Mam 99 lat i muszę opowiedzieć, jak ja, żydowska dziewczyna, weszłam do hitlerowskiej kwatery głównej w Paryżu
Ewa Winnicka
Fot. Archiwum prywatne / Selma van de Perre wkrótce po przybyciu do Londynu, 1945 r.
Podróżowałam po całej okupowanej Holandii rozwożąc podziemne gazety, pieniądze, fałszywe dokumenty plany przerzutu ludzi. Najbardziej bałam się zasnąć.
Z SELMĄ VAN DE PERRE, HOLENDERSKĄ DZIENNIKARKĄ ŻYDOWSKIEGO POCHODZENIA, ROZMAWIA EWA WINNICKA
Pani ojciec sam zgłosił się na wyjazd do – jak mu powiedziano – obozu pracy…
– Niemcy przekonywali, że jeśli głowa rodziny się zgłosi, żona i dzieci nie zostaną wywiezione. Ale zamiast do obozu pracy ojciec trafił do obozu przejściowego i do Auschwitz. Mama i siostra ukrywały się u holenderskiej rodziny, ale wydał je mąż gospodyni. Deportowano je do obozu przejściowego, a potem do Sobiboru i natychmiast zgładzono…
Kiedy kończy się żałoba po rodzinie, która zginęła w taki sposób?
– Nigdy. Moja żałoba się nie skończyła. Mam 99 lat i odkąd poznałam prawdę o losie ojca, mamy, młodszej siostry, kuzynostwa i dalszej rodziny, każdego dnia, gdy się budzę i kiedy idę spać, myślę o nich, o ostatnich godzinach ich życia, i o tym, czy mogli się uratować. Całe dekady zmagałam się z bezsennością. Zaraz po wojnie było najgorzej, miałam problemy z żołądkiem, zaczynałam płakać nagle, w środku dnia, w środku rozmowy….
Czy leczyło się wtedy taką traumę u lekarzy?
– W 1945 roku mieszkałam już w Londynie, zaczęłam pracę w BBC, w Bush House w centrum miasta. Zajmowałam się transkrypcją i tłumaczeniem wiadomości w holenderskiej sekcji tego radia. Zapisałam się do London School of Economics, kilka kroków od redakcji. Koleżanka ze studiów, Angielka, zobaczyła, co się ze mną dzieje, i powiedziała, że powinnam pójść do lekarza, który był związany z uczelnią. Umówiłam się z nim i to była porażka.
Dlaczego?
– Opowiedziałam mu moją historię. Że całe lata żyłam z cudzą tożsamością, że straciłam rodzinę w obozie zagłady. A on zaczął dopytywać o rodzaj mojej relacji z ojcem, czy była szczególna.
Nie wiedziałam, o co mu chodzi, dopóki ktoś mi nie powiedział, że jest zafascynowany Freudem. Po sześciu spotkaniach dałam sobie spokój.
Rozmowy ze starszym z moich braci też nie pomogły mi. Przeżył wojnę w Wielkiej Brytanii, w holenderskim wojsku, które było częścią armii brytyjskiej. Tłumaczył, że nasza sytuacja nie jest szczególna. Ludzie tracą rodziców, mówił, tak się dzieje.
Wtedy krzyczałam: tracą, ale nie w tak bestialski sposób! Ale potem zrozumiałam, że mężczyźni nie mogli sobie pozwolić na słabość i okazywanie uczuć. Tak byli wychowani, tego nauczyła ich wojna.
Myślę, że uratowała mnie praca i małżeństwo. Wyszłam za mąż w 1947 roku, za Holendra mieszkającego w Anglii. Mąż też był dziennikarzem, a przy tym oazą spokoju i cierpliwości.
Do Londynu wyemigrowało wielu ocalonych z Zagłady. Nie szukała pani grupy wsparcia?
– Mieszkałam w zachodnim Londynie, dojeżdżałam do centrum do pracy. Żydowska społeczność osiedliła się przede wszystkim w północnej części miasta, daleko. Wokół mnie nie było nikogo z podobnym doświadczeniem. Albo nikt o tym nie rozmawiał.
Jak wyglądało życie pani rodziny w Amsterdamie przed 1939 rokiem?
– Byliśmy kochającą się mieszczańską rodziną. Tata był aktorem, prezenterem i śpiewakiem, występował w rewiach. Mama zajmowała się domem. Mieliśmy kłopoty, jak wszyscy. Były momenty, kiedy brakowało nam pieniędzy, ale byliśmy ze sobą związani, moi rodzice byli szanowanymi i lubianymi ludźmi. Zdarzało się, że ojciec, artystyczna dusza, przychodził do domu pijany. Ale był do szaleństwa zakochany w mojej mamie i nigdy jej nie zdradził.
Byliście religijną rodziną żydowską?
– Nie, nie chodziliśmy do synagogi. Oczywiście wiedzieliśmy, że jesteśmy Żydami, ale nie miało to dla nas większego znaczenia. Mówiliśmy po holendersku, choć pamiętam, że moi bracia próbowali uczyć się języka jidysz. Moimi przyjaciółkami były chrześcijanki, bywałam u nich na kolacjach wigilijnych, lubiłam to. Tata był bardzo postępowy. Pamiętam, że kiedyś siedzieliśmy przy stole i jeden z moich dwóch starszych braci polecił mi przynieść szklankę wody. Tata zabronił mi wstawać. Powiedział, że nie jestem służącą brata, że sam może sobie przynieść tę wodę.
Doświadczyła pani antysemityzmu?
– Nie. Może raz, kiedy byłam dzieckiem. Mieszkaliśmy wtedy pod Amsterdamem, nad samym morzem. Bawiłam się z chłopcem, synem sprzedawcy lodów, z pochodzenia Włochem. Mieliśmy po kilka lat, udawaliśmy ojca i matkę. Następnego dnia chłopiec przyszedł na plażę i powiedział, że to niemożliwe, żebyśmy byli ojcem i matką w zabawie. Spytałam dlaczego, powiedział, że tata zabronił mu. „Selma jest żydówką, my katolikami, to niemożliwe”. To był ten jeden raz. Aż do wybuchu wojny.
Byliśmy nią zaskoczeni.
Zaskoczeni?
– Wiem, że to naiwne, ale bardzo wiele osób było przekonanych, że Holandia utrzyma neutralność, tak jak utrzymała ją w czasie pierwszej wojny światowej.
Selma van de Perre w szpitalu z nowo narodzonym synem Joceline. Fot. Archiwum prywatne
Żadnych wiadomości z Niemiec i wschodniej Europy?
– Gazety nas uspokajały. Nie odczuwałam grozy, moi rodzice też długo nie. Po 1936 roku do Holandii zaczęli przyjeżdżać żydowscy emigranci z Niemiec. Opowiadali przygnębiające historie. Nie dopuszczaliśmy ich do siebie. Mój 24-letni brat i jego kolega pojechali nawet do Austrii już po tym, gdy została anektowana przez Hitlera w marcu 1938 roku. Obywatelom Holandii płacono wtedy nawet, żeby się żenili z młodymi Żydówkami z Austrii. Holenderski paszport miał je chronić. David został papierowym mężem i dostał 200 guldenów. To była bardzo duża suma. Były potem formalne problemy z rozwodem, ale jego „żona” przeżyła Holocaust.
Ja jeszcze w 1939 roku byłam na wycieczce szkolnej w Wielkiej Brytanii. Te historie pokazują, jak lekkomyślnie podchodziliśmy do tego, co dzieje się w Europie.
Pierwszy moment grozy nastąpił w 1939 roku?
– Dopiero w 1940, kiedy wojska niemieckie wkroczyły do Holandii i po czterech dniach Holandia skapitulowała. Martwiliśmy się o moich braci, których nie było w kraju – nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. Po wojnie odnaleźliśmy się. David, który służył w wojsku, razem ze swoją brygadą wycofał się do Belgii, a potem do Londynu, gdzie pracował w biurze dywizji medycznej. Młodszy, Louis, pracował w marynarce handlowej.
Któregoś dnia w 1941 roku tata zebrał nas przy stole i powiedział, że musimy kupić sobie opaski z gwiazdą Dawida.
Zaczęłam się buntować, że nie chcę żadnej opaski, ale tata powtórzył, że muszę i że nie ma wyboru, bo takie jest rozporządzenie władz. Wtedy zrozumiałam, że jesteśmy naznaczeni.
Potem zaczęły się kolejne restrykcje; nakazano nam oddać odbiorniki radiowe, wycofano ze szkół żydowskich uczniów, a nauczycieli żydowskiego pochodzenia zwolniono z pracy. Przestałam chodzić do liceum i zaczęłam szukać zatrudnienia, co nie było łatwe, bo Żydzi mogli pracować tylko u żydowskich pracodawców. Znajdowałam dorywcze prace, które traciłam, kiedy okazywało się, że właściciel został deportowany.
Następnie zakazano Aryjczykom składania wizyt w żydowskich domach i odwrotnie.
Straciła pani swoje chrześcijańskie koleżanki?
– Kiedy zaczął obowiązywać zakaz, mój tata powiedział: „Nie przejmuj się, twoja Greet nie przestanie do ciebie przychodzić”. I miał rację: moja najlepsza przyjaciółka przekradała się do mnie po kryjomu. Kiedy odebrano nam radioodbiornik, sąsiedzi z góry przeciągnęli antenę, żebyśmy mogli słuchać BBC. Ale trwało to krótko, było zbyt niebezpieczne.
W kolejnych miesiącach zabroniono nam korzystania z transportu publicznego, teatru, kina… Potem rozciągnięto drut kolczasty wokół żydowskiej dzielnicy w Amsterdamie. Na końcu kazano oddać kosztowności i pieniądze do banku, który przejęli Niemcy.
Aż w 1942 roku zaczęły się wywózki, mówiono, że do obozów pracy. Ale czy myśmy się domyślali, czym to się skończy? Wtedy jeszcze nie, wciąż nie było żadnych wieści z Europy Wschodniej…
Czy holenderskie gazety nie informowały o prześladowaniach ludności, zwłaszcza Żydów, na wschodzie Europy?
– Przecież zostały przejęte przez Niemców i publikowały niemiecką propagandę.
Kto w nich pracował, ci sami przedwojenni holenderscy dziennikarze?
– W dużej mierze tak. Musieli podpisać lojalkę, żeby nie stracić pracy.
I podpisywali: jedni dlatego, że musieli utrzymać rodziny, a drudzy, bo sympatyzowali z Niemcami. Podobał im się nowy porządek.
Mieliśmy bardzo miłego sąsiada, podwoził przed wojną moją siostrę do szkoły, przyjaźniliśmy się. Wstąpił do policji, bo potrzebował pracy, ale wciąż był dla nas miły. Nie potrafię go potępić.
Po wojnie wiele osób było sądzonych za współpracę, ale też mnóstwo osób wstąpiło do ruchu oporu. Groziła im wywózka do obozów. Zaczęły ukazywać się podziemne gazety „De Waarheid” i „De Vonk”. Nawoływały do sprzeciwu wobec prześladowania Żydów. Miały na początku swoje sukcesy, w lutym 1941 doszło do strajku przeciw prześladowaniom. Stanął port, kolej, tramwaje, od maszyn odeszli robotnicy. Strajk stłumiono, ale to był ważny gest.
Czy wiedzieliście, co to są za obozy, do których wywożą Żydów?
– Państwo holenderskie było dobrze zorganizowane. Mieliśmy duże zaufanie do obowiązującego porządku i do instytucji. Plotki ze wschodu krążyły, ale wydawały się nieprawdopodobne. Dlatego kiedy ogłaszano kolejne listy Żydów, którzy mają się zgłaszać z walizką w celu wyjazdu do obozu pracy – ludzie się zgłaszali. Nie chcieli robić zamieszania, nie chcieli szkodzić rodzinom. Liczyli, że obóz pracy to nie tragedia, być może jakaś pomyłka, a zresztą wojna wkrótce się skończy i wszystko będzie w porządku.
Zresztą pierwsze relacje nie były przerażające. Zwłaszcza tych, którzy trafili do obozu przejściowego Westerbork w Holandii. Wie pani, że ten obóz został założony w 1939 roku w celach humanitarnych? Tam trafiali żydowscy uchodźcy z Niemiec. Taka ironia losu.
Pisze pani w swojej książce, że warunki tam były hotelowe, uznawano zażalenia więźniów, którzy nie dostali zapowiedzianych paczek żywnościowych. Hitlerowcy dochowywali jakichś standardów.
– Ale tylko dlatego, że przetrzymywano tam nie tylko Żydów. I by uśpić czujność, by osadzeni się nie buntowali. Prawie 107 tysięcy holenderskich Żydów trafiło stamtąd do Oświęcimia, Sobiboru i innych obozów śmierci.
Tata trafił do Westerbork w 1942 roku. Sam się zgłosił, poszedł z walizką na policję. To był 2 października 1942 roku. Chyba wtedy zrozumieliśmy, że trzeba się ukrywać. Mama z moją młodszą siostrą zapłaciły za kryjówkę u aryjskiej rodziny. Wyjechały do Eindhoven. Beze mnie, bo ta rodzina miała tylko dwa wolne miejsca. Miałam 20 lat i zostałam sama w Amsterdamie. Ojca już nie zobaczyłam. Zginął. Mamę i siostrę zdążyłam jeszcze odwiedzić cztery razy. W czerwcu 1943 roku zostały aresztowane.
To wtedy zdecydowała się pani zmienić tożsamość?
– Tułałam się po znajomych i rodzinie, zmieniałam prace, które coraz trudniej było dostać. Z rodzinnego domu trafiłam do rodziny koleżanki. Spałam z nimi w jednym pokoju. Zdziwiło mnie, że śpią w bieliźnie, nie noszą piżam. Odebrałam to jako rzecz poniżej standardu. Moi rodzice, niezależnie od tego, w jakiej sytuacji finansowej byliśmy, zawsze dbali o pewien poziom życia. To, że zwracałam wtedy uwagę na brak piżamy, świadczy, że tkwiłam jeszcze w innym świecie. Swoją drogą ta rodzina wykorzystała zapasy węgla na opał, które zgromadził tata, i kazała mi się po kilkunastu dniach wyprowadzić. Poszłam wtedy do wujka, którego syn został już wywieziony, spytałam, czy mogę u niego zostać. Zgodził się. Spałam w łóżku kuzyna, jeszcze nie wiedziałam, jaki los go spotkał. Ale wkrótce żona wujka, Aryjka, też uznała, że moja obecność jest dla rodziny groźna. Wujka w tym czasie wezwano na sterylizację, to było standardowe postępowanie wobec mieszanych małżeństw. Musiałam szukać znowu nowego lokum.
Kiedy została pani Wilhelminą Buter?
– Kiedy wyniosłam się z domu, zrozumiałam, że muszę zapomnieć o tym, kim jestem. Miałam dobry wygląd, rozjaśniłam włosy. Kilka miesięcy później poznałam ludzi z ruchu oporu. Najważniejszy był doktor Wim Storm. Pracował w szpitalu, znajdował kryjówki Żydom i innym poszukiwanym, przerzucał zagrożonych do Francji. Znalazł dla mnie pokój w Lejdzie i wkrótce zostałam jego kurierką. Prawdziwa Wilhelmina była amerykańską studentką, która wynajmowała pokój przede mną. Wiedziałam, że wróciła do Ameryki przed wojną, ja miałam jej dokumenty, podrobione oczywiście.
Ocaleni z Zagłady, którzy ukrywali się po aryjskiej stronie w Warszawie, opowiadali, że najtrudniej było chodzić po ulicach z podniesionym czołem, bez strachu w oczach. Ten strach zdradzał i gubił.
– Zgadzam się. Ja tego wszystkiego musiałam się nauczyć. Nie mogłam siedzieć w kryjówce: trzeba było odbierać kartki na żywność, chodzić do garkuchni, do urzędu. Poruszać się pewnym krokiem, nie myśleć o niebezpieczeństwie. Żeby zacierać ślady, Wilhelmina Buter zmieniła się wkrótce w Margaretę van der Kuit. Z nowymi dokumentami.
Czy pani znajomi w ruchu oporu wiedzieli, że jest pani Żydówką?
– Tylko ci, którzy znali mnie sprzed wojny. Dwie, trzy osoby. Dowódca zdecydował, żeby nie mówić innym. Bardzo wielu Żydów działało w ruchu oporu pod aryjskimi pseudonimami. Na wszelki wypadek.
Jakie były pani zadania jako kurierki?
– Podróżowałam po całej Holandii rozwożąc podziemne gazety, książki, pieniądze i dokumenty, fałszywe dowody tożsamości, plany przerzutu ludzi. Te czynności stały się dla mnie rutyną. Zaskakujące było właściwie to, że przeważnie nie dbałam o własne bezpieczeństwo. Chciałam za wszelką cenę pomóc – to była silna motywacja. Poza tym nie da się żyć w ciągłym strachu.
Wyjeżdżałam też do Belgii i Francji. Miejscowi chłopi przeprowadzali mnie przez granicę, Raz mój przełożony, Bob, wysłał mnie do Paryża. Miałam dostarczyć kopertę do jakiegoś niemieckiego ważnego urzędu i odebrać stamtąd dokumenty. Paraliżował mnie strach, ale zaczęłam flirtować ze strażnikami pod tym budynkiem, trzepotałam rzęsami i wpuścili mnie do środka. Człowiek, który był kontaktem i też ryzykował, zniósł kopertę. Kiedy wyszłam z tego budynku, biegłam, ale kolana się pode mną uginały. Kiedy umówiony chłop przeprowadzał mnie przez granicę francusko-belgijską, kiedy jechałam tramwajem, kiedy kilometrami szłam do Holandii, brzuch mnie bolał ze strachu. Ale udało się. Żydowska dziewczyna weszła do hitlerowskiej kwatery głównej w Paryżu.
Aresztowano nas, mnie, Boba i jeszcze kilka osób, dopiero w czerwcu 1944 roku. Okazało się, że Niemcy śledzili mojego przełożonego, ktoś musiał na niego donieść.
Pamiętam, że miła strażniczka w areszcie w Utrechcie poradziła mi podrzeć i spuścić w ubikacji wszystkie, nawet nieważne notatki. Potem zawieziono mnie do obozu przejściowego w Vught, potem do Ravensbrück. Ta miła strażniczka z Utrechtu też tam trafiła, jako więźniarka. Okazało się, że pomogła komuś uciec z więzienia. Straciła tam życie.
Co pani pamięta z czasu aresztowania?
– Że bałam się zasnąć, żeby nie zacząć mówić przez sen i nie zdradzić mojej prawdziwej tożsamości. Niemcy wiele obiecywali za donoszenie na współwięźniów. Ale areszt i obóz przejściowy w Vught, w którym przecież wiele osób umarło, to było sanatorium w porównaniu z Ravensbrück.
A jakie były pierwsze dni w obozie?
– Psy ubrane w szare okrycia z odznakami SS. Opowieści współwięźniarek o tym, że kobietom po porodzie odbiera się noworodki, topi je lub wrzuca do bunkra, by umarły. Starsze dzieci się truje lub chowa żywcem.
Okropne historie. Kiedy prowadzono nas do baraków, wstrząsnęło mną to, że przy obozie, w domu z ogródkiem, mieszka komendant z rodziną i prowadzi normalne życie. A w obozie działało krematorium i kobieta, która była chora lub miała więcej niż 52 lata, była skazana na śmierć. W porównaniu z obozem w Vught strażniczki w Ravensbrück, Niemki, były wobec nas znacznie bardziej okrutne. Niektóre były sadystkami.
Kim były, zanim podjęły się pracy w obozie?
– Nie rekrutowano ich ze względu na skłonność do okrucieństwa, to były zwykłe kobiety: urzędniczki, gospodynie domowe, robotnice. W bardzo patriarchalnych Niemczech praca w obozie dawała władzę i one z niej korzystały. Jestem pewna, że to mogło się zdarzyć nie tylko w Niemczech, mogło się zdarzyć wszędzie. Wystarczyło przyzwolenie.
Czytałam o polskich więźniarkach, które po wojnie pomogły Johannie Langefeld, nadzorczyni, uniknąć więzienia, obroniły ją. Zupełnie nie mogę zrozumieć, jak mogły być wdzięczne tej osobie.
Zapewne traktowała je w Ravensbrück lepiej niż inne strażniczki, to wystarczyło. Spotkała pani Langefeld osobiście?
– Tylko raz. Podobnie jak inne więźniarki pracowałam w fabryce Siemensa, wtedy na nocną zmianę. Byłam chora, wygłodzona, miałam dyfteryt, ale wizyta u lekarza oznaczała transport do Auschwitz.
Miałam ludzkiego szefa zmiany, który być może nie wiedział, jak żyjemy w obozie. Zobaczył, że zaraz zemdleję, i pozwolił mi się położyć na łóżku polowym w biurze. Niestety moja nieobecność natychmiast została zauważona w baraku. Przyszła strażniczka, a potem Langefeld, wywlokły mnie z fabryki. Byłam pewna, że stracę życie. Wstawił się za mną szef zmiany. Powiedział, że jestem mu potrzebna. Uważam, że Langefeld mnie oszczędziła, bo incydent, że więźniarka zawieruszyła się w fabryce, mógł wpłynąć źle na jej karierę. Więc go zatuszowała.
Choć nikt w obozie nie odkrył, że jestem Żydówką, liczyłam się ze śmiercią w każdej chwili. Kiedy kilka tygodni później przyjechali Szwedzi z Czerwonego Krzyża, żeby nam powiedzieć, że Niemcy nie mają już nad nami władzy i że wojna prawie skończona, myślałam, że przyjechali nas zastrzelić.
Kiedy się pani dowiedziała, że rodzina nie żyje?
– Kiedy opuściłyśmy obóz i zamknęły się za nami bramy Ravensbrück, ja i moje holenderskie współwięźniarki obiecałyśmy sobie, że zaczniemy nowe życie, nie będziemy opowiadać o potwornościach, które przeżyłyśmy. Z Niemiec popłynęliśmy do Szwecji, ludzie traktowali nas z szacunkiem, współczuli nam, dokarmiali i ubierali. Dziewczyny zaczęły umawiać się z miejscowymi chłopakami.
Ale trudno było o beztroskę bez wiedzy, czy moi rodzice żyją i gdzie są.
Wieści dotarły do mnie, kiedy byłam już w Londynie, wiele miesięcy po wyzwoleniu, za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Pojechałam do mojego brata Davida, który tam spędził wojnę, i postanowiłam zostać. Dostałam pismo z informacją, że ojciec został deportowany do Auschwitz i zamordowany. Kolejne, że mama z siostrą zginęły w Sobiborze 2 lipca 1943 roku. Do tego czasu miałam nadzieję: mój ojciec miał wielką wolę życia, mama i siostra były łagodnymi, dobrymi osobami, siostra miała 15 lat. Wciąż liczyłam na to, że się odnajdą. Potem zadręczałam się myślami: jakie były ich ostatnie godziny?
Kiedy odważyła się pani wrócić do swojego własnego imienia?
– Kiedy szwedzki Czerwony Krzyż spisywał nasze dane. Mogłam już powiedzieć: „Mam na imię Selma, jestem Żydówką”.
Rozmawiamy w pani domu w Londynie, ale wczoraj wróciła pani z Amsterdamu. Razem z ekipą filmową odwiedziliście wszystkie pani okupacyjne kryjówki.
– I więzienie, do którego trafiłam. W budynku mieści się teraz szkoła brytyjska, w dawnych celach urządzono klasy, siedzą w nich chłopcy w mundurkach, bardzo eleganccy. Ale po dwóch dniach chodzenia jestem bardzo zmęczona. W przyszłym roku skończę sto lat.
Swój pamiętnik z czasów okupacji napisała pani i wydała w wieku 97 lat. Dlaczego dopiero teraz?
– Mieszkam w Anglii od 1945 roku, mój syn ma 67 lat i czuje się Anglikiem, to jest już mój kraj. Ale wciąż czuję, że niewiele osób zna prawdę o tym, czego doświadczali Żydzi w Holandii, i o ich uczestnictwie ruchu oporu. Media brytyjskie zajmują się bitwą o Anglię, może trochę Francją.
Muszę zdążyć im tę historię opowiedzieć.
Była pani w Oświęcimiu lub Sobiborze?
– Nigdy. To są groby mojej rodziny, nie przeżyłabym tej wizyty.
‘Mam na imię Selma. Wspomnienia ocalonej z Ravensbruck’. Selma van de Perre wyd. Wielka Litera
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com