierścienie. W tej sytuacji wiele osób zawdzięczało życie nie medykom, ale samodyscyplinie: przeżywali ci, którzy poddali się kwarantannie. Kluczowe były jednak szczęście, silny organizm i odporność.
Pogodzeni wrogowie
Dżuma kompletnie zdezorganizowała państwo. Zdarzało się, że niewolnicy zostawali bez panów i nie wiedzieli, co ze sobą począć. Albo odwrotnie – umierała cała służba i jej właściciele musieli sobie radzić bez niej. Zapanował głód, bo do Konstantynopola przestały docierać transporty z żywnością.
Śmierć pogodziła na krótko skonfliktowane wcześniej frakcje polityczne, tzw. niebieskich i zielonych, które dotąd walczyły ze sobą zaciekle. W czasie zarazy bez oglądania się na to, z której kto był frakcji, jedni i drudzy nieśli na ramionach ciała zmarłych kolegów. Prokopiusz pisał również o ludziach, którym perspektywa rychłej śmierci pomogła w przemianie – z dnia na dzień stali się uosobieniem wszelkich cnót. Więcej było jednak takich – przyznawał historyk – z których choroba wydobywała wszystko, co najgorsze: podłość, egoizm i okrucieństwo.
Już jesienią 542 r. epidemia wygasła równie gwałtownie, jak przyszła. Justynian zwlekał z ogłoszeniem jej zakończenia jeszcze dwa lata. Okazało się, że plaga ustała tylko pozornie. W 557 r. dała o sobie znać ponownie w Antiochii, Konstantynopolu oraz Rawennie, a 13 lat później zaatakowała Dolinę Rodanu, skąd zawróciła na wschód, znowu dziesiątkując ludność stolicy Bizancjum.
Bezduszny władca
Justynian, choć był najwybitniejszym władcą w dziejach wschodniego cesarstwa, chyba nie do końca zdawał sobie sprawę ze spustoszenia, jakie poczyniła zaraza. Poddani narzekali, że myślał tylko o tym, jak zrekompensować sobie straty finansowe po śmierci wielu podatników.
Wybrał metodę najprostszą – podniósł podatki tym, którzy przeżyli. Prokopiusz pisał, że cesarz kazał sobie płacić nawet za zmarłych sąsiadów.
Równie łatwo nie mógł jednak uzupełnić strat w wojsku. W Italii najwybitniejszy wódz Justyniana Belizariusz na próżno czekał na wzmocnienia i w rezultacie dopiero co pokonani Ostrogoci znów podnieśli głowę i zdobyli Rzym. Wprawdzie po ciągnącej się latami wojnie udało się ich ostatecznie pokonać, ale Bizancjum okazało się zbyt słabe, by w Italii stawić czoło nowemu zagrożeniu – Longobardom. To od tego germańskiego ludu wzięła się nazwa Lombardii, regionu Włoch najbardziej dotkniętego w tym roku przez epidemię koronawirusa.
Z powodu braku wojska Justynian musiał również zrezygnować z podboju Półwyspu Pirenejskiego. Na wschodzie zaś jego państwo przetrwało bez strat terytorialnych tylko dlatego, że zaraza zaatakowała również Persję.
Straty demograficzne były jednak olbrzymie. To przez nie kilkadziesiąt lat później Arabowie z taką łatwością podbili znaczne obszary Bizancjum.
Zaraza miała też ogromny wpływ ekonomiczny na całe państwo. Wiele pól uprawnych leżało odłogiem, wzrosły ceny żywności, a biedę pogłębiała polityka władcy, który bezwzględnie egzekwował podatki. Sytuację poprawił nieco cesarski edykt, na mocy którego ceny i płace zamrożono na poziomie sprzed zarazy.
Ale nawet daleko poza granicami imperium dżuma nie pozostawała bez śladu. Jedna z teorii tłumacząca podbój Brytanii przez Sasów tłumaczy to właśnie dżumą Justyniana. Zaraza miała osłabić mieszkańców wyspy i ułatwiła zadanie najeźdźcom.
Echa dżumy Justyniana odzywały się w Europie jeszcze do połowy VIII wieku, a w 1347 r. ta sama bakteria wywołała nową zarazę – czarną śmierć, która zabiła w niektórych krajach jedną trzecią mieszkańców.
<<Reklama>> Książka do kupienia w formie e-booka na Publio.pl >>